poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Poezja w codzienności- recenzja "Akacji" Pabla Giorgelliego









W cieniu nowych filmów Allena i Lanthimosa, na nasze ekrany wchodzą także argentyńskie "Akacje". Debiutu Pablo Giorgelliego nie warto przegapić, a najlepsze świadectwo wystawia mu Złota Kamera otrzymana przed rokiem na festiwalu w Cannes. Kilka słów o swoich wrażeniach z filmu napisałem w recenzji dla "Dziennika".


„Akacje” to przewrotne kino drogi zrealizowane na przekór ogranym schematom własnego gatunku. Brawurowy debiut Pablo Giorgelliego sprawnie porusza się w przestrzeni między realizmem a tajemnicą, dystansem a bliskością, stagnacją a przemianą. Argentyński reżyser pozostaje błyskotliwym obserwatorem codzienności, z której potrafi jednak wydobyć także skrzętnie ukrytą poezję.

Bohaterowie filmu Giorgelliego nie przypominają swobodnych jeźdźców doskonale znanych z amerykańskich bezdroży. Podróż Rubena i Jacinty nie ma nic wspólnego z młodzieńczą wyprawą po samopoznanie. Zamiast z zuchwałym okrzykiem buntowników, „Akacje” konfrontują nas z  pełnym rezygnacji milczeniem dwojga nieznajomych. Obciążeni solidnym bagażem życiowych doświadczeń Ruben i Jacinta niczego od siebie nie oczekują, do drugiego człowieka podchodzą z wypracowaną przez lata szorstkością. W poczuciu wzajemnej nieufności doskonale sekunduje im otaczający świat. Dłużąca się w nieskończoność sekwencja przekraczania granicy między Paragwajem a  Argentyną  przytłacza głównie ze względu na powtarzalną, bezduszną skrupulatność kolejnych urzędników. Choć zmieniają się realia, związki międzyludzkie wszędzie pozostają podszyte są tym marazmem. 

(...) cały tekst ukazał się w piątkowym wydaniu Dziennika






niedziela, 26 sierpnia 2012

Zniewoleni popkulturą- recenzja "Alp" Giorgiosa Lanthimosa








Giorgios Lanthimos wytrzymał presję ciążącą na nim po znakomicie przyjętym "Kle". W "Alpach" po raz kolejny wzniósł się na wyżyny swoich umiejętności. Więcej piszę o filmie w recenzji opublikowanej na łamach "Dziennika".



"Alpy" stanowią twórczą kontynuację autorskiego stylu zaproponowanego w poprzednim filmie Lanthimosa. Grekowi po raz kolejny udało się zamanifestować wyrazistą krytykę społeczną ubraną w atrakcyjny kostium surrealizmu.
Tak jak w "Kle", reżyser opowiada o kryzysie instytucji rodziny i pogłębiającej się ludzkiej niezdolności do okazywania uczuć. Tym razem do uzasadnienia tych spostrzeżeń służy Lanthimosowi historia czwórki osób, które mają pomysł na nietypowy biznes. Jako grupa o nazwie "Alpy" oferują rodzinom klientów, że będą wcielać się w role ich zmarłych krewnych. Stosunki panujące wśród "aktorów" są czysto hierarchiczne i opierają się na podporządkowaniu charyzmatycznemu liderowi o pseudonimie "Mont Blanc". W swojej strukturze tytułowa organizacja powiela więc model tradycyjnej, patriarchalnej rodziny ze wszystkimi wpisanymi weń wynaturzeniami.

Jeszcze wyraźniej patologie podstawowej komórki społecznej ujawniają się na przykładzie klientów głównych bohaterów. Korzystanie z usług Mont Blanc i spółki stanowi w ich wypadku dowód niedojrzałości psychicznej i niezdolności do należytego przepracowania żałoby. Klienci w zupełności zadowalają się tandetną ekspresją, mechanicznym odwzorowywaniem gestów i powtarzaniem banalnych sloganów, które rzekomo miałyby pochodzić z ust ich krewnych.

Inna sprawa, że sami nie są w stanie powiedzieć o nich niczego więcej. Pytani o swoją wiedzę na temat rodzeństwa, rodziców czy dzieci, potrafią jedynie wymienić ich ulubionych aktorów i piosenkarzy. W ten sposób "Alpy" diagnozują intelektualne zniewolenie, jakiemu poddała nas dziś popkultura.  

(...) Dalszy ciąg tekstu można przeczytać na stronie Dziennika

 

piątek, 24 sierpnia 2012

TYLKO KRÓTKO, PROSZĘ: "Zakochani w Rzymie" Woody'ego Allena



Jeśli Woody Allen faktycznie zakochał się w Rzymie, manifestowane przez niego uczucie ma w sobie coś perwersyjnego. Reżyser zdaje się z rozbrajającą szczerością przyznawać, że włoska stolica przytłacza go, wytrąca z równowagi, dezorientuje. Właśnie dlatego podczas spaceru po Wiecznym Mieście tak często zdarza się Allenowi zabrnąć w ślepą uliczkę. Choć reżyser powołuje się na inspiracje „Białym szejkiem” Felliniego czy „Dekameronem” Pasoliniego, „Zakochani w Rzymie” znacznie częściej przypominają bulwarową farsę. Na szczęście z czasem w miejsce nieprzystającej do reżysera rubaszności pojawiają się dobrze znane kpiny z żargonu psychoanalitycznego, pseudointelektualnych dysput i neurotycznych dziwactw. Allenowi udaje się także sięgnąć po abstrakcyjny dowcip, który bardziej niż z ostatnimi filmami kojarzy się z rzadko podejmowanymi przez niego próbami literackimi. Choć reżyser niczym więcej nas nie zaskakuje, dobrze, że przynajmniej chwilami potrafi poczuć się w Rzymie jak w domu. Prawdziwego mistrza poznajemy przecież po tym, że nawet w najsłabszej formie miewa przebłyski zwyczajowego geniuszu.


Zakochani w Rzymie (To Rome with Love)
Woody Allen
Ocena: 7/10 

czwartek, 23 sierpnia 2012

Ulubione filmy w historii kina



Niedawny ranking "Sight and Sound" zainspirował mnie do podjęcia niełatwego wysiłku i stworzenia własnego kanonu 10 ulubionych filmów w historii kina. Mam nadzieję, że efekt okaże się zaskakujący, barwny i kontrowersyjny. Tytuły zamieszczam w kolejności alfabetycznej. Zapraszam!


Amarcord/ 1973/ Federico Fellini



Annie Hall/ 1977/ Woody Allen


 

Big Lebowski/ 1998/ Joel & Ethan Coen




Czterysta batów/ 400 Blows/ 1959/ Francois Truffaut
 




Happiness/ 1998/ Todd Solondz


 

Kobieta jest kobietą/  A Woman is a Woman/ 1961/ Jean- Luc Godard




Polyester/ 1981/ John Waters



Powiększenie/ Blowup/ 1966/ Michelangelo Antonioni




Pulp Fiction/ Quentin Tarantino/ 1994




Zielony promień/ The Green Ray/ Eric Rohmer/ 1986


Z chęcią nakręcę film akcji - rozmowa z Giorgiosem Lanthimosem




Kilka miesięcy po naszej rozmowie na temat "Kła" udało mi się ponownie spotkać z Giorgiosem Lanthimosem. Tym razem reżyser "Alp" opowiada mi o doświadczeniach związanych z pracą w reklamie i wyjaśnia dlaczego od klasycznego greckiego kina woli "Ultimatum Bourne'a". Zapraszam do przeczytania fragmentu wywiadu, który w całości ukaże się we wrześniowym numerze miesięcznika "KINO".

 
Piotr Czerkawski: W nagrodzonych w Wenecji „Alpach” opowiadasz o grupie ludzi, którzy umawiają się z rodzinami nieboszczyków, że za odpowiednim wynagrodzeniem będą odtwarzać ich gesty i zachowania. zastępują zmarłych i odgrywają role na życzenie ich rodzin. Czy słyszałeś, żeby takie praktyki miały miejsce w rzeczywistości?

Giorgios Lanthimos: Gdy kręciłem „Alpy”, nie inspirowałem się żadnymi autentycznymi wydarzeniami. Dużo większe znaczenie miały dla mnie dyskusje, które odbywałem z moim współscenarzystą, Efthymisem Filippou. To właśnie on zwrócił moją uwagę na ludzi, którzy nie mogą pogodzić się z stratą krewnych i przekonują, że wciąż otrzymują od nich listy bądź telefony. Te historie wydawały mi się bardzo inspirujące, ale przez długi czas nie wiedziałem w jaki sposób przedstawić je na kinowym ekranie. Potem przyszedł mi jednak do głowy pomysł na postać kobiety, która pracuje w szpitalu, na co dzień widzi ból towarzyszący ludziom tracącym swoich bliskich i w końcu postanawia wykorzystać swoje obserwacje do rozkręcenia interesu.

Choć twoje filmy bazują często na absurdalnych pomysłach, od czasu do czasu odwołujesz się także do fragmentów dobrze znanej nam rzeczywistości. W „Kle” bohaterowie słuchają piosenki Franka Sinatry a w „Alpach” wspominają o muzyce Prince'a.

Takie detale mają dla mnie znaczenie osobiste, bo po prostu oddaję hołd artystom, których cenię. To jednak jeszcze nie wszystko. Nawiązania do Sinatry i Prince'a stanowi rodzaj kodu kulturowego, który będzie rozpoznawalny wszędzie na świecie i uczyni opowiadane przeze mnie historie jeszcze bardziej uniwersalnymi.

Popkulturowe konotacje towarzyszyły także początkom twojej kariery. Choć dziś może trudno w to uwierzyć, reżyserskiego warsztatu uczyłeś się w trakcie pracy nad telewizyjnymi reklamami. W jaki sposób tamte doświadczenia wpłynęły na twoją późniejszą twórczość?

Myślę, że bardzo pomogły. Zetknięcie z plastikową, telewizyjną rzeczywistością jeszcze mocniej przekonało mnie, żeby pod żadnym pozorem nie wierzyć w świat, który próbują kreować media. Jako artysta nie mogę zadowalać się fałszywym obrazem i muszę dążyć do emocjonalnego autentyzmu. Jednocześnie jednak nie zamierzam kategorycznie potępiać przemysłu reklamowego. Trzeba zauważyć, że podlega on nieustannym przemianom i – inaczej niż przed laty – coraz częściej pozwala artystom na realizowanie ciekawych i zabawnych pomysłów.

(....)

A jak wygląda twój stosunek do klasycznego kina greckiego?

Nie wyznaję poglądu, że skoro jestem Grekiem, to automatycznie powinienem wielbić Angelopoulosa. W tej sprawie znacznie bardziej niż kryterium terytorialne liczy się dla mnie pokrewieństwo duchowe. Mój ulubiony grecki reżyser, Nikos Papatakis, tworzył głównie we Francji.

Ciekaw jestem, czy kryteria geograficzne odgrywają rolę w odbiorze twoich własnych filmów. Czy masz poczucie, że widownia w Grecji reaguje na nie inaczej niż gdzie indziej?

Nie sądzę. W moim kraju, tak jak zresztą wszędzie, znajdą się widzowie, którzy lubią moje filmy i tacy, którzy ich nienawidzą. No, może nienawidzą ich bardziej niż ludzie z zewnątrz, bo jako Grecy czują się podwójnie dotknięci.

(...)

Jak duży wpływ na komfort twojej pracy ma trawiący obecnie Grecję kryzys gospodarczy?

Kryzys dokucza nam wszystkim, ale nie przeceniałbym jego znaczenia dla branży filmowej. Prawda jest taka, że i przed kryzysem pracowało nam się bardzo ciężko. Każdy z moich trzech pełnometrażowych filmów powstawał z trudnościami. Paradoksalnie najmniej kłopotów miałem chyba z „Kłem”. Byłem wtedy po realizacji „Kinetty”, która – jak niewiele greckich filmów w tamtym czasie – odbiła się dość szerokim echem na zagranicznych festiwalach. W związku z tym dano mi kredyt zaufania i wsparto realizację „Kła” wsparto pewną, niewielką sumą pieniędzy, która pozwoliła mi na swobodę twórczą.

Chcesz powiedzieć, że w przypadku realizacji „Alp” nie było już tak łatwo?

Ze względu na kryzys nie dostałem prawie żadnych pieniędzy i musiałem szukać wsparcia u koproducentów. W systemie, który funkcjonuje obecnie w Grecji, szansę na zdobycie pieniędzy masz dopiero po ukończeniu filmu, gdy uda mu się osiągnąć sukces na świecie. To dla twórców bardzo trudna sytuacja, która wymaga podejmowania wielkiego ryzyka, ale z drugiej strony zmusza ona do rozwinięcia środowiskowej solidarności. Sam ściśle współpracuję z reżyserką „Attenberg” Athiną Rachel Tsangari, która produkuje moje filmy, a ja odwzajemniam jej się tym samym.

Może lekarstwem na kłopoty z kręceniem filmów byłaby zmiana miejsca pracy? Po sensacyjnej nominacji do Oscara dla „Kła” w Hollywood przyjęto by cię z otwartymi ramionami.

Nigdy nie mów nigdy. Skoro lubię oglądać inteligentne kino rozrywkowe w rodzaju „Ultimatum Bourne'a”, dlaczego nie mógłbym sam wyreżyserować podobnego filmu? Mam agentów w USA i w Wielkiej Brytanii, którzy wyszukują dla mnie różne propozycje w obu krajach. Jeśli któraś z nich przypadnie mi do gustu, chętnie na nią przystanę. Na pewno nie chciałbym zamykać sam siebie w art house'owym getcie.

środa, 22 sierpnia 2012

Zamach na patos - recenzja "Czterech lwów"




Brytyjskie "Cztery lwy" trafiają na polskie ekrany ponad dwa lata po światowej premierze. Mimo wszystko na komedię Christophera Morrisa warto było czekać. Dlaczego? Odpowiedź staram się znaleźć w recenzji opublikowanej na łamach miesięcznika "KINO".


Wchodzący na nasze ekrany ponad dwa lata po światowej premierze film „Cztery lwy” to, najkrócej mówiąc, czarna komedia o islamskich terrorystach przeprowadzających zamach w Londynie. Korzystający z takiego konceptu fabularnego reżyser Christopher Morris stąpa po grząskim gruncie. Liczne przykłady ze świata polityki i sztuki dowodzą, że rozdrażnienie religijnych fundamentalistów może pociągnąć za sobą szokujące konsekwencje. Znamienny okazał się przypadek holenderskiego reżysera Theo van Gogha. Znany z krytyki islamskiego radykalizmu twórca w 2004 roku został zamordowany przez fanatyka religijnego. Lokujący się pomiędzy surrealizmem a`la Monty Python a sarkazmem rodem z „Tajne przez poufne” braci Coen, film Morrisa w niczym nie przypomina jednak agresywnych manifestów Holendra.


Orężem reżysera „Czterech lwów” pozostaje przede wszystkim śmiech, a obiektem jego ataku okazuje się nie islamski system wartości, lecz jego absurdalne wypaczenia. W filmie Morrisa wychowani w imigranckich rodzinach bohaterowie traktują ideologię wyłącznie jako nieudolny instrument do osiągnięcia medialnego rozgłosu. Symptomatyczna staje się pod tym względem już pierwsza scena, w której groza nagrywanego przez terrorystów oświadczenia zostaje przełamana serią realizatorskich wpadek. Obfitujące w podobne paradoksy „Cztery lwy” nie wprowadzają wyraźnego rozróżnienia między ogarniętym konsumpcyjnym szaleństwem Zachodem i zniewoloną przez tradycję mentalność Trzeciego Świata. Bohaterowie „Czterech lwów” przedstawiają się jako radykalni islamiści, lecz z drugiej strony oglądają równie ogłupiające programy telewizyjne i używają podobnie idiotycznego slangu, jak ich brytyjscy rówieśnicy. W ten sposób – by sparafrazować terminologię użytą w słynnej książce Benjamina Barbera – Dżihad zawiera sojusz z McŚwiatem, a jego efektem staje się swoisty terroryzm o smaku Big Maca.


(...)

W opartych na podobnych zasadach „Czterech lwach”, tak jak w przypadku pozostałych filmów reżysera, ważniejsza od linearnej fabuły pozostaje intensywność emocjonalna poszczególnych epizodów, skonstruowanych na podobieństwo skeczy kabaretowych. W filmie Morrisa dowcip opiera się na zaskakiwaniu widza i eksplozjach absurdu, wieńczących pozornie poważne sceny. „Cztery lwy” sprawdzają się również jako komedia charakterów, oparta na różnicach dzielących najbardziej radykalnego entuzjastę zamachu i największego sceptyka w grupie. Naszkicowanie relacji między bohaterami pozwala reżyserowi na wykazanie talentu do dialogów, których dygresyjna natura przywodzi na myśl dysputy prowadzone przez bohaterów Quentina Tarantino.

(...). Cały tekst ukazał się w marcowym numerze miesięcznika  KINO