sobota, 30 listopada 2013

Najlepsze filmy 2013 roku w polskich kinach





1. Frances Ha, Noah Baumbach


"Amerykańskiemu reżyserowi udało się stworzyć mimowolne arcydzieło, film skromny i czarujący zupełnie jak tytułowa bohaterka. Łatwo wyobrazić sobie Frances, która w reakcji na serię komplementów rumieni się ze wstydu i nieśmiało spuszcza wzrok. Dziewczyna pewnie nie miałaby pewnie nawet czasu, by dogłębnie je przemyśleć. Młoda mieszkanka Nowego Jorku wydaje się zbyt zajęta stawianiem czoła codzienności. (...)"


2.  Życie Adeli, rozdział 1 i 2 ( Blue Is the Warmest Color), Abdellatif Kechiche


"Francuski reżyser tunezyjskiego pochodzenia potrafi oddać na ekranie smak namiętnego pocałunku i zapach dobrze przyrządzonego spaghetti. Z równą sugestywnością przedstawia rozkosz pierwszych miłosnych uniesień i gorycz bolesnych rozczarowań. W realizacji osławionych scen seksu między bohaterkami wykazuje się odwagą, ale i wyczuciem. (...)"

3. Tabu, Miguel Gomes





"Reżyserskie zamiłowanie do łączenia przeciwieństw towarzyszy filmowi na każdym kroku. „Tabu” zawiera w sobie mrok i humor, nostalgię i namiętność, szacunek do tradycji i ironiczną grę schematami klasycznego melodramatu.  (...)"

4. Przed północą (Before Midnight), Richard Linklater




"Przed północą” okazuje się jednak kinem niełatwego optymizmu. Linklater, z pasją wytrawnego kolekcjonera, ocala z monotonnej egzystencji bohaterów ostatnie przejawy romantyzmu. Detale w rodzaju drobnego uśmiechu, ukradkowego spojrzenia i strzępu rozmowy zyskują rangę fundamentów, na których Jesse i Celine odbudowują podupadłe piękno ich relacji. (...)"

5. Django (Django Unchained), Quentin Tarantino




". Tarantino w swoim filmie raz jeszcze przypomina mściciela, który w ramach „Operacji kino” bierze krwawy odwet na okrutnej historii. Tak jak w "Bękartach..."  zawierza sile iluzji i na naszych oczach próbuje odczarować prawdę za pomocą samoświadomego spektaklu. Amerykański reżyser udowadnia, że potrafi zainscenizować go doprawdy wirtuozersko (...)"

6. Młoda i piękna (Young & Beautiful), Francois Ozon



"Jeune et jolie to jeden z najlepszych filmów w bogatym dorobku Francoisa Ozona. Francuski reżyser bywał już równie zmysłowy i tak samo zabawny, ale jeszcze nigdy nie połączył tych zalet w obrębie jednej fabuły. (...)"

7. Spring Breakers (Harmony Korine)




"Owszem, Korine rzeczywiście wykpiwa popkulturę za sprawą przedrzeźniania jej własnego języka. Biegłością w sztuce pastiszu faktycznie dorównuje "Urodzonym mordercom" Olivera Stone'a czy najważniejszym dokonaniom Gregga Arakiego. Prawdziwa klasa "Spring Breakers" polega jednak na umiejętności połączenia drwiny ze zrozumieniem, szyderstwa ze współczuciem. (...)"

8. Holy Motors (Leos Carax)



"Od kanonicznych wizerunków Chrystusa bohatera odróżnia tylko bynajmniej nieskrywany wzwód. Pan Gówno nie pragnie jednak seksualnego spełnienia. Do pełni szczęścia wystarcza mu zaśpiewana przez Mendes kołysanka. Czyżby w szalonej wizji Caraxa brodaty karzeł z erekcją niespodziewanie okazywał się współczesnym świętym? (...)"

9. Blue Jasmine (Woody Allen)



"(...)Pozornie prosta fabuła „Blue Jasmine” skrywa w sobie intrygujące dwuznaczności, a pesymistyczna tonacja filmu nie przeszkadza w wybrzmieniu doskonałych dowcipów o polskich imigrantach bądź narkotycznych zwyczajach amerykańskich dentystów. Wszystko wskazuje na to, że odsyłany na emeryturę Allen nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, a jego talent wciąż zasługuje na uczczenie haustem pitej przez bohaterów rosyjskiej wódki."

10. Stoker (Chan - wook Park)


"grabne ćwiczenie stylistyczne okazuje się w rzeczywistości autonomicznym dziełem sztuki i jednym z najbardziej imponujących dokonań w karierze Park Chan - wooka. W początkowych partiach filmu debiutujący w Hollywood Koreańczyk pokazuje się jako zdolny naśladowca Alfreda Hitchcocka. (...)"

czwartek, 21 listopada 2013

Walczmy o prawo do robienia głupot! - wywiad z Mikiem Lernerem, reżyserem "Pussy Riot. Modlitwy punka"






Piotr Czerkawski: Zacznijmy od najnowszych wydarzeń. Jak przyjąłeś informację o zaginięciu członkini Pussy Riot – Nadieżdy Tołokonnikowej?

Mike Lerner: Jak wszyscy sympatycy dziewczyn, byłem wstrząśnięty i bardzo zmartwiony. Rosyjskie władze, które ostatecznie przyznały, że przeniosły Nadię do syberyjskiego więzienia,  udowodniły jak bardzo jej wciąż nienawidzą. Gdy przez dwa tygodnie utrzymywały miejsce pobytu Nadii w tajemnicy, prowadziły perfidną grę z opinią publiczną. Przez cały czas wierzyłem jednak, że Nadia będzie cała i zdrowa. Na Pussy Riot patrzy teraz cały świat. Zrobienie dziewczynom krzywdy byłoby dla reżimu jak wizerunkowe samobójstwo.

Czy zanim zdecydowałeś się – wraz z Maximem Pozdorovkinem – nakręcić „Modlitwę punka”, interesowałeś się sytuacją polityczną w Rosji?

Nie nazwałbym siebie ekspertem, ale faktem jest, że  Rosja i byłe republiki Związku Radzieckiego zawsze mnie fascynowały. Zarówno pod względem kultury, jak i obyczajowości, czy polityki. Z tej pasji zrodziły się choćby moje wielokrotne podróże do centralnej Azji. Jednocześnie jednak muszę podkreślić, że na taki fenomen jak Pussy Riot zwróciłbym uwagę w każdym miejscu na świecie.

Co właściwie tak bardzo interesuje cię w ich działalności?

Zawsze imponowała mi ludzka odwaga. Myślę, że wyrażają ją dziś zresztą nie tylko dziewczyny z Pussy Riot, ale też cała generacja młodych Rosjan, którzy pragną zmiany i nie chcą już dusić się w autorytaryzmie. Wraz z Maximem nakręciliśmy „Modlitwę punka” także po to, by pokazać światu całą rzeszę tych świetnych ludzi.

Niektórzy twierdzą, że najsłynniejszy performance Pussy Riot – skandalizujący koncert w moskiewskim Soborze Chrystusa Zbawiciela – był raczej szczeniackim wybrykiem niż mądrą manifestacją polityczną. Co o tym sądzisz?

Nawet jeśli by tak było, ludzie powinni mieć prawo do robienia głupot. Osobiście wolę koncert, który Pussy Riot dały w styczniu 2012 roku na Placu Czerwonym, ale nie potępiam ich zachowania w cerkwi. Dziewczyny zademonstrowały wówczas przesłanie, z którym trudno się nie zgodzić. Wychodzę z założenia, że religia odgrywa w naszym życiu stanowczo zbyt dużą rolę. Od pewnego czasu w Rosji widać to szczególnie wyraźnie.

Jak na działania Pussy Riot reagują zwykli Rosjanie?

Gdy ktoś głośno upomina się o równość i sprawiedliwość społeczną, jedni zawsze gorąco to poprą, a inni będą manifestować swój sprzeciw. Odnoszę smutne wrażenie, że większość rosyjskiego społeczeństwa zdążyła się już jednak przyzwyczaić do nadużywania władzy przez reżim. W związku z tym represje wobec Pussy Riot traktuje się jako coś oczywistego. Ta obojętność otwiera przestrzeń dla nacjonalistów i bigotów wspierających prześladowania dziewczyn. Swoją drogą, to bardzo smutne, że tak wielu Rosjan, którzy w latach komuny pragnęli uzyskać wolność, tak chętnie chciałoby teraz odebrać ją innym.


O więźniów putinowskiego reżimu coraz częściej upominają się za to twórcy z zagranicy. Kilka lat temu Niemiec Cyril Tuschi nakręcił poruszający dokument o Michaile Chodorkowskim.

Sprawa Chodorkowskiego, tak jak proces Pussy Riot, wykazała stopień uzależnienia rosyjskiego sądownictwa od polityki. Poza tym te dwie sytuacje są jednak od siebie bardzo odległe. Trzeba pamiętać, że Chodorkowski przez długi czas był bardzo blisko władzy. Jako oligarcha grał z rządem w bardzo niebezpieczną grę i po prostu poniósł klęskę. Oczywiście, nie zasłużył sobie jednak na takie traktowanie, a działań podjętych przeciw niemu przez władze nie da się uzasadnić w żaden sposób.

(...) więcej na łamach  Dziennika


wtorek, 19 listopada 2013

Efekt pracy w głowie - rozmowa z Małgorzatą Szumowską o muzyce Pawła Mykietyna





Z większością filmów Małgorzaty Szumowskiej dogadujemy się tak sobie, ale ją samą mogę nazwać rozmówczynią rewelacyjną. W związku z ukazaniem się nowego numeru "Notatnika Teatralnego" publikuję fragment naszego wywiadu dotyczącej twórczości Pawła Mykietyna. Polecam sięgnięcie do całego tekstu w "Notatniku", w którym materiał wzbogacają także podszepty Michała Englerta i Mateusza Kościukiewicza, a także - uwaga - wiersze tego ostatniego! Całkiem dobre wiersze zresztą.



Piotr Czerkawski : Pani zawodowe kontakty z Pawłem Mykietynem rozpoczęły  się w 2004 roku przy okazji filmu „Ono”. Mykietyn cieszył się już sporym uznaniem, był laureatem wielu nagród, w tym „Paszportu Polityki”. Niemniej, dla kina udzielał się dość rzadko. Miał wówczas na swoim koncie tylko muzykę do kilku dokumentów i „Egoistów” Mariusza Trelińskiego z 2000 roku. Co właściwie sprawiło, że zdecydowała się pani zaproponować mu współpracę?

Małgorzata Szumowska:  Jak to często bywa, nasze relacje zawodowe wynikły z wcześniejszych kontaktów towarzyskich. Paweł przyjaźnił się z Przemkiem Nowakowskim – współscenarzystą „Ono”. Przemek mieszkał wówczas sam i często organizował imprezy, na których pojawiał się również Mykietyn.  Paweł mieszkał wówczas vis – a – vis Przemka, wraz ze swoim psem Paryżem, którego zresztą na te spotkania przyprowadzał. Podczas jednej z imprez, suto zakrapianych oczywiście, zaczęliśmy z Pawłem dłużej rozmawiać i od razu przypadliśmy sobie do gustu. 

Po raz kolejny potwierdza się zatem mityczna teza o  roli alkoholu w tworzeniu polskiej kultury.

 Zdecydowanie tak. Paweł jest raczej osobą dość nieśmiałą, typem milczka, ale nam od samego początku rozmawiało się bardzo dobrze. Co ważne, tę samą łatwość kontaktu udało się zachować później, gdy nawiązaliśmy już współpracę zawodową. Przyznam, że byłam tym pozytywnie zaskoczona.

 Dlaczego?

W szkole filmowej uczono mnie, że w rozmowie z kompozytorem trzeba używać specyficznego języka,  koniecznie odwoływać się na przykład do zapisu nutowego. Szczególną uwagę przywiązywał do tego profesor Henryk Kuźniar – autor muzyki między innymi do „Vabanku” - którego bardzo szanowałam. Wbrew temu co mówił, udało nam się z Pawłem stworzyć relację, która nie byłaby w ogóle sformalizowana, lecz czysto intuicyjna. Podkreślę raz jeszcze, że w jej utrzymywaniu bardzo pomaga aspekt towarzyski. Mój syn jest w tym samym wieku co syn Pawła, więc często jeździmy na wspólne wakacje, spędzamy razem wieczory, spotykamy się na święta.  Czujemy się jak jedna wielka rodzina.

 W parze z relacjami towarzyskimi musiało nadejść jednak także pokrewieństwo artystyczne. Pamięta pani swoje wrażenia, gdy po raz pierwszy zetknęła się pani z muzyką Mykietyna?

To dość paradoksalne, ale zanim poznaliśmy się osobiście, prawie w ogóle jej nie znałam. Kojarzyłam ewentualnie tylko muzykę Pawła do niektórych spektakli Warlikowskiego, słyszałam też wiele pochwał pod jego adresem z ust Przemka Nowakowskiego. Pierwszym utworem Pawła, po którym w pełni doceniłam go jako artystę było „3 For 13”. Wysłuchałam go bodajże podczas koncertu w Teatrze Rozmaitości i muszę przyznać, że byłam w autentycznym szoku. Facet, którego po prostu poznałam na imprezie i namówiłam po kumpelsku na robienie filmu objawił mi się nagle jako geniusz. Oczywiście, wcześniej puszczał mi fragmenty swoich utworów, ale w kameralnych warunkach nie miały przecież szans, żeby wybrzmieć tak jak na scenie.

 Nie bez przyczyny mówi się chyba, że to właśnie muzyka jest sztuką, która zapewnia odbiorcom najgłębsze, najbardziej instynktowne doznania.

 Zawsze bardzo zazdrościłam kompozytorom umiejętności ich wywoływania. Ci najlepsi – a więc również Mykietyn – mają w sobie dar umożliwiający swobodne docieranie do pewnych rejestrów emocjonalnych, które z reguły pozostają zamknięte na przykład dla filmu. W kinie czy w literaturze trzeba najczęściej dostosować do jakiejś konwencji, wtłoczyć w zrozumiałe dla widza ramy. Próba ich zlikwidowania zwykle okazuje się pokraczna. Muzyka – tak jak na przykład poezja - ma w sobie więcej swobody, nie wynika z kalkulacji, lecz z  trudnego do zdefiniowania natchnienia. Upraszczając: mam poczucie, że Paweł po prostu słyszy efekt pracy w swojej głowie a ja muszę w żmudny sposób wypracować go na planie, konsultować go z setkami innych osób i zawierać przeróżne kompromisy.

 Jednocześnie jednak sam Mykietyn powtarza, że lubi pracę dla filmu i  teatru, bo stanowi ona część większego wysiłku wspólnotowego i pozwala mu na ucieczkę od twórczej samotności.

 Rzeczywiście, atmosfera pracy zespołowej szalenie go ożywia. Paweł jest zresztą bardzo chłonny, nie zamyka się nawet na najbardziej karkołomne inspiracje, łącznie z filmikami z YouTube. Pod tym względem stanowi przeciwieństwo nobliwego kompozytora, przypomina raczej pełnego entuzjazmu dwudziestoparolatka. 

W czym, przede wszystkim, przejawia ta jego młodzieńcza kreatywność?

 Wielką frajdę sprawia Pawłowi na przykład możliwość połączenia muzyki klasycznej z hip – hopem bądź z jego ulubionym Radiohead. Takie podejście bardzo odpowiada również mnie. Nie jestem bynajmniej przeciwniczką klasyki, często chodzę do filharmonii i zawsze jestem pod wielkim wrażeniem chociażby tradycyjnych „Pasji”.  To wszystko wciąż doskonale sprawdza się w określonym kontekście, ale jestem zdania, że współczesna muzyka potrzebuje czegoś więcej.

Podejrzewam, że waszą współpracę ułatwia to, że Mykietyn lubi przedstawiać siebie jako zagorzałego kinomana.

 Paweł naprawdę szczerze uwielbia kino. Stara się być na bieżąco i śledzić wszystkie filmy, które zdobywają nagrody na najważniejszych festiwalach. Ceni szczególnie kino art house’owe, a więc takie jakie interesuje również mnie. Czasem zdarza nam się chodzić do kina wspólnie. Razem widzieliśmy chociażby „Tajemnicę Brokeback Mountain” czy – ostatnio – „Miłość” Hanekego. Dzielenie tego rodzaju wspólnych fascynacji pozwala nam wypracować między sobą pewien szczególny kod i jeszcze bardziej zacieśnia naszą współpracę.

 Fascynacja kinem u Mykietyna wykracza poza perspektywę widza. W jednym z wywiadów wspominał, że jako artystę bardzo interesują go filmowe eksperymenty z narracją. W kontekście swojej „Pasji wg Świętego Marka” przywoływał na przykład na rozwiązania zastosowane przez Gaspara Noe w „Nieodwracalnym”

 Paweł często bardziej inspiruje się kinem niż czymkolwiek innym, chociażby współczesną muzyką klasyczną. Dzięki temu, że on wie dużo o filmie a ja znam się trochę na muzyce, możemy rozmawiać o ścieżce dźwiękowej razem. W tych dyskusjach bierze zresztą udział także mój operator, Michał Englert.

W „33 scenach z życia” wykorzystaliście fragmenty „II symfonii” Mykietyna.

 Nad muzyką pracujemy we trójkę, bo Michał dysponuje słuchem absolutnym. Ma też wrodzony talent muzyczny. Jest w stanie zagrać jakiś utwór nawet, gdy nie zna nut. Dlatego w trakcie naszych dyskusji często coś sobie z Pawłem nucą, podśpiewują i wspólnie są w stanie wpaść na naprawdę ciekawe pomysły. Sama zresztą im towarzyszę, bo też mam dobry słuch muzyczny, przecz cztery lata uczyłam się śpiewu, wciąż jestem w stanie zrobić z tego użytek. Swego czasu miałam nawet zostać śpiewaczką operową. Nic z tego jednak nie wyszło, bo nie mam aż tak dobrego głosu. Ale i tak jest całkiem przyzwoity. Zdziwiłby się pan.

Mam nadzieję, że kiedyś będę mieć okazję. Wygląda na to, że dotknęliśmy kolejnej płaszczyzny, w której wasza relacja z Mykietynem jest zupełnie unikatowa. Zazwyczaj jest przecież tak, że reżyser pokazuje kompozytorowi zmontowany materiał i prosi go o stworzenie muzycznej ilustracji do gotowych scen. U państwa ta współpraca zaczyna się zdecydowanie wcześniej.

Znamy się tak długo, że doszliśmy chyba do tego samego punktu, który Paweł osiągnął razem z Krzysztofem Warlikowskim. Warlikowski nie wyobraża sobie tworzenia spektakli bez Pawła, również włącza go do przygotowań już na etapie prób. Sama nie tylko postępuję podobnie, ale mam wręcz wrażenie, że nie umiałabym współpracować z nim inaczej. Paweł jest bardzo kreatywny, ale jednocześnie zabójczo precyzyjny. Musi poczuć, że w pełni rozumie każdy aspekt opowiadanej historii i jest absolutnie pewien rozwiązań, które chce zastosować. Siłą rzeczy dyskutujemy nad projektami już na etapie bardzo ogólnego pomysłu czy mglistych inspiracji. Potem, gdy pracuję nad scenariuszem opowiadam o nim Pawłowi, przedstawiam mu bohaterów,  wyobrażony klimat historii i z uwagą słucham jego opinii. Żeby lepiej zobrazować swoje intencje chętnie sięgam po przykłady ze świata kina, literatury czy sztuki nowoczesnej. Mamy podobne zainteresowania i wrażliwość, więc mam pewność, że Paweł będzie w stanie mnie zrozumieć.

Co dzieje się dalej?

 Kiedy mam gotowe pojedyncze sceny, pokazuję je Pawłowi a on już wtedy zaczyna eksperymentować i wypróbowywać swoje kolejne pomysły. Dzięki takiej strategii nie wywieramy na siebie presji i zostawiamy sobie duży margines swobody. Wychodzi na to, że wspólna praca nad jednym projektem zajmuje nam około roku.

Oprócz muzyki Pawła lubi pani wykorzystywać w swoich filmach gotowe piosenki rockowe. Czy Mykietyn również ma wpływ na ich dobór?

 Konkretne utwory wybieram ja, ale każdorazowo zależy mi też na opinii Pawła. Gdyby jakaś piosenka zupełnie by mu się nie spodobała, na pewno poważnie zawahałabym się nad jej użyciem. Na szczęście takie sytuacje właściwie się nie zdarzają. Wybraną przeze mnie do „W imię…” piosenkę Band of Horses odebrał na przykład bardzo pozytywnie.

(...) Więcej w nowym Notatniku Teatralnym


 

czwartek, 14 listopada 2013

Kiedy kręcę film chcę być twoją babcią - rozmowa z Guyem Maddinem








Piotr Czerkawski: Jesteś reżyserem, który wypracował autorski, łatwo rozpoznawalny styl. Jednocześnie jednak nie unikasz nawiązań do schematów kina gatunków. W jaki sposób godzisz te dwie skrajności?

Guy Maddin: Mówiąc eufemistycznie, nie jestem zbyt komercyjnym filmowcem. Jakieś 10 lat temu rozmawiałem z moim producentem, który w pewnym momencie wyznał: „Wiesz, twoje filmy są dosyć trudne do zaklasyfikowania”. Podziękowałem za komplement, a on skrzywił się i powiedział: „Nie, to właśnie jest straszne!”. Kontynuował: „Gdybyś zachował swój własny styl, ale spróbował jednocześnie zrobić film gatunkowy, widzowie mogliby poczuć się zaintrygowani”. Nie przejąłem się jego uwagami i stwierdziłem, że wolę chodzić własnymi ścieżkami. Taka postawa ma swoją cenę, więc wpadłem w kłopoty finansowe i w 2002 roku zgodziłem się dla pieniędzy wyreżyserować baletową wersję „Drakuli”. Tak powstały „Stronice z pamiętnika dziewicy”. Połączenie baletu z horrorem faktycznie zaciekawiło ludzi, film zdobył całkiem niezłą widownię, a ja zarobiłem przyzwoitą kasę. Pomyślałem sobie: „cholera, może to nie taki zły sposób na karierę?”.

W swoim najnowszym filmie „Dziurka od klucza” wielokrotnie nawiązujesz do klasycznego kina noir. Czujesz, że ta konwencja jest dla ciebie szczególnie ważna?

Początkowo chciałem przede wszystkim zrobić film o miłości, którą każdy z nas żywi względem własnego domu, poczuciu bezpieczeństwa i schronienia jakie dzięki niemu zyskujemy. Potem przypomniałem jednak sobie, że muszę przecież zarobić jeszcze pieniądze, a zawsze lubiłem czarne kryminały. Postanowiłem więc wzbogacić fabułę o elementy kryminału i stworzyć połączenie dramatu rodzinnego z kinem noir. W dobie filmów typu „Kowboje i obcy” taka hybryda nie jest chyba specjalnie zadziwiająca, prawda?

Wszystko przed tobą. Czy masz swoje ulubione czarne kryminały, którym chciałeś oddać hołd w filmie?

Filmy noir od dawna uruchamiały tkwiące we mnie obsesje, smutki i radości. Istnieje kilka bardzo zagmatwanych, tajemniczych czarnych kryminałów, które robią na mnie duże wrażenie. Na przykład „Wielki sen” Howarda Hawksa, na podstawie powieści Chandlera. Po pewnym czasie orientujesz się, że nie nadążasz za zwrotami akcji i nie wiesz już właściwie o co chodzi w fabule. Co to jednak za różnica, jeśli film jest tak cholernie klimatyczny? Uwielbiam wszystkie jego seksualne podteksty: Humphreya Bogarta, który zachowuje się jakby chciał powtórnie rozdziewiczyć Lauren Bacall…  Ale lubię też proste fabułki w rodzaju „The Threat” Felixa Feista z 1949 roku.

Wspomniałeś „Kowbojów i obcych” Jona Favreau. Czy istnieją filmy, których oglądanie stanowi dla ciebie „guilty pleasure”?

Jestem już na takim etapie życia, że nauczyłem się nie wstydzić żadnych przyjemności.  Zdradzę ci, że straszny ze mnie leń, więc najchętniej leżałbym tylko na kanapie i oglądał w kółko serial „Przyjaciele”. Od czasu do czasu całkiem nieźle bawię się również na hollywoodzkich blockbusterach. Ostatnio z przyjemnością obejrzałem na przykład „Sucker Punch”. „Mission Impossible: Ghost Protocol” uważam wręcz za arcydzieło. Czego więcej można chcieć od kina akcji? To zresztą bardzo surrealistyczny film. Czułem się jakbym oglądał go w towarzystwie wyimaginowanego Luisa Bunuela, który również powinien mieć sporą frajdę z tego seansu.
(…)
Co zazwyczaj wprawia cię w dyskomfort?

Oglądanie filmów zrobionych przez reżysera o stylu podobnym do mojego. Jeśli są dobre, staje się cholernie zazdrosny. Jeśli są złe, myślę sobie: „Cholera, a co jeśli moje wypadają na tym tle jeszcze gorzej?”. 

Jakich konkretnie twórców masz na myśli?

Na przykład braci Coen. Tak jak oni, przepadam przecież za hollywoodzką klasyką i lubię bawić się gatunkami. Kilka filmów Coenów uważam za arcydzieła. Kiedy jednak oglądałem „Hudsucker Proxy”, chciałem popełnić samobójstwo. Myślałem tylko: „Mój Boże, mam nadzieję, że nigdy ja sam nie dostanę tak wielkiego budżetu i nie zrobię z niego równie fatalnego użytku”. Na szczęście Coenowie potrafili zareagować na swój film znacznie lepiej niż ja.  Po obejrzeniu „Hudsuckera…” upiłem się i przespałem kilka dni. A oni podnieśli się po klęsce i zrealizowali skromne, znakomite „Fargo”.

Co czujesz, jeśli widownia reaguje na twoje filmy równie stanowczo jak ty na „Hudsucker Proxy”?

Nie istnieje coś takiego jak dobra lub zła reakcja na sztukę. Cieszą mnie wszystkie emocje, które są zdolne wywołać moje filmy. Lubię na przykład, jeśli ludzie śmieją się na nich, nawet w momentach, które w ogóle nie miały być zabawne. To jeszcze wcale nie znaczy przecież, że nie czerpią przyjemności z filmu. Sam w specyficzny sposób odbieram na przykład melodramaty Douglasa Sirka. Choć momentami mnie śmieszą, wychodzę z nich przejęty, a czasem emocjonalnie zdewastowany. Przypomina mi to reakcje na bajki na dobranoc, które opowiadają nam nasze babcie. Z jednej strony bardzo się tymi historiami przejmujemy, ale z drugiej, mamy do nich dystans,  bo wiemy, że babcia jest obok i w jej obecności czujemy się bezpiecznie. Kiedy kręcę film, chcę być twoją babcią.

(…)
Odnoszę wrażenie, że z filmu na film pojawia się u ciebie coraz więcej nagości. Z czego to wynika?

To proste: im bardziej się starzeję, tym bardziej staję się sprośny. W przeszłości czułem się jakbym robił filmy obłożone pewnymi restrykcjami. Miałem wrażenie jakby Will Hayes, autor słynnego hollywoodzkiego kodeksu obyczajowego, spoglądał mi przez ramię w montażowni. Dlatego sceny erotyczne trwały u mnie raptem kilkanaście sekund. Potem jednak zdałem sobie sprawę, że skoro we wszystkich filmach bardzo mocno obnażam się emocjonalnie, powinno być w nich również trochę więcej nagości fizycznej. Seks jest zresztą nieodłącznym elementem codzienności. No a przy okazji pomaga utrzymać zainteresowanie widzów.

Czy źródeł takiego podejścia – po freudowsku – należałoby doszukiwać się w twoim dzieciństwie?

Nie jestem pewien, ale opowiem ci anegdotę. Pamiętam, że blisko naszego domu znajdował się salon piękności. Spędzałem mnóstwo czasu na wierceniu dziur w ścianach przebieralni, tak, aby później można było podglądać przebierające się tam kobiety. Było mi z tym naprawdę fatalnie dopóki nie przeczytałem w autobiografii Bunuela, że w dzieciństwie robił zupełnie to samo. Odczułem wtedy wielką ulgę.
(…)
Z innej beczki: czy miewasz czasem koszmary?

Kiedyś śniłem je bardzo często. Bardzo mi się podobały, bo były naprawdę straszne, wyglądały jak gotowe horrory! Od jakiegoś czasu jednak ustały. Ostatnimi czasy śnię bardzo emocjonalne sny. Jest w nich dużo gwałtownych reakcji i łez. Najczęściej po prostu przepraszam ludzi za jakieś świństwa, które rzekomo wyrządziłem im w przeszłości.

Pamiętasz swój ostatni sen?

Tak, był bardzo poruszający. Miałem brata, który umarł, gdy byłem bardzo mały. W moim śnie do naszego domu przyszli policjanci, mieli ze sobą starannie wypraną i wyprasowaną bieliznę brata i powiedzieli, że przekazują ją naszej matce.

Więcej w piątkowym Dzienniku 

wtorek, 5 listopada 2013

Nie kręcę smutnych filmów! - rozmowa z Tsai - ming Liangiem





(...)




Piotr Czerkawski: Bywa pan uznawany za jednego z mistrzów współczesnego kina autorskiego. Tymczasem wiele osób twierdzi, że  współczesna publiczność coraz rzadziej ma ochotę, by obcować z kinem skomplikowanym, odbiegającym od klarowności wzorców hollywoodzkich. 

Tsai - ming Liang: Oczywiście, że chciałbym, aby jak najwięcej ludzi otwierało się na sztukę wymagającą i trudną w odbiorze. Byłbym jednak hipokrytą, gdybym otwarcie potępiał kino komercyjne i obarczałbym je winą za infantylizację widowni. W młodości sam oglądałem przecież bardzo wiele filmów hollywoodzkich, a te doświadczenia bynajmniej nie przeszkadzają mi dziś w realizowaniu zupełnie innego kina. Problem leży chyba zupełnie gdzie indziej, wykracza poza świat filmu i dotyczy współczesnego stylu życia determinowanego przez globalizację. Żyjemy w kulturze przesytu, zewsząd jesteśmy bombardowani reklamami i medialnymi newsami.

Nakręcił pan film do bólu realistyczny, osadzony w dzielnicach nędzy. Jednocześnie jednak wiele scen zawiera w sobie ducha poezji. W jaki sposób udało się panu połączyć te wrażliwości?

Nie bez powodu moi bohaterowie spędzają tak wiele czasu na terenie ruin. Tego typu miejsca wydają się odpychające, ale przecież można dostrzec w nich także piękno i szlachetność. Gdy odwiedzam ruiny, czasem zdarza mi się myśleć: „Och, ten budynek musiał być bardzo brzydki w swej pierwotnej postaci, ale teraz wydaje mi się wspaniały”. To samo myślę również o starzejących się ludziach, fascynuje mnie ich wygląd, twarze. Nie jestem w stanie zrozumieć kultu młodości. 

(...)


Wiele osób twierdzi, że pańskie filmy są piękne, choć niezwykle depresyjne. Czy zgodziłby się pan z taką opinią?

Zabawne, niedawno rozmawiałem z moją młodą asystentką, która powiedziała coś podobnego. Wyjaśniłem jej wówczas, że choć poruszam często ponure tematy, nie powiedziałbym, że kręcę smutne filmy. Wierzę, że sympatia i zrozumienie, którymi obdarzam moich bohaterów, dodają wszystkim tym opowieściom odrobiny ciepła.

(...)
 
Więcej w listopadowym KINIE