sobota, 25 lipca 2015

Raport z samego dna (3): Świt żywych trupów (felieton dla gazety festiwalowej "Na Horyzoncie")




Mamy środek lata, więc czemu, do cholery, czuję jakbym grał w „Zaduszkach” Konwickiego? Może dlatego, że jest już po północy, a ja snuję się po ulicy Świętego Antoniego. Wiecie, tej z zakładami pogrzebowymi przedzielonymi budą z kebabem. Po ciemku łatwo się zresztą pomylić, zapach nie robi różnicy.


Oprócz mnie spacerują tu może ze trzy osoby. Mało – myślę – ale i tak frekwencja wyższa niż na „Hiszpance”. Nagle, nie wiadomo skąd, pojawia się przygarbiony starzec. Wchodzi do kebabiarni i pyta: „Przepraszam, czy macie tu drink Ostatni Dzień Lata? Cholernie mocny, wypiłem go kiedyś w Warszawie i obudziłem się potem na plaży…”. Chwilę później policja na sygnale odwiozła go na izbę wytrzeźwień. Zrobiło mi się przykro i zacząłem myśleć o śmierci. Cztery lata temu – w trakcie festiwalu – zaatakował Breivik, a kilkanaście godzin później umarła Amy Winehouse. Na szczęście następnego dnia odbył się już tylko bankiet nagrody Mętraka. Pamiętam, że dowiedziałem się o Amy, gdy – wraz z kumplem – nielegalnie przegrywaliśmy na dysk najgłośniejsze filmy w festiwalowej wideotece. Westchnęliśmy głęboko, zanuciliśmy „Rehab” i po minucie wróciliśmy do roboty. Wideotekę zamknęli, ale my na szczęście jesteśmy wolni. Nagle z rozmyślań wyrywa mnie mój kumpel, jest wyraźnie podekscytowany. Mówi: „Stary! Przed chwilą, tu na Antoniego, widziałem Philippa Seymoura Hoffmana. Ta sama fryzura, okulary, dobrotliwy uśmiech, zaskakująco dobra forma. Śledzę go chwilę, chcę zadać milion pytań… Niestety, podszedłem bliżej i  okazało się, że to tylko moja dziewczyna z podstawówki”.


piątek, 24 lipca 2015

Raport z samego dna (2): Pterodaktyl w Auschwitz (felieton dla gazety festiwalowej "Na Horyzoncie")





Dopiero drugi dzień, a ja już mam wrażenie, że tegoroczny festiwal sponsoruje producent dopalaczy „Mocarz”. No bo jak tu, bez tego specyfiku, przeżyć seans takiego „Reality” (cytuję za katalogiem festiwalowym): „Reality to imię dziewczynki, której ojciec zabija świnię, w której wnętrznościach znajduje się kaseta wideo”. 

Jeszcze jakoś się trzymacie? No to pokonajcie „Dystans”: „Trzech porozumiewających się telepatyczną ruszczyzną karłów dostaje od więźnia zadanie – wykraść tytułowy przedmiot, czymkolwiek on jest”. Jakby tego było mało, bohater tegorocznej retrospektywy, Philippe Garrel w latach 70., ćpał tak dużo, że musieli leczyć go elektrowstrząsami. Kiedy oglądam takich „Zwyczajnych kochanków”, myślę, że terapia chyba nie do końca się udała. Gość festiwalu, Abel Ferrara, swego czasu przyjmował natomiast tyle dragów, że dostrzegł talent aktorski nawet u Kasi Figury. 

Nie zapominajmy jeszcze o Philippie Morze. Wiadomo, pracował z Dennisem Hopperem i kręcił dla kultowej wytwórni Troma, ale dla mnie pozostanie przede wszystkim autorem zdania: „Po wczorajszym bankiecie byłem w takim stanie, że próbowałem ogolić się pastą do zębów”. Philippe, jak co roku, wrócił do Wrocławia. Tym razem ma być grzecznie – nakręcił w końcu dokument „Trzy dni w Auschwitz”. Nie  ufałbym jednak takim zapowiedziom. Mamy w końcu do czynienia z facetem, który parę lat temu popełnił film „Kobieta- pterodaktyl z Beverly Hills”. A co gdyby połączyć te dwa projekty? „Kobieta – pterodaktyl w Auchwitz” (w roli tytułowej Maja Komorowska) brzmi jak doskonały pomysł na przyszłoroczny film otwarcia. 


czwartek, 23 lipca 2015

Raport z samego dna (1): Wybory 2015 (felieton dla gazety festiwalowej "Na Horyzoncie"



Na program Nowych Horyzontów spoglądam zwykle wzrokiem lubieżnym. No bo jak tu patrzeć inaczej, kiedy wszystkie te filmy wiją się przede mną, kuszą, uśmiechają zalotnie i zapraszają bym to właśnie w ich towarzystwie spędził najbliższe dwie godziny? 

Zaczynam czuć się jak nastolatek, który – zamiast wydać kieszonkowe w EuroDisneylandzie - z wywalonym jęzorem pędzi prosto na plac Pigalle. Napięcie sięga zenitu, więc dla rozluźnienia przypominam sobie anegdotę, którą opowiedziała mi kiedyś kierowniczka jednego z kin. Weekend, w kolejce ona i on, typy raczej kloszardzkie, pięćdziesiątka na karku, tyle samo mililitrów w żołądkach. Między nimi dialog, jaki usłyszelibyście może w polskim filmie, gdyby jego scenarzysta rzucił w kąt podręcznik i wyszedł czasem z domu:
Ona: Może „Pod mocnym aniołem”?
On: Daj spokój. Przecież mamy to na co dzień. Może „Nimfomanka”?
Ona: Phi, to też miałam na co dzień… 20 lat temu”.
Festiwalowe wybory bywają tymczasem jeszcze trudniejsze. „Bestia wychodząca z morza”? Niby tak, ale po co mam oglądać film o mojej byłej żonie? „Mała Apokalipsa”? Przecież mam to na co dzień, zwłaszcza, gdy chodzę do klubu festiwalowego. „Polskie gówno”? No może, choć trzeba uważać, bo usłyszałem od kumpla, że na taki tytuł zasługuje co najmniej kilka filmów z programu. „Na progu śmierci”? Ostatni raz czułem się tak w zeszłym roku, gdy parę razy zabłądziłem na projekcje konkursowe.
Pierwszego dnia, co za ulga, wyboru dokonano za mnie. Na otwarcie „Zupełnie Nowy Testament”, podobno najlepszy sequel od czasu „Obcego 2”.


środa, 22 lipca 2015

Lubię wkurzać paryskich mieszczan - rozmowa z Philippem Garrelem (sierpniowy numer "Zwierciadła")




Piotr Czerkawski: Należy pan dziś do grona najważniejszych twórców francuskiego kina. Na taką pozycję pracuje się latami, a pan jest w branży już od ponad pół wieku, gdyż swój pierwszy film nakręcił w wieku 16 lat. Co sprawiło, że zainteresował się pan kinem tak wcześnie?

Philippe Garrel: Można by pomyśleć, że nie miałem wyjścia, bo pochodziłem z filmowej rodziny, a mój ojciec – Maurice Garrel – był paryskim aktorem. W praktyce wyglądało to trochę inaczej. Od dziecka ciągnęło mnie w stronę sztuki, ale początkowo myślałem raczej o karierze malarza, wykazywałem zresztą w tym kierunku pewne uzdolnienia i w młodości uczęszczałem na zajęcia plastyczne. Wiedziałem jednak, że w Paryżu mieszka aż 45 tysięcy malarzy i nie chciałem stawać się częścią tego tłumu. Zwłaszcza, że na początku lat sześćdziesiątych modne było malarstwo abstrakcyjne, a ja osobiście uważałem je za dość ograniczone. Traf chciał zresztą, że pewnego dnia na lekcji francuskiego odkryłem dla siebie wiersze Artura Rimbauda. Byłem zachwycony, bo nigdy wcześniej nie pomyślałem, że słowa mogą nieść za sobą tak wielką moc. Nie wiedziałem już więc, czy bardziej pociąga mnie kariera malarza czy poety. W końcu odkryłem dla siebie kino i uznałem, że reżyser filmowy może być jednym i drugim jednocześnie.

Jako syn artysty miał pan barwne dzieciństwo i czuł, że należy do uprzywilejowanej warstwy społeczeństwa?

O nie, wręcz przeciwnie. Ojciec dopiero po wielu latach stał się znanym aktorem. Wcześniej tylko od czasu do czasu występował na scenie albo udzielał się w kukiełkowym teatrze. Byliśmy więc bardzo biedni, a mnie dawało to do myślenia. Od samego początku chciałem nie tylko osiągnąć sławę, lecz także zarobić przy okazji pieniądze i zapewnić  godziwe życie przyszłej rodzinie. Kino wydawało się pod tym względem pragmatyczne, bo w większym stopniu niż malarstwo czy poezja przypominało rozwinięty przemysł i uporządkowany system. Poza tym potencjalny reżyser musi dobrze znać się na technice, a to automatycznie eliminowało sporą część konkurencji. Dla mnie natomiast  wymóg ten nie stanowił żadnego problemu, gdyż mój dziadek był inżynierem, który opatentował kilka swoich wynalazków. Od dziecka dorastałem więc w otoczeniu maszyn i silników, a później na planie filmowym odczułem po prostu wrażenie de ja vu.

Czy, ze względu na podobne zainteresowania, mieliście z ojcem dobry kontakt i mógłby uznać go pan za swojego mentora? 

Ojciec był dla mnie bardzo ważną postacią i wystąpił już w pierwszym zrealizowanym przeze mnie filmie. Pracowaliśmy zresztą razem do samego końca. Ostatnią rolę w karierze zagrał jako 88 – letni staruszek w moim „Gorącym lecie” i zmarł na kilka miesięcy przed premierą. Za prawdziwego mentora z dzieciństwa muszę uznać jednak nauczyciela francuskiego, który zapoznał mnie z poezją Rimbauda. Co ciekawe, belfer ten był początkowo święcie przekonany, że powinienem zająć się pisaniem. Kino uważał za jarmarczną i wulgarną rozrywkę, która nie jest godna młodzieńca z ambicjami. Przez pewien czas byłem skłonny przyznawać mu rację, ale potem obejrzałem słynny film Godarda „Do utraty tchu” i doznałem takiego samego olśnienia jak niedawno w przypadku Rimbauda. Postawiłem więc sobie za punkt honoru, by przekonać mojego nauczyciela do zmiany zdania na temat kina. W tym celu postanowiłem, że sam nakręcę film i poproszę go, aby zagrał jedną z ról.


(...)

Mimo wszystko, jest pan skazany na zawieranie kompromisów z oczekiwaniami widzów i producentów. Czy dziś jako żywy klasyk francuskiego kina i bywalec najważniejszych festiwali  tęskni pan za dawną niezależnością?

Nawet w swoich bardziej konwencjonalnych filmach, staram się umieszczać pewne elementy absurdu, poezji i szaleństwa. Myślę, że to uczciwa postawa, bo przecież od czasu do czasu pojawiają się one także w naszym życiu. Nie mogę zaprzeczyć, że stałem się dojrzalszy, ale mam nadzieję, że przynajmniej nie zgnuśniałem do reszty. Kręcę przecież długie, czarno – białe filmy, w których opowiadam o narkotykach, nieszczęśliwej miłości, seksie, samobójstwie i rewolucji  maja 68 roku. Proszę mi wierzyć, że nie są to tematy, o których paryscy mieszczanie lubiliby rozmawiać przy obiedzie. Z ich perspektywy jestem więc zapewne takim samym buntownikiem jak dawniej.

Cały wywiad w sierpniowym numerze miesięcznika Zwierciadło


wtorek, 21 lipca 2015

Nowe Horyzonty 2015 - 10 filmowych rekomendacji





Po wczorajszej liście 10 najbardziej oczekiwanych tytułów festiwalu, czas na zestawienie filmów, które już widziałem i z całą odpowiedzialnością mogę polecić:

1. Duke of Burgundy, Peter Strickland – Erotyczny film bez cienia nagości, za to z hipnotyzującymi i nieprzyzwoicie seksownymi kostiumami. Efekt jest taki jakby na plan „Pillow Book” wpadł Jesus Franco, zamknął Greenawaya w piwnicy i przejął dowodzenie nad ekipą.

2. W cieniu kobiet (In the Shadow of Women), Philippe Garrel – Philippe Garrel rezygnuje z lirycznej egzaltacji na rzecz ironii rodem z książek Kundery i tworzy własną, kameralną wersję „Scen z życia małżeńskiego”

3. Wzgórze wolności (Hill of Freedom), Hong Sangsoo – Zabawna żonglerka kulturowymi stereotypami skąpana w oparach koreańskiej wódki. Mój ulubiony Hong Sangsoo w najlepszym wydaniu.

4. Sól ziemi (Salt of the Earth), Wim Wenders – W przerwach między kolejnymi nieudolnymi fabułami Wim Wenders przypomniał, że wciąż jest tym samym facetem, który nakręcił „Paryż/Teksas”. „Sól ziemi” to jednocześnie melancholijny portret brazylijskiego fotografa i mądra lekcja zachwytu nad rzeczywistością.

5. Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu (A Pigeon Sat on a Branch Reflecting on Existence), Roy Andersson – Roy Andersson po raz kolejny przygląda się paradzie smętnych klownów, którzy przypominają nas bardziej niż byśmy tego chcieli. Absolutnie zasłużony Złoty Lew w Wenecji.

6. Homar (The Lobster), Yorgos Lanthimos – Yorgos Lanthimos kręci najbardziej przystępny i otwarcie komediowy film w karierze, a przy okazji zachowuje drapieżność rodem z „Kła”.

7. Powiew nocy (The Wind of the Night), Philippe Garrel – Rywalizacja o serce Catherine Deneuve jako pretekst do rozliczeń z dziedzictwem Maja 68. Bodaj najbardziej przejmujący film Philippe’a Garrela.

8. Płomień (A Blast), Syllas Tzoumerkas – Gniewny, anarchistyczny portret pogrążonej w chaosie Grecji, który przynosi jednak nieśmiałą nadzieję na poprawę jej losu

9. Czarodziejska góra (The Magic Mountain), Anca Damian – Andrzej Wajda spotyka Koziołka Matołka w animowanym dokumencie o frapującym życiu Jacka Winklera – alpinisty, artysty i weterana wojny afgańsko - radzieckiej

10. Polskie gówno, Grzegorz Jankowski – Pozornie nonszalanckie, lecz w rzeczywistości głęboko szczere błazeństwo, a także środkowy palec wymierzony rodzimemu „szołbizowi”.


poniedziałek, 20 lipca 2015

10 najbardziej oczekiwanych filmów Nowych Horyzontów 2015





1. Moja matka (My Mother), Nanni Moretti- Moretti pisze kolejny rozdział swego “Dziennika intymnego”, ale nie popada  ponoć w egzaltację, która wypełniła “Pokój syna”. Dla wielu najbardziej niedoceniony film tegorocznego Cannes.

2. Pan Turner (Mr. Turner), Mike Leigh - Leigh, po raz drugi w karierze, wsiada do wehikułu czasu. Trudno mi uwierzyć, że biografia Williama Turnera okaże się równie ciekawa jak życiorysy, portretowanych zwykle przez reżysera, zwykłych Londyńczyków. Komu jednak można dziś zaufać, jeśli nie Mike’owi Leigh?

3. Wada ukryta (Inherent Vice), Paul Thomas Anderson -Raymond Chandler na kwasie i odbywana chwiejnym krokiem podróż w stronę lat 70. Czy tylko ja mam wrażenie, że detektyw Doc Sportello mógłby okazać się wiernym druhem Dude’a Lebowskiego?

4. Zupełnie Nowy Testament (Brand New Testament), Jaco van Dormael - Ten tytuł jest tak dobry, że w zasadzie nie było potrzeby kręcić filmu. A ten i tak udał się ponoć znakomicie. Wygląda na to, że Jaco van Dormaelowi można będzie wybaczyć jego poprzedni film – „Mr. Nobody” – którego scenariusz wykradziono chyba z kosza na śmieci w domu Kieślowskiego.

5. Nasza młodsza siostra (Our Little Sister), Hirokazu Koreeda - W „Jak ojciec i syn” Hirokazu Koreeda był w stanie nakręcić arcydzieło na podstawie materiału, który w ręku każdego innego reżysera zamieniłby się w łzawą telenowelę.Wiele wskazuje na to, że powtórzył swój sukces raz jeszcze.

6. Plus minus, czyli podróże muchy na Wschód, Bogdan Dziworski -  Z Bogdanem Dziworskim, świętym szaleńcem polskiego dokumentu, ruszę wszędzie, choćby upchnięty w bagażniku. Rozmiłowana w Józefie Stalinie Gruzja? Dlaczego nie.

7. Zabójczyni (The Assassin), Hou Hsiao-hsien  - Kino wuxia odstręcza mnie tak samo jak azjatycki minimalizm, więc zderzenie tych dwóch porządków wydaje mi się perwersyjnie pociągające. Zwłaszcza, że poparto je nagrodą za reżyserię w Cannes.

8. Anioły rewolucji (Angels of Revolution), Aleksiej Fedorczenko - Aleksiej Fedorczenko zderza swą surrealistyczną wyobraźnię i absurdalne poczucie humoru z rzeczywistością komunistycznej Rosji lat 30. Po „Niebiańskich żonach Łąkowych Maryjczyków” dam się uwieść każdej fantazji tego reżysera.

9. Nawet góry przeminą (Mountains May Depart), Jia Zhangke - Do tej pory nie udało mi się szczerze polubić Jii Zhangke. Nagrodzona w Cannes opowieść o upadku współczesnych Chin – uzupełniona nieoczekiwaną wycieczką w przyszłość – to chyba dobra okazja, by zmienić zdanie.

10. Tysiąc i jedna noc (Arabian Nights), Miguel Gomes -Trzyczęściowy film, w którym Szeherezada przyjmuje obywatelstwo portugalskie i snuje alegoryczną opowieść o dziejach kraju. Mam multum wątpliwości, ale po doskonałym „Tabu” Miguel Gomes zyskał u mnie niewyczerpany kredyt zaufania.


środa, 15 lipca 2015

Technologia w służbie kina - relacja z debaty o przyszłości filmu dokumentalnego na 12. Docs Against Gravity






Piotr Czerkawski: Przed naszym spotkaniem obejrzeliśmy film „Pokój 666” z 1982 roku. Wim Wenders poprosił wówczas kilkunastu sławnych reżyserów o wypowiedź na temat problemów współczesnego kina. Czy po 30 latach poruszone przez nich tematy pozostają wciąż aktualne? 

Joshua Oppenheimer: Zgadzam się z Yılmazem Güneyem, który zauważył, że należy zwrócić uwagę na przepaść pomiędzy kinem artystycznym, a tym, które jest realizowane z pobudek komercyjnych. Filmy powinny pomagać nam w rozwikłaniu tajemnicy człowieczeństwa. Tymczasem coraz częściej powstają wyłącznie po to, by zaspokoić potrzeby rynku. Wbrew obawom wielu twórców, telewizja nie zniszczyła kina. Zdążyła jednak znacząco przekształcić jego odbiorców, zamieniła nas w produkty, które usilnie potrzebują promocji i reklamy. Ludzkość, niezależnie od swojej kondycji, zawsze będzie jednak potrzebowała sztuk narracyjnych i opowiadania historii. Nie powinna nas więc zajmować sama walka o przetrwanie kina, lecz staranie o jego najwyższą jakość.

Sigrid Dyekjær: Wypowiem się jako matka dwójki nastolatków. W pewnym momencie zorientowałam się, że sala kinowa stanowi najlepszą przestrzeń dla naszej integracji. Po wspólnym seansie możemy podyskutować o filmie i wymienić się wrażeniami. Ludzie rzadko kiedy są skrajnymi indywidualistami, zwykle lgną do siebie nawzajem. Dokumenty będą potrzebne, bo dotyczą otaczającego świata i prowokują rozmowy na bliskie nam tematy. Poza tym nie mam pieniędzy ani czasu, by podróżować po całym globie. W tej sytuacji zdaje się na twórców filmów dokumentalnych, którzy mogą przywieźć mi historie i materiały do przemyśleń z najdalszych zakątków Ziemi. Z podobnego założenia wychodzi coraz więcej twórców, dlatego każdego roku powstaje na świecie aż 19 tysięcy dokumentów. Dziś nasze największe wyzwanie polega na tym, by przebić się z nimi do świadomości widza.

Syllas Tzoumerkas: W chwili, gdy Wenders kręcił swój film, miałem zaledwie cztery lata. Dziś natomiast zrealizowałem już dwa filmy pełnometrażowe. Jestem więc żywym dowodem na to, że kino jeszcze nie zniknęło. A jeśli nawet jego rola będzie się w przyszłości marginalizować, to co z tego? Jako Grek muszę mieć świadomość, że pewne formy sztuki umierają. Inne natomiast będą w stanie przetrwać tylko we fragmentach. Tak stanie się z twórczością każdego z nas. To jednocześnie przerażające i krzepiące.

Podczas gdy na początku lat 80. twórcy lękali się ekspansji telewizji, współcześni reżyserzy coraz częściej zadają sobie pytanie o wpływ wywierany na ich twórczość przez rozwój internetu. 

Dyekjær: Przez pewien czas internet rzeczywiście wzbudzał nasz strach, bo przez niego producenci tracili sporo pieniędzy. Na szczęście dziś nauczyliśmy się rozumieć sieć znacznie lepiej i dzięki niej inaczej patrzymy na naszą widownię. 20 lat temu dystrybucyjna droga filmu była prosta – kilka miesięcy po premierze kinowej film trafiał na kasety, a odpowiednio później do telewizji. Dziś sprawa wygląda zupełnie inaczej, a dany tytuł może pojawić się tego samego dnia na dużym ekranie i na platformie VOD. Poza tym, dzięki internetowi znacząco zmieniła się struktura widowni. Bardziej niż wspólnoty oparte o zbliżony wiek lub miejsce zamieszkania liczą się grupy zainteresowań. Dokument o budowaniu rakiet może okazać się jednakowo interesujący dla emerytowanego pułkownika KGB i amerykańskiego nastolatka.

Tzoumerkas: Sieć sprawiła, że kino wydostało się z filmotek i dyskusyjnych klubów. Łatwa dostępność poszczególnych dzieł sprawiła, że młode pokolenie stało się lepiej wyedukowane i bardziej świadome języka kina. Poza tym może oglądać filmy bardziej kontekstowo i lepiej rozumieć intencje reżysera, gdyż w każdej chwili ma dostęp do materiałów dodatkowych czy wersji reżyserskich.

Oppenheimer: Mnie również kluczowa wydaje się kwestia dostępu do dóbr kultury. Niektórzy uznają, że staję się ofiarą kradzieży, ale nie dbam o to, przynajmniej trafiam do publiczności. Jestem urzeczony, gdy ktoś z Birmy, bądź innego kraju kontrolowanego przez cenzurę, pisze mi maila o treści: „Widziałem twój film w internecie!”. Sieć wpływa jednak nie tylko na dystrybucję, lecz przede wszystkim na charakter naszej pracy. W internecie możesz w krótką chwilę nabyć wiedzę o wszystkim co cię interesuje. Kino dokumentalne nie musi więc być już więcej oknem na świat, lecz może stać się lustrem dla jego problemów. Jest jeszcze jedna rzecz. Za sprawą portali społecznościowych ludzie nauczyli się kontroli swojego wizerunku i nabyli zdolność manipulowania nim. Stali się bardzo świadomi obecności kamery, więc jako reżyserzy nie możemy już dłużej jej ukrywać, musimy nauczyć się współpracy z bohaterami. Zamiast podpatrywać rzeczywistość, staramy się więc ją wspólnie symulować.

(…)

Wydajecie się znacznie większymi optymistami niż filmowcy z „Pokoju 666”. Naprawdę możemy ze spokojem patrzeć na przyszłość kina dokumentalnego?


Oppenheimer: Fakt, że nakręciłem tak depresyjne filmy jak „Scena zbrodni” i „Scena ciszy” oznacza, że nie mam specjalnie dobrego zdania o ludzkości i czynach, do których jest zdolna. Jednocześnie jednak, w ogóle nie stawałbym za kamerą, gdybym nie miał w sobie choć odrobiny nadziei. Wierzę, że kino dokumentalne zawsze będzie jej nośnikiem. Bohaterowie „Pokoju 666” bali się technologii, a my dziś możemy uznać ją za sprzymierzeńca. Gdyby nie kamery cyfrowe, nie mógłbym nakręcić kilkuset godzin materiału do „Sceny zbrodni”, bo do ich przetransportowania musiałbym wynająć cały samolot!

Dyekjær: Już wtedy gdy agenci sprzedaży i dystrybutorzy skarżyli mi się na kłopoty wywołane działaniem internetu, nie mogłam tego zrozumieć. Mówiłam im: „Ludzie! Praca nad dokumentami nigdy nie była równie przyjemna i równie mocno nie rozwijała kreatywności. Macie dziś o wiele więcej sposobów promocji filmów niż przed laty. Możecie nawet trafić do publiczności w Chinach! Czego chcieć więcej?”.

(...) Cała relacja z debaty ukazała się na łamach miesięcznika Kino


Nominacja do 8. Nagród PISF dla Cinema Enchante!!!




Groucho Marx mawiał "Nie chciałbym być członkiem klubu, który miałby za członka kogoś takiego jak ja", ale zmieniłby zdanie, gdyby nominowali go do nagrody PISF. Radość z drugiej z rzędu nominacji łączy się z pokorą, bo bardzo szanuję osiągnięcia "konkurencji" w mojej kategorii. Do trzech razy sztuka za rok? Póki co, bardzo dziękuję wszystkim komentującym i czytającym i obiecuję, że z jeszcze większą gorliwością będę starał się absorbować Waszą uwagę :). Grazie mille!