Ivan Locke świetnie sprawdziłby się jako dubler Larry’ego
Gopnika z „Poważnego człowieka”. Obaj mężczyźni zostają skonfrontowani z
nadludzką dawką pecha. O ile jednak żydowski profesor z filmu braci Coen był
zabawką w ręku złośliwego demiurga, o tyle bohater „Locke’a” stanowi konstrukt
myślowy domorosłego filozofa. Steven Knight zdaje egzamin tylko jako twórca
klaustrofobicznego thrillera rozpisanego na Toma Hardy’ego i kilka głosów,
które natarczywie rozbrzmiewają w słuchawce jego telefonu. Kłopoty zaczynają
się, gdy „Locke” nieoczekiwanie skręca w rejony intelektualnej prowizorki.
Niepewny sukcesu reżyser niepotrzebnie podkreśla
doniosłość poruszanych tematów w niemal każdej scenie filmu. Wskutek tego prosty
budowlaniec wygłasza monologi o boskości ukrytej w betonie oraz dokonuje na sobie trywialnej
psychoanalizy. Znajoma bohatera – między kolejnymi atakami histerii – odwołuje się natomiast do „Czekając na Godota”. Zabłąkane duchy Freuda i Becketta zostają
przyzwane nadaremno i wprowadzają do fabuły tylko niepotrzebny zamęt. Gdyby
Knight wykazał większą pewność siebie, z tak obiecującą historią poradziłby sobie bez niczyjej pomocy.