Piotr Czerkawski: W
swoich dotychczasowych filmach opowiadał pan głównie o młodych ludziach.
Tymczasem w „Glorii” obserwuje pan codzienne życie sześćdziesięciolatki. Co
zainspirowało tę zmianę perspektywy?
Sebastian Lelio: Przywołałem
w pamięci obraz mojej matki, która jeździ po ulicach Santiago i – ku zdumieniu
innych kierowców – beztrosko śpiewa za kierownicą. Ta czynność miała w sobie
coś z rytuału, który pomagał spełniać się marzeniom i pozwalał odegnać widma
koszmarów. Wspomnienia podobnych chwil wróciły do mnie, gdy skończyłem pracę
nad poprzednim filmem – „Rokiem tygrysa” – i nie miałem pomysłu na dalsze
projekty. Pod wpływem impulsu powiedziałem do mojego stałego scenarzysty,
Gonzalo Mazy: „A co, jeśli odwrócimy kamerę od siebie i spojrzymy na nasze
matki? Może właśnie w ich życiu kryje się potencjał na film?”. Gonzalo spojrzał
na mnie z zainteresowaniem, a ja ciągnąłem: „Świat jest obsesyjnie
zafascynowany młodością. Dlaczego więc nie przełamać tej tendencji i nie
pokazać, że inne grupy wiekowe bywają co najmniej równie interesujące?”.
W jaki sposób udało
się jednak zbudować wiarygodną opowieść o pokoleniu, które tak bardzo różni się
od waszego?
Przeprowadziliśmy wiele wywiadów z moją mamą i jej
koleżankami. Naszą uwagę od razu przykuły powtarzające się opowieści o –
organizowanych w chilijskich miastach – „imprezach dla dojrzałych singli”.
Uczestniczyliśmy w kilku wydarzeniach tego rodzaju i od razu poczuliśmy, że
przenosimy się na inną planetę. Świat przedstawiony w filmie powoli zaczął
pojawiać się przed naszymi oczami. „Gloria” to właściwie Frankenstein zszyty z
zasłyszanych anegdot bądź sytuacji podpatrzonych przez nas samych na ulicach
Santiago.
Jane Campion
powiedziała kiedyś, że uwielbia filmy o starych kobietach, bo to taka grupa
społeczna, którą potrafimy łatwo zidentyfikować, ale tak naprawdę nic nie wiemy
o jej życiu.
W pełni się z tym zgadzam. W naszej kulturze wciąż
funkcjonuje idiotyczne tabu, które nie pozwala mówić o tym, że starsi ludzie
również zakochują się i miewają ochotę na seks. A przecież nikt nie rezygnuje
ze swoich pragnień i instynktów tylko dlatego, że dostał nadwagi, przybyło mu
zmarszczek i nie wygląda już jak gwiazda filmowa.
Wbrew pozorom,
istnieje kwestia, która łączy „Glorię” z pańskimi poprzednimi filmami.
Właściwie każdy z nich na różne sposoby opowiada o kryzysie instytucji rodziny.
Zawsze byłem wierny popularnemu poglądowi, że rodzina to
społeczeństwo w miniaturze. Kiedyś wyciągałem jednak z tego faktu znacznie
bardziej radykalne wnioski niż dziś. Między debiutancką, nagrodzoną na
wrocławskich Nowych Horyzontach „Świętą rodziną”, a „Glorią” przeszedłem
naprawdę długą drogę. Mój debiut był filmem punkowym, świadomie niechlujnym,
takim, w którym – zupełnie jak w piosenkach Sex Pistols – nie liczyła się
wirtuozeria formy, lecz moc przekazu. Na tym tle „Gloria” jest filmem
spokojniejszym i znacznie bardziej wystylizowanym.
Czy w swoich filmach
w jakikolwiek sposób odwołuje się pan do losów własnej rodziny?
Nie sądzę, bo nie widzę w nich nic szczególnie nietypowego. W
Ameryce Łacińskiej prawie wszyscy reżyserzy wywodzą się spośród burżuazji.
Dzieje się tak dlatego, że realizacja filmów wciąż jest ti bardzo droga i nikt
inny nie może sobie pozwolić na taką fanaberię. Moja rodzina nie należała
wprawdzie do elit, ale pochodziła z wyższej klasy średniej. Przez większość
dzieciństwa mieszkałem z matką i ojczymem, który był oficerem marynarki
wojennej. Rodzice niespecjalnie interesowali się sztuką, ale swoją erudycję zawdzięczam
dziadkom, których dom zawsze był zawalony książkami.
Osoby z pokolenia
pańskich rodziców i bohaterki najnowszego filmu doświadczyły dyktatury Augusta
Pinocheta. Czy w „Glorii” można dopatrywać się odniesień do trudnej przeszłości
kraju?
Każdy film może być interpretowany na sposób socjologiczny i
polityczny, nawet jeśli początkowo nie leży to w twoich intencjach. Gdy
kręciłem „Glorię”, na pewno nie chciałem, by indywidualna podróż bohaterki była
umieszczona w jakimś wydumanym, abstrakcyjnym kontekście. Byłem pewien, że
chilijska rzeczywistość musiała jakoś odcisnąć na Glorii swoje piętno. Prywatna
rewolucja w życiu bohaterki czyni zadość pragnieniu wolności, której przez lata
brakowało przedstawicielom jej pokolenia. Nie zapominajmy, że mamy do czynienia
z ludźmi, którzy w momencie przejęcia władzy przez juntę mieli około 30 lat.
Polityczna zawierucha przypadła więc na najlepszy okres ich życia. Nic
dziwnego, że dziś chcieliby przynajmniej w części odzyskać stracony czas.
(...) Więcej w marcowym miesięczniku KINO