(...)
Piotr Czerkawski: „Snowpiercer” przedstawia bardzo
gorzką wizję świata przyszłości. Czy podziela pan pesymizm
reżysera?
Nie sądzę, żeby świat w 2039 roku
mógł wyglądać tak jak w filmie, ale sztuka ma prawo wyolbrzymiać
pewne problemy. Tylko wtedy może prowokować dyskusję na ważne
tematy. Żyjemy w takich czasach, że jeśli nie wstrząśniesz
widzami, nigdy nie zainteresują się tym, co masz do powiedzenia.
Czy myśli pan, że kino wciąż ma
w sobie moc, by zmieniać zastaną rzeczywistość?
Aż takim optymistą na pewno nie
jestem. Wciąż uważam jednak, że oglądanie filmów potrafi
poszerzyć nasze horyzonty i umożliwić spojrzenie na niektóre
sprawy z nieznanego dotychczas punktu widzenia. W tym samym czasie
może, oczywiście, zapewniać widzom świetną rozrywkę i
zapewniam, że nie ma w tym żadnej sprzeczności.
Oprócz ról w wielu filmach ma pan
na swoim koncie także występ w „Doktorze Who” uznawanym za
najdłuższy serial science – fiction w historii telewizji. Jak
wspomina pan to doświadczenie?
Zanim zagrałem w „Doktorze Who”
odnosiłem wrażenie, że zdaję sobie sprawę z popularności tego
serialu. Szybko jednak zorientowałem się, że jej nie doceniłem.
To wspaniałe uczucie być częścią przedsięwzięcia, które jest
ważne dla tak wielu osób, czasem buduje wręcz pomosty między
pokoleniami. „Doktor Who” kojarzy mi się ze świetną zabawą,
ale także z ciężką pracą. W serialu roi się od quasi –
naukowych odniesień, więc do grania w kolejnych odcinkach trzeba
było przygotowywać się jak do klasówki.
Innego rodzaju kult towarzyszy serii
o „Harrym Potterze”, z którą również był pan związany. Czy
jest pan w stanie zrozumieć jej fenomen?
Podoba mi się, że to właściwie
bardzo „realistyczne” fantasy. Niezależnie od aury
niesamowitości mamy tam przecież do czynienia z uniwersalną
historią o dojrzewaniu. Na takiej samej zasadzie działały na
odbiorców najbardziej klasyczne baśnie.
Czy styl gry prezentowany przez
pana dziś różni się od aktorstwa, które uprawiał pan na
początku kariery?
Nie, bo nigdy nie starałem się grać
w określony sposób. To nie sztuka wyuczyć się konkretnej techniki
i mechanicznie stosować ją w kolejnych rolach. Dlatego właśnie
nie jestem zwolennikiem metody aktorskiej Lee Strasberga. Uważam, że
jest szkodliwa, bo ogranicza twoją wyobraźnię i w praktyce
sprowadza się do prostego naśladownictwa.
Czy po ponad pół wieku grania w
filmach wciąż czerpie pan z niego tę samą przyjemność?
Oczywiście, pewnie dlatego, że nigdy
nie traktowałem aktorstwa jako misji, lecz uważałem się po prostu
za dostarczyciela rozrywki. Takie podejście bynajmniej nie oznacza
jednak, że oceniam swoją działalność jako pozbawioną znaczenia.
Dobrze wiem jak bardzo ludzie potrzebują wytchnienia od
codzienności. Mimo że lubię swoją pracę, nie będę jednak pana
okłamywał, że wszystko układa się w niej idealnie. Czasem
dzięki aktorstwu bywam szczęśliwy, innym razem popadam przez nie w
depresję.
W jaki sposób radzi pan sobie z
takimi kryzysami?
Nie zawsze mi się to udaje. Ogólnie
rzecz biorąc, ratuje mnie jednak pewien stoicyzm. Gdy wychodzisz na
dwór w czasie deszczu, korzystasz z parasolki. Jeśli nie masz jej
przy sobie, musisz zmoknąć, ale niedługo później wyschniesz i
wszystko wróci do normy.
Czy to prawda, że niewiele
zabrakło, a zamiast aktorem zostałby pan malarzem?
Tak, moi rodzice na pewno byliby z tego
bardzo zadowoleni. Na moją pasję aktorską patrzyli raczej z
niechęcią, bo uważali, że to zawód bez przyszłości. Jako
malarz mogłem natomiast zostać przynajmniej nauczycielem. Nie
posłuchałem ich, ale do dziś traktuję malarstwo jako hobby.
A może myśli pan czasami o
przejściu na aktorską emeryturę?
O nie. W aktorstwie decydujesz się na
ten krok w dwóch przypadkach: albo jesteś ciężko chory, albo nikt
nie chce już z tobą pracować. Na całe szczęście nie spełniam
jeszcze żadnego z tych warunków.
A zatem może ma pan listę
reżyserów, z którymi chciałby pan pracować w przyszłości?
Och, proszę mi wierzyć, że byłoby
ich całe mnóstwo. Gdybym jednak musiał wymienić tylko jedno
nazwisko, zdecydowałbym się chyba na Michaela Hanekego.
Rozmowa ukazała się w kwietniu 2014 roku w "Dzienniku. Gazecie Prawnej" przy okazji polskiej premiery filmu "Snowpiercer"