Kariera Bodo Koxa wydaje się jedyna w swoim
rodzaju. Filmowiec przez lata tułający się po ciasnym światku kina
niezależnego, niespodziewanie otrzymał możliwość realizacji profesjonalnego
debiutu. Za sprawą świetnej „Dziewczyny z szafy” z 2012 roku reżyser nie tylko
wykorzystał swoją szansę, lecz od razu awansował do ekstraklasy młodego
polskiego kina. Nic dziwnego, że w tej sytuacji nowy film Koxa wzbudzał wielkie oczekiwania.
Utalentowanemu twórcy tym razem nie udało się ich spełnić. „Człowiek z
magicznym pudełkiem” wydaje się dziełem wysilonym, sztuczką, która – mimo
starań iluzjonisty – za nic w świecie nie chce zadziałać. Na szczęście nie
mamy jednak do czynienia z klęską na całej linii, a Kox, nawet ponosząc
porażkę, udowadnia, że należy do najoryginalniejszych twórców polskiego kina.
„Człowiek…” sprawia satysfakcję jako popis
artystycznej wyobraźni. Za relatywnie niewielkie pieniądze reżyserowi udało się
wykreować niepokojąco surrealistyczną wizję świata przyszłości. Niestety, w
ślad za imponującą formą nie idzie równie nowatorska treść. Polska Anno Domini
2030 to w ujęciu Koxa nic więcej niż rządzona przez korporacje dystopia rodem z
powieścideł zalegających w marketowym koszu z przecenami. Niespecjalnie
trafiony okazał się pomysł nasycenia tych wyświechtanych schematów nawiązaniami
do aktualnej sytuacji politycznej. Nie ma nic złego w samej idei, by ukazać
Polskę przyszłości jako siedlisko nacjonalizmu i nieco tylko wyolbrzymioną
wersję dobrze znanego nam świata. Gorzej, że Kox, zamiast poprzestać na
subtelnych nawiązaniach, sięga po publicystyczną dosłowność i przytacza
niemiłosiernie wyeksploatowane już w mediach cytaty z prawicowych polityków.
Równie efekciarskim uproszczeniem wydaje się zbudowanie przez reżysera analogii
pomiędzy totalitaryzmem roku 2030, a reżimem z czasów stalinowskich, w których
toczy się część akcji filmu.
W „Człowieku…” polityka nie jest najważniejsza, lecz stanowi wyłącznie tło dla
kameralnej love story. Dzięki temu dzieło Koxa miało szansę, by stać się
wydarzeniem na miarę kultowego „Delicatessen”. Polski reżyser, podobnie jak
przed laty Jean – Pierre Jeunet, postanowił opowiedzieć o miłości stanowiącej
jedyną wartość w degenerującym się do cna świecie. Koncept, znakomicie
prezentujący się w teorii, na ekranie wypada jednak rozczarowująco. Adam (Piotr
Polak) i Goria (Olga Bołądź) są postaciami zbyt papierowymi, by ich – pozornie
dramatyczne – życiowe wybory mogły wzbudzić autentyczne emocje. Mężczyzna, choć
stylizowany na rozczulającego poczciwca, w praktyce okazuje się zwyczajnie
bezbarwny. Kobieta, przekonująca jako zimna i niedostępna piękność, przestaje
wzbudzać wiarygodność, kiedy nagle przeistacza się w zakochaną romantyczkę.
Relacja pomiędzy Adamem i Gorią wypada blado
zwłaszcza, gdy przypomnimy sobie sposób, w jaki Kox potrafił ukazać uczucie
dwójki outsiderów we wspomnianej „Dziewczynie z szafy”. Tamten film uwodził
także za sprawą niewymuszonego humoru, w „Człowieku…” zastąpionego przez
toporne słowne gry. Nawet jeśli jednak nowe dzieło Koxa stanowi krok w tył
wobec jego debiutu, pod pewnymi względami okazuje się odważniejsze. Ciążące
„Człowiekowi…” wady nie powinny przysłaniać faktu, że mamy do czynienia z
pierwszym od wielu lat polskim filmem, który z realizacyjną starannością
odwołuje się do poetyki science – fiction. Chciałoby się wierzyć, że to
zwiastun nadciągającej w rodzimym kinie rewolucji gatunkowej, a jednym z jej
przywódców okaże się w przyszłości właśnie Bodo Kox.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz