środa, 18 października 2017

Nieskuteczna iluzja - recenzja "Człowieka z magicznym pudełkiem"



Kariera Bodo Koxa wydaje się jedyna w swoim rodzaju. Filmowiec przez lata tułający się po ciasnym światku kina niezależnego, niespodziewanie otrzymał możliwość realizacji profesjonalnego debiutu. Za sprawą świetnej „Dziewczyny z szafy” z 2012 roku reżyser nie tylko wykorzystał swoją szansę, lecz od razu awansował do ekstraklasy młodego polskiego kina. Nic dziwnego, że w tej sytuacji nowy  film Koxa wzbudzał wielkie oczekiwania. Utalentowanemu twórcy tym razem nie udało się ich spełnić. „Człowiek z magicznym pudełkiem” wydaje się dziełem wysilonym, sztuczką, która – mimo starań iluzjonisty – za nic w świecie nie chce zadziałać. Na szczęście nie mamy jednak do czynienia z klęską na całej linii, a Kox, nawet ponosząc porażkę, udowadnia, że należy do najoryginalniejszych twórców polskiego kina.

„Człowiek…” sprawia satysfakcję jako popis artystycznej wyobraźni. Za relatywnie niewielkie pieniądze reżyserowi udało się wykreować niepokojąco surrealistyczną wizję świata przyszłości. Niestety, w ślad za imponującą formą nie idzie równie nowatorska treść. Polska Anno Domini 2030 to w ujęciu Koxa nic więcej niż rządzona przez korporacje dystopia rodem z powieścideł zalegających w marketowym koszu z przecenami. Niespecjalnie trafiony okazał się pomysł nasycenia tych wyświechtanych schematów nawiązaniami do aktualnej sytuacji politycznej. Nie ma nic złego w samej idei, by ukazać Polskę przyszłości jako siedlisko nacjonalizmu i nieco tylko wyolbrzymioną wersję dobrze znanego nam świata. Gorzej, że Kox, zamiast poprzestać na subtelnych nawiązaniach, sięga po publicystyczną dosłowność i przytacza niemiłosiernie wyeksploatowane już w mediach cytaty z prawicowych polityków. Równie efekciarskim uproszczeniem wydaje się zbudowanie przez reżysera analogii pomiędzy totalitaryzmem roku 2030, a reżimem z czasów stalinowskich, w których toczy się część akcji filmu.

W „Człowieku…” polityka nie jest  najważniejsza, lecz stanowi wyłącznie tło dla kameralnej love story. Dzięki temu dzieło Koxa miało szansę, by stać się wydarzeniem na miarę kultowego „Delicatessen”. Polski reżyser, podobnie jak przed laty Jean – Pierre Jeunet, postanowił opowiedzieć o miłości stanowiącej jedyną wartość w degenerującym się do cna świecie. Koncept, znakomicie prezentujący się w teorii, na ekranie wypada jednak rozczarowująco. Adam (Piotr Polak) i Goria (Olga Bołądź) są postaciami zbyt papierowymi, by ich – pozornie dramatyczne – życiowe wybory mogły wzbudzić autentyczne emocje. Mężczyzna, choć stylizowany na rozczulającego poczciwca, w praktyce okazuje się zwyczajnie bezbarwny. Kobieta, przekonująca jako zimna i niedostępna piękność, przestaje wzbudzać wiarygodność, kiedy nagle przeistacza się w zakochaną romantyczkę.


Relacja pomiędzy Adamem i Gorią wypada blado zwłaszcza, gdy przypomnimy sobie sposób, w jaki Kox potrafił ukazać uczucie dwójki outsiderów we wspomnianej „Dziewczynie z szafy”. Tamten film uwodził także za sprawą niewymuszonego humoru, w „Człowieku…” zastąpionego przez toporne słowne gry. Nawet jeśli jednak nowe dzieło Koxa stanowi krok w tył wobec jego debiutu, pod pewnymi względami okazuje się odważniejsze. Ciążące „Człowiekowi…” wady nie powinny przysłaniać faktu, że mamy do czynienia z pierwszym od wielu lat polskim filmem, który z realizacyjną starannością odwołuje się do poetyki science – fiction. Chciałoby się wierzyć, że to zwiastun nadciągającej w rodzimym kinie rewolucji gatunkowej, a jednym z jej przywódców okaże się w przyszłości właśnie Bodo Kox.

1 komentarz: