wtorek, 24 czerwca 2014

Polska jest marzeniem - rozmowa z Michelem Houellebecqiem






Piotr Czerkawski:  Wciąż zaskakujesz swoich wielbicieli. Zamiast napisać kolejną książkę, zagrałeś ostatnio w bardzo nietypowym filmie.  „Porwanie Michela Houellebecqa” to fałszywy dokument opowiadający o uprowadzeniu ciebie przez bandę nierozgarniętych kryminalistów.  Kto w ogóle wpadł na ten szalony pomysł?

Michel Houellebecq: Reżyser Guillaume Nicloux. Poznaliśmy się kilka lat temu, gdy zaoferował mi rolę w swoim telewizyjnym filmie. Nigdy nie widziałem w sobie materiału na aktora, ale doszedłem do wniosku, że jako osoba publiczna i tak przecież gram pewną rolę i kreuję swój wizerunek. Dlaczego więc nie miałem zrobić czegoś podobnego przed kamerą i jeszcze zainkasować za to wynagrodzenia? Zwłaszcza, że z Guillaumem szybko przypadliśmy sobie do gustu i obaj podskórnie czuliśmy, że niewielka rola w filmie „Sprawa Gordjiego” nie będzie końcem naszej współpracy. Niedawno Guillaume nakręcił „Zakonnicę”, bardzo  tradycyjną adaptację powieści Denisa Diderota. Po tym filmie chciał spróbować czegoś w zupełnie innym stylu i pewnego dnia zadzwonił do mnie.

Punktem wyjścia dla waszego filmu staje się twoje autentyczne zniknięcie z września 2011 roku. Przez tydzień nie dawałeś wtedy znaku życia. Co się właściwie z tobą działo?

Uprzedzam, że będzie to najbardziej prozaiczna historia na świecie. Po prostu straciłem na pewien czas dostęp do telefonu i do internetu. Nie pojawiłem się wówczas na kilku umówionych spotkaniach autorskich, bo najzwyczajniej w świecie o nich zapomniałem. Tymczasem w mediach zapanowała histeria, wśród różnych niedorzecznych plotek pojawiła się również ta o porwaniu. Guillaume przypomniał sobie o niej i postanowił uczynić z tego podstawę filmu.


(...)


W pewnym momencie pozwalasz sobie na uszczypliwą uwagi pod adresem szwedzkiej demokracji.

To tylko taki żart. Nie sądzę, żeby polityka w Szwecji była bardziej brudna niż we Francji. Zresztą w ogóle nie wierzę w system, w którym głosujemy na polityków, aby reprezentowali nasze przekonania. We francuskim parlamencie nie ma nikogo, kto troszczyłby się o moje interesy i chciałby wcielić w życie moją wizję świata. Ale może to i lepiej?

Filmowi porywacze mają polskie korzenie, które stają się tematem jednej z waszych rozmów. Co konkretnie masz na myśli, gdy stwierdzasz, że „Polska jest marzeniem”?

Odnoszę się do waszej skomplikowanej historii. Na wiele lat Polska zniknęła z mapy Europy. Gdy już na nią powróciła to – w okresie komunizmu – nie była krajem wolnym, więc tak jakby wciąż nie istniała. W umysłach wielu ludzi przetrwała jednak jako pewna idea, projekt, właśnie marzenie. Teraz weszliście w fantastyczny okres, w którym abstrakcyjne koncepcje ścierają się z rzeczywistością. Życie w takich warunkach musi być szalenie inspirujące, powinniście mieć najlepszych pisarzy na świecie.

W jednej z zabawniejszych scen w filmie zastanawiasz się nad tym, kto chciałby zapłacić za ciebie okup. Masz swój typ, jeśli chodzi o prawdziwe życie?

Zadawałem sobie to pytanie podczas wizyty w Meksyku, gdzie było bardzo niespokojnie i cały czas podróżowałem w towarzystwie ochroniarzy. Na moją korzyść mógłby działać fakt, że nie zażądano by pewnie dużej stawki. Nie jestem celebrytą, nie sądzę, żebym był wart więcej niż przeciętny piłkarz ligi francuskiej. Zgodnie z tym co obserwujemy w filmie, wątpię, by chciał za mnie zapłacić prezydent Hollande. Być może interweniowałby nasz minister kultury. Pewnie skończyłoby się jednak na tym, że – jak zwykle – z kłopotów wyciągałby mnie wydawca.

Więcej w lipcowym wydaniu Zwierciadła 

niedziela, 22 czerwca 2014

Nie każdy chce być gwiazdą - wywiad z Morganem Nevillem, zdobywcą Oscara za "O krok od sławy"







Piotr Czerkawski: Zanim otrzymałeś Oscara za „O krok od sławy” przez lata pracowałeś jako dziennikarz i twórca dokumentów o muzykach. Skąd wzięła się u ciebie ta fascynacja?

Morgan Neville: Muzyka grała ważną rolę w moim życiu już w dzieciństwie. Zasłuchiwałem się wtedy w zespołach z lat 60. -The Beatles, The Beach Boys, the Kinks. Trochę później odkryłem dla siebie punk rocka i stałem się fanem The Clash. Szybko zwróciłem się także w stronę praktyki. Odkąd skończyłem 13 lat, grywałem z kumplami w różnych zespołach. Dziś uważam muzykę przede wszystkim za znakomity środek do opowiadania historii i przestrzeń nieograniczonej inspiracji. Gdy realizowałem dokumenty o piosenkarzach, doszedłem do wniosku, że – wbrew pozornemu schematyzmowi takich narracji– każda z nich może być jedyna w swoim rodzaju. Choćby dlatego, że bohaterowie różnią się między sobą pod względem stylu i podejścia do zawodu. Muzyka fascynuje mnie także dlatego, że,  jak widzimy w filmie, może budować poczucie wspólnoty i niwelować różnice między ludźmi.

Gdy oglądałem „O krok…”, myślałem dużo o „Sugar Manie” Malika Bendjelloula albo „Inside Llewyn Davis” braci Coen. Czy sądzisz, że wśród anonimowych śpiewaków z chórków znajduje się wielu potencjalnych gwiazdorów?

Podczas kręcenia filmu zorientowałem się, że ci ludzie są naprawdę bardzo utalentowani. Właściwie wszyscy moi bohaterowie mają wystarczający potencjał, by rozpocząć samodzielną karierę.  Niektórzy rzeczywiście marzą o tym każdego dnia, ale inni w ogóle nie mają takich aspiracji. Może trudno w to uwierzyć, ale część z nich akceptuje swój los z pokorą i uważa, że po prostu nie nadają się na gwiazdy.

Przemysł muzyczny generuje coraz większe dochody i ulega nieustannej ewolucji. W jaki sposób wpływa to na pozycję chórków?

Branża rzeczywiście ogromnie się zmienia, tak jak stojąca za nią technologia. Rola chórków wydaje się przez to mniej znacząca niż kiedyś, ale prawdziwe talenty zawsze się obronią, będą szanowane przez otoczenie i nie zatracą swojej pasji. Najlepszym przykładem jest rodzina Watersów, która – dzięki zaangażowaniu, elastyczności i silnej etyce pracy – utrzymuje pozycję największych fachowców w branży. Mijają lata, zmieniają się reguły gry, a Watersowie wciąż wspomagają artystów nagrywających hit za hitem.

(...)

Więcej na łamach Dziennika 

sobota, 21 czerwca 2014

Pierwsze razy polskiego kina







W jednej z najsłynniejszych scen „Pulp Fiction” Jules Winnefield opowiada swemu kompanowi o żonie szefa: „Zagrała główną rolę w pilocie. (...)Zanim zaczną kręcić serial wpierw kręcą pilota. Komisja go ogląda i zatwierdza do produkcji. Albo wychodzi z tego serial, albo nic z tego nie wychodzi. Grała w takim, z którego nic nie wyszło”. Bezlitosna diagnoza filozofującego gangstera doskonale pasowałaby do większości młodych twórców polskiego kina. Od dobrych kilku lat żaden z nich nie zadebiutował w sposób, który mógłby wzbudzić podziw i przynieść obietnicę dalszych sukcesów. Podobna świadomość boli tym bardziej, że kino od dawna karmi się legendami o swych cudownych dzieciach i ich młodzieńczych wyczynach. 26 – letni Orson Welles był przecież w stanie sprezentować światu „Obywatela Kane’a”, różyczkę z kolcami, przez lata uznawaną za najwybitniejszy film w historii kina. Wiele lat później Steven Soderbergh przyjechał na festiwal w Cannes z prowokacyjnym „Seksem, kłamstwami i kasetami wideo”. Jurorzy – w tym Krzysztof Kieślowski – dali się uwieść i przyznali debiutantowi sensacyjną Złotą Palmę. W bliższych nam czasach sporą furorę wywołało natomiast wyznanie „Zabiłem moją matkę” wykrzyczane w filmie nastoletniego Xaviera Dolana.

Dlaczego polscy debiutanci nie potrafią nawiązać do tych sukcesów, nawet w znacznie skromniejszej skali? Spośród kilku możliwych hipotez najbardziej nęcąca wydaje się ta o paraliżującym braku odwagi. W obliczu zależności od profesorów na uczelniach i przyznających fundusze ekspertów młodzi twórcy często decydują się na chłodną kalkulację. Zamiast ryzykować, przedstawiają pomysły bezpieczne, zachowawcze i pozbawione choćby delikatnego muśnięcia polotu. Jeśli problemem nie jest cynizm, często okazuje się nim zwyczajny brak umiejętności. Wśród młodych twórców dominują solidni rzemieślnicy, którzy nie mają w sobie siły zdolnej rozbawić, zirytować bądź skłonić odbiorcę do myślenia. W rodzimym środowisku filmowym trudno znaleźć materiał na przyszłą gwiazdę, twórcę łączącego umiejętności z charyzmą i nieszablonową osobowością.

(...)


Kłopoty z początkującymi twórcami stanowią część szerszego problemu polskiego kina. Podczas gdy zeszłoroczne Berlinale podbiły „Lekcje harmonii” w reżyserii kazachskiego debiutanta, u nas w kategoriach sukcesu wciąż odbiera się samo zakwalifikowanie na prestiżową imprezę. Na przekór stanowi faktycznemu, lwia część krytyki filmowej nie ma jednak problemu z szerzeniem wiary  w zmartwychwstanie polskiego kina. Na poły naiwne, a na poły cyniczne deklaracje może i poprawiają samopoczucie środowiska, ale na dłuższą metę przynoszą wyłącznie szkody. W swojej kłopotliwej desperacji przypominają słynne przed laty słowa Juliusza Machulskiego: „Jeśli sami się nie nagrodzimy, to nikt nas nie nagrodzi!”.

Tymczasem wcale nie trzeba przecież uciekać się do równie trywialnych rozwiązań. Pełne hipokryzji peany należałoby po prostu zastąpić rzeczową dyskusją. Jej przestrzenią z pewnością może stać się także startujący niebawem 33. Koszaliński Festiwal Debiutów Filmowych MŁODZI I FILM. Dobrze, jeśli właśnie ta impreza okaże się poligonem doświadczalnym dla armii zdolnych filmowców.

Więcej na łamach Dziennika