Piotr Czerkawski: W
jednej ze swych notek biograficznych piszesz: „Gdybym nie był filmowcem,
zostałbym rolnikiem”. Poważnie?
Piotr Stasik: Wszyscy
moi przodkowie byli rolnikami, więc byłem pewien, że pójdę w ich ślady. Z mojej
perspektywy abstrakcyjny wydawał się nawet zawód urzędnika, a co dopiero
reżysera filmowego. Dziś jestem jednak pewien, że spędzenie dzieciństwa na wsi
miało kluczowe znaczenie dla mojej
wrażliwości. Wieś z moich czasów to przestrzeń czysta, pozbawiona
zewnętrznych bodźców, może nawet trochę nudna. Dzięki temu jednak bardzo mocno
pobudziła wyobraźnię, która pomaga ożywić otaczający świat. Podobną funkcję
spełniały w moim życiu także książki.
Jakie dziecięce
lektury szczególnie wryły ci się w pamięć?
Książki o Indianach. Bardzo utożsamiałem się z ich
bohaterami. W literaturze fascynowało mnie jednak znacznie więcej tematów. W
dzieciństwie przeczytałem chyba wszystkie pozycje z wiejskiej biblioteki. Gdy
jej zasoby przestały mi wystarczać, zacząłem zaopatrywać się w książki w
najbliższym większym mieście, czyli w Sieradzu. Jeździłem tam mniej więcej raz
na tydzień i za każdym razem wracałem z nową lekturą. Te wyprawy były dla mnie
jak rytuał, trochę jak święto.
Kiedy w tym pejzażu
pojawiło się także kino?
Mniej więcej
równolegle z książkami. Miałem 8,9 lat. Duża w tym zasługa ówczesnej telewizji,
która wyglądała zupełnie inaczej niż dziś. Dzięki Jedynce poznałem filmy Wajdy,
Konwickiego czy Bergmana. Nieważne, że jako dziecko niewiele z nich rozumiałem.
Pojedyncze sceny robiły na mnie tak duże wrażenie, że na trwałe zapisały się w
podświadomości.
Gdy wspominasz
dzieciństwo, masz w głowie także jakieś pojedyncze obrazy z tego okresu?
Buduję indiańską wioskę z worków foliowych po nawozach, a w
tle kościelne dzwony wzywają na nabożeństwo majowe. Byłem wtedy rozdarty między
wolnością tego „aktu twórczego”, a silnym poczuciem obowiązku.
Religia odgrywała w
twoim życiu tak istotną rolę?
Mieszkałem 200 metrów od barokowego kościoła, w którym
podziwiałem obrazy i rzeźby, wsłuchiwałem się w dźwięk organów. Chodziłem tam
jak do teatru.
Jako człowiek
wychowany na wsi masz pewnie swoje zdanie na temat sposobu portretowania
prowincji w polskim kinie?
Nie lubię się mądrować, ale mam wrażenie, że wielu reżyserów
stara się o przesadny autentyzm, realizm a przez to uzyskuje efekt zgoła
przeciwny. Budują wiejskie scenografie zamiast wykorzystać istniejące
przestrzenie i miejsca, próbują odwzorować obyczaje, ale pozostają w swych
staraniach zbyt ostentacyjni, czyści i idealni. Na ekranie czuć, że mamy do
czynienia ze spojrzeniem człowieka z zewnątrz. Nie marzę o realizacji fabuł,
ale myślę, że kiedyś jeśli spróbuję nakręcić film to uda mi się uniknąć
tych stereotypów.
To ciekawe, bo, gdy
oglądałem twoje dokumenty, byłem pewien, że przejście do fabuły jest tylko
kwestią czasu.
Takich decyzji nie da się zaplanować. Gdy mam w planie jakiś
film, najpierw długo przygotowuję się do jego nakręcenia, zdobywam wiedzę,
poznaję realia i prowadzę wyczerpującą dokumentację. W następnym etapie
zupełnie wyłączam jednak racjonalne myślenie i zawierzam wyłącznie swojej
intuicji. To ona ma decydujący wpływ na ostateczny kształt i formę filmu. Swoją
strategię nazywam żartobliwie „efektem kanapy”: najpierw ją rozsuwam i długo
ścielę, a potem po prostu zaczynam śnić.
Nieźle sobie to
wykombinowałeś.
Tyle tylko, że zanim mogłem sobie na to pozwolić, przez
kilka lat musiałem sprzedawać ogórki i ziemniaki na targu. W ogóle nie żałuję
jednak tych doświadczeń. Powiem więcej, dzięki nim nauczyłem się produkować
filmy: poznałem siłę pieniądza, nauczyłem się targować i reklamować własne
produkty.
W jednym z wywiadów
przyznałeś, że współczesne polskie kino wydaje ci się zbyt przygnębiające.
Zgadzam się z tym w zupełności. Może jednak istnieją wyjątki potwierdzające
regułę, na przykład filmy Andrzeja Jakimowskiego?
Tak się składa, że część scen w „Dziennika z podróży”
kręciłem właściwie w tych samych miejscach, w których Jakimowski realizował
„Sztuczki”. Ludzie doskonale go zresztą pamiętali – i inaczej niż z reguły bywa
to z filmowcami – mieli same pozytywne wspomnienia. Dzięki temu na wstępie byli
w stanie zaufać również mi i po raz kolejny otworzyć się przed kamerą.
Być może właśnie
dlatego „Dziennik z podróży” mógł ostatecznie okazać się całkiem pogodnym
filmem.
Na własny użytek określam go jako komedię ze smutnym, drugim
dnem. Gdy przystępowaliśmy do zdjęć, Tadeusz Rolke – mój przyjaciel i jeden z
dwóch głównych bohaterów– był w dość kiepskiej kondycji psychicznej. Choć był
już po osiemdziesiątce, właściwie po raz pierwszy w życiu zdał sobie sprawę, że
się starzeje. Do tej pory skupiał się wyłącznie na pielęgnowaniu w sobie
chłopca: potrafił chłonąć otaczającą rzeczywistość, był spontaniczny, zachwycał
się pozornie nieistotnymi szczegółami. Ta niedojrzałość jest ujmująca, ale
wiem, że w pewnych sytuacjach także bardzo mu ciąży.
(…)
Na koniec muszę
zweryfikować moją ulubioną tezę postawioną przez Tadeusza Rolke w jednej ze
scen „Dziennika…”. Czy to prawda, że artyści nie noszą piżam?
Wszystko na to wskazuje. Kupiłem kiedyś jedną, ale ubrałem
ją może dwa
razy w życiu i w ogóle nie mogłem się do niej przekonać. Dzięki
Tadeuszowi nareszcie zrozumiałem dlaczego.
Całość na łamach Dziennika
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz