Piotr Czerkawski: Proszę
wybaczyć, ale po obejrzeniu „Toma” nie mogę się powstrzymać
przed zadaniem tego pytania. Czy lubi pan być bity przed kamerą?
Xavier Dolan: Och, uwielbiam!
Nie tylko zresztą przed kamerą. Ale dobrze, dosyć żartów.
Brutalna scena, do której pan pewnie nawiązuje była realizowana
bardzo szybko. Użyliśmy tylko dwóch ujęć – jednego w
zbliżeniu, drugiego w planie pełnym. Miałem we włosach błoto,
śmierdziałem, a mój partner z planu przekonująco udawał, że
spuszcza mi łomot. Czyż aktorstwo nie jest fascynujące?
Zwłaszcza, gdy – tak jak w
pańskim przypadku – łączy się je z reżyserią?
Tak, odczuwa się wtedy podwójny
rodzaj przyjemności. Proszę zauważyć, że zagrałem we wszystkich
swoich filmach z wyjątkiem „Na zawsze Laurence” i zawsze były
to role znaczące. O tym, że sam chcę wcielić się w postać Toma
zdecydowałem w jakieś pięć sekund po tym, gdy zobaczyłem w
teatrze sztukę Michela Marca Boucharda, na której postanowiłem
oprzeć scenariusz.
Dotychczasowe scenariusze
bazowały na pańskich oryginalnych pomysłach, czasem bywały silnie
autobiograficzne. Co sprawiło, że tym razem postanowił pan
zainspirować się cudzą pracą?
Jak zapewne zdążył już się pan
zorientować, uwielbiam wyraziste postacie kobiece. W Agathe, matce
kochanka Toma, bohaterce kruchej i wrażliwej, znalazłem spełnienie
swoich marzeń. To jednak jeszcze nie wszystko. Gdybym uznał sztukę
Boucharda za perfekcyjną, nie byłoby sensu przetwarzać jej na
język kina. W trakcie oglądania spektaklu nie mogłem odpędzić
się od myśli, że pewne sceny zainscenizowałbym inaczej,
nasyciłbym je odmiennymi emocjami.
(...)
Czy pański film można
potraktować jako uniwersalne ostrzeżenie o nietolerancji szerzącej
się w Kanadzie?
Z brakiem poszanowania inności
spotykamy się dziś na każdym kroku. Największy ostracyzm spotyka
ludzi ze strony fanatyków religijnych i ksenofobów, którzy
uciekają się do przemocy – dosłownej bądź symbolicznej – pod
adresem drugiego człowieka. Dzieje się tak nie tylko w Kanadzie czy
Stanach Zjednoczonych. Proszę popatrzeć choćby na Rosję i sprawę
Pussy Riot. Nie wierzę, że takie rzeczy mają miejsce w 2013 roku.
Nie mam słów, by to nazwać. Oczywiście sytuacja w Ameryce
Północnej również nie jest wesoła. Pamiętam, że kiedyś –
dla żartu – odwiedziłem miasteczko Dolan Springs w Arizonie. W
pewnym momencie dwóch tubylców zlustrowało mnie wzrokiem, podeszło
i powiedziało z nienawiścią: „Nigdy stąd nie wyjedziesz!”.
Istnieją miejsca, w których ktoś skrzywdzi cię za to kim jesteś
lub wręcz nawet kim się wydajesz. W proteście przeciw takim
postawom postanowiłem nakręcić „Toma”.
Ma pan status reżysera -
kinofila. Czy w „Tomie” warto doszukiwać się odniesień do
kinowej klasyki, na przykład do filmów Hitchcocka?
Bywam uważany za kinofila, ale czy
to prawdziwy obraz? Szczerze wątpię, bo po prostu nie miałem
czasu, by się nim stać. Nigdy nie kończyłem szkoły filmowej, z
college’u zrezygnowałem po miesiącu. Filmowe zaległości
nadrabiałem dzięki wypożyczalniom video, które – chwała Bogu –
jeszcze istniały. Już jako dziewiętnastolatek zacząłem jednak
pracę nad własnymi produkcjami, a to zabiera niemal cały mój
czas. Proszę mi wierzyć, że długo nie obejrzałem żadnego filmu
Hitchcocka. Gdy jednak montowałem „Toma” w Boże Narodzenie,
usiadłem z moją przyjaciółką Suzanne Clement – aktorką znaną
z „Na zawsze Laurence” – i powiedziałem: „cholera, muszę w
końcu obejrzeć coś Hitchcocka! Ludzie na pewno będą mnie o niego
pytać”. Wymknąłem się więc z montażowni i w trakcie przerwy
świątecznej obejrzałem aż 25 filmów tego reżysera.
Mam więc rozumieć, że w swojej
pracy nie inspiruje się pan bezpośrednio cudzymi filmami?
Dobry reżyser zawsze wywiera na
ciebie wpływ, ale powinno dziać się to na poziomie podświadomości.
Na pewno bardzo inspiruje mnie „Paryż, Teksas”, choć nie umiem
wskazać do czego konkretnie. Mój styl jest zupełnie inny niż
estetyka Wendersa, ale po prostu nie mogę przestać myśleć o tym
filmie. Wartościowa inspiracja działa trochę jak głuchy telefon:
reżyser przekazuje jakąś wiadomość tobie, a ty przekształcasz
ją na swoją modłę i dopiero w takim kształcie komunikujesz ją
widzom. Dlatego właśnie mogę fascynować się filmami zupełnie
innymi niż moje. Wciąż żywy jest we mnie dziecięcy zachwyt
hollywoodzkimi blockbusterami z lat 90.Scena z „Powrotu
Batmana”, w której Michelle Pfeifer zamienia się w Kobietę –
Kota emanuje charyzmą i jest arcydziełem zmysłowości. Gdy
wygłasza kwestię „"I don't know about you miss kitty, but I
feel so much yummier”,
jestem jednocześnie zdezorientowany i urzeczony. Tim Burton nakręcił
tę surrealistyczną z ducha scenę w stylu niemalże dokumentalnym.
To jeden z obrazów, które na trwałe zapisały się w mojej
pamięci. Proszę jednak nie osądzać mnie pochopnie. Widziałem
także ze cztery filmy Bergmana.
Więcej w miesięczniku KINO: http://kino.org.pl/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz