czwartek, 5 czerwca 2014

Lubię być bity przed kamerą - wywiad z Xavierem Dolanem








Piotr Czerkawski: Proszę wybaczyć, ale po obejrzeniu „Toma” nie mogę się powstrzymać przed zadaniem tego pytania. Czy lubi pan być bity przed kamerą?
Xavier Dolan: Och, uwielbiam! Nie tylko zresztą przed kamerą. Ale dobrze, dosyć żartów. Brutalna scena, do której pan pewnie nawiązuje była realizowana bardzo szybko. Użyliśmy tylko dwóch ujęć – jednego w zbliżeniu, drugiego w planie pełnym. Miałem we włosach błoto, śmierdziałem, a mój partner z planu przekonująco udawał, że spuszcza mi łomot. Czyż aktorstwo nie jest fascynujące?
Zwłaszcza, gdy – tak jak w pańskim przypadku – łączy się je z reżyserią?
Tak, odczuwa się wtedy podwójny rodzaj przyjemności. Proszę zauważyć, że zagrałem we wszystkich swoich filmach z wyjątkiem „Na zawsze Laurence” i zawsze były to role znaczące. O tym, że sam chcę wcielić się w postać Toma zdecydowałem w jakieś pięć sekund po tym, gdy zobaczyłem w teatrze sztukę Michela Marca Boucharda, na której postanowiłem oprzeć scenariusz.
 
Dotychczasowe scenariusze bazowały na pańskich oryginalnych pomysłach, czasem bywały silnie autobiograficzne. Co sprawiło, że tym razem postanowił pan zainspirować się cudzą pracą?
Jak zapewne zdążył już się pan zorientować, uwielbiam wyraziste postacie kobiece. W Agathe, matce kochanka Toma, bohaterce kruchej i wrażliwej, znalazłem spełnienie swoich marzeń. To jednak jeszcze nie wszystko. Gdybym uznał sztukę Boucharda za perfekcyjną, nie byłoby sensu przetwarzać jej na język kina. W trakcie oglądania spektaklu nie mogłem odpędzić się od myśli, że pewne sceny zainscenizowałbym inaczej, nasyciłbym je odmiennymi emocjami.

(...)

Czy pański film można potraktować jako uniwersalne ostrzeżenie o nietolerancji szerzącej się w Kanadzie?
Z brakiem poszanowania inności spotykamy się dziś na każdym kroku. Największy ostracyzm spotyka ludzi ze strony fanatyków religijnych i ksenofobów, którzy uciekają się do przemocy – dosłownej bądź symbolicznej – pod adresem drugiego człowieka. Dzieje się tak nie tylko w Kanadzie czy Stanach Zjednoczonych. Proszę popatrzeć choćby na Rosję i sprawę Pussy Riot. Nie wierzę, że takie rzeczy mają miejsce w 2013 roku. Nie mam słów, by to nazwać. Oczywiście sytuacja w Ameryce Północnej również nie jest wesoła. Pamiętam, że kiedyś – dla żartu – odwiedziłem miasteczko Dolan Springs w Arizonie. W pewnym momencie dwóch tubylców zlustrowało mnie wzrokiem, podeszło i powiedziało z nienawiścią: „Nigdy stąd nie wyjedziesz!”. Istnieją miejsca, w których ktoś skrzywdzi cię za to kim jesteś lub wręcz nawet kim się wydajesz. W proteście przeciw takim postawom postanowiłem nakręcić „Toma”.
Ma pan status reżysera - kinofila. Czy w „Tomie” warto doszukiwać się odniesień do kinowej klasyki, na przykład do filmów Hitchcocka?
Bywam uważany za kinofila, ale czy to prawdziwy obraz? Szczerze wątpię, bo po prostu nie miałem czasu, by się nim stać. Nigdy nie kończyłem szkoły filmowej, z college’u zrezygnowałem po miesiącu. Filmowe zaległości nadrabiałem dzięki wypożyczalniom video, które – chwała Bogu – jeszcze istniały. Już jako dziewiętnastolatek zacząłem jednak pracę nad własnymi produkcjami, a to zabiera niemal cały mój czas. Proszę mi wierzyć, że długo nie obejrzałem żadnego filmu Hitchcocka. Gdy jednak montowałem „Toma” w Boże Narodzenie, usiadłem z moją przyjaciółką Suzanne Clement – aktorką znaną z „Na zawsze Laurence” – i powiedziałem: „cholera, muszę w końcu obejrzeć coś Hitchcocka! Ludzie na pewno będą mnie o niego pytać”. Wymknąłem się więc z montażowni i w trakcie przerwy świątecznej obejrzałem aż 25 filmów tego reżysera.

Mam więc rozumieć, że w swojej pracy nie inspiruje się pan bezpośrednio cudzymi filmami?
Dobry reżyser zawsze wywiera na ciebie wpływ, ale powinno dziać się to na poziomie podświadomości. Na pewno bardzo inspiruje mnie „Paryż, Teksas”, choć nie umiem wskazać do czego konkretnie. Mój styl jest zupełnie inny niż estetyka Wendersa, ale po prostu nie mogę przestać myśleć o tym filmie. Wartościowa inspiracja działa trochę jak głuchy telefon: reżyser przekazuje jakąś wiadomość tobie, a ty przekształcasz ją na swoją modłę i dopiero w takim kształcie komunikujesz ją widzom. Dlatego właśnie mogę fascynować się filmami zupełnie innymi niż moje. Wciąż żywy jest we mnie dziecięcy zachwyt hollywoodzkimi blockbusterami z lat 90.Scena z „Powrotu Batmana”, w której Michelle Pfeifer zamienia się w Kobietę – Kota emanuje charyzmą i jest arcydziełem zmysłowości. Gdy wygłasza kwestię „"I don't know about you miss kitty, but I feel so much yummier”, jestem jednocześnie zdezorientowany i urzeczony. Tim Burton nakręcił tę surrealistyczną z ducha scenę w stylu niemalże dokumentalnym. To jeden z obrazów, które na trwałe zapisały się w mojej pamięci. Proszę jednak nie osądzać mnie pochopnie. Widziałem także ze cztery filmy Bergmana.

Więcej w miesięczniku KINO: http://kino.org.pl/
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz