Tekst stanowi ostatni głos w - toczącej się na łamach miesięcznika "Odra" - debacie o polskim kinie. W poprzednich numerach pisma swoje artykuły zamieścili Marcin Adamczak i Tadeusz Lubelski.
Luty 2015. Jeszcze nie wywietrzał z głów
szampan odkorkowany po berlińskim sukcesie filmu „Body/ciało”, a już nadarzyła
się kolejna okazja do świętowania. Dzięki „Idzie” Pawła Pawlikowskiego Polska –
po raz pierwszy w historii – mogła cieszyć się z Oscara dla najlepszego filmu
zagranicznego. Trudno było wymarzyć sobie lepszy prezent na dziesięciolecie
Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej i zakończenie kadencji jego szefowej –
Agnieszki Odorowicz. Rola PISF-u w osiągnięciu tych sukcesów jest nie do
przecenienia, a z wrodzoną skrupulatnością opisał ją już Marcin Adamczak w
tekście „Notatki ze Złotego Wieku”. Od siebie dodam jeszcze tylko, że za
tajemnicę sukcesu Instytutu uważam, między innymi, jego niezależność
polityczną.
(...) Najważniejsze jednak, by w okresie zasłużonego
świętowania przedstawiciele rodzimego środowiska filmowego nie osiedli na
laurach, lecz zakasali rękawy i wrócili do pracy. Ze zdumieniem reaguję bowiem
na – wyrażane zarówno na łamach prasy, jak w kuluarowych rozmowach – głosy
części moich kolegów po fachu, którzy widzieliby w Polsce kinematograficzne
mocarstwo. Podyktowane szlachetną naiwnością tyrady, zapewne wbrew intencjom
głosicieli, mogą przynieść więcej szkody niż pożytku. Nie jestem zwolennikiem
manifestów i programów, ale jeśli krytyka filmowa ma od odegrania jakąś rolę,
na pewno nie jest nią utwierdzanie reżyserów w stanie samozadowolenia i sytości
ducha. Zamiast tego powinniśmy raczej dopingować filmowców do działania,
życzliwie podpowiadać jego potencjalne kierunki, a potem uczciwie oceniać
efekty pracy.
(….)
W poszukiwaniu hierarchii
Podzielam, wyrażony w tekście "Kino na trudne czasy", entuzjazm Tadeusza Lubelskiego wobec „Body/ciało”, które uważam za najlepszy polski film 2015 roku. Opowieść o trudnej, lecz zwieńczonej sukcesem, drodze do rodzinnego pojednania, przynosi widzowi katharsis. Jest to jednak – rzadki w naszym kinie – przykład oczyszczenia poprzez śmiech. Jeśli film Szumowskiej poddaje się jakiekolwiek klasyfikacji gatunkowej, należałoby uznać go za czarną komedię. Reżyserka przedstawia współczesną Polskę jako siedlisko absurdów, na drugim planie odwołuje się do spraw, o jakich swego czasu rozpisywały się tabloidy. Zauważa, że w poszukiwaniu poczucia bezpieczeństwa chętnie dajemy wiarę fałszywym prorokom i pozwalamy karmić się metafizycznymi iluzjami. Jakby w proteście kaznodziejskim zapędom późnego Kieślowskiego czy Zanussiego, w „Body/ciało” sprawa okazuje się dużo prostsza. Ratunek przed otaczającym nas zewsząd chaosem tkwi w drugim, najbliższym nam człowieku. Scena, w której filmowi ojciec i córka chichoczą w obecności medium próbującego nieudolnie nawiązać kontakt z zaświatami, prowokuje solidarny uśmiech na twarzy widza.
Nie zgadzam się z krakowskim profesorem, który bezpardonowo potraktował najnowszy film Jerzego Skolimowskiego. Dla mnie „11 minut”, mimo kilku oczywistych mankamentów, wciąż pozostaje jednym z najciekawszych tytułów sezonu. Jeśliby trzymać się kryteriów określonych przez Lubelskiego, warto zauważyć, że w filmie Skolimowskiego kryje się potencjał terapeutyczny. Weteran polskiego opowiedział historię świata zmierzającego ku nieuchronnemu końcowi. Podstawową przyczyną nadchodzącego nieszczęścia okazuje się seria nieporozumień pomiędzy bliskimi sobie ludźmi. Skolimowski wyraźnie sugeruje, że gdyby bohaterowie zbudowali trwalszą więź, mieli wobec siebie więcej empatii i zaufania, tragedia byłaby możliwa do uniknięcia. Przy okazji reżyser, wspomagany przez grono zdolnych współpracowników na czele z montażystką i operatorem, popisuje się formalną maestrią, wypełnia swój film adrenaliną i punkową wręcz energią. Realizacyjnym majstersztykiem okazała się zwłaszcza wbijająca w fotel sekwencja finałowa.
Do własnej listy najciekawszych polskich filmów ostatnich miesięcy chciałbym dołączyć także „Polskie gówno”. Debiut Grzegorza Jankowskiego wydaje mi się godny uwagi nie tylko dlatego, że emanuje wyrazistym, rockandrollowym humorem, którego na co dzień próżno szukać w polskim kinie. Programowe błazeństwo „Polskiego gówna” zaskakująco harmonijnie łączy się z powagą poruszanych treści. Stoję na stanowisku, że film Jankowskiego stanowi jedno z najuczciwszych w polskim kinie rozliczeń z transformacją ustrojową. Twórcy przypominają, że za ofiarami systemowych przekształceń mogą czuć się nie tylko górnicy zwalniani z kopalń i mieszkańcy popegeerowskich wsi, lecz także niezależni artyści. Nieporadni, zagubieni w nowej rzeczywistości muzycy próbujący ocalić resztki ideałów, wzbudzają jednocześnie śmiech i wzruszenie. „Polskie gówno” pozostaje filmem uczciwym także dlatego, że – jako opowieść o zbuntowanych bohaterach – samo przyjmuje ton pełen dezynwoltury. W swoim debiucie Jankowski celowo zrywa z ciągiem przyczynowo – skutkowym i nieustannie zaciera granicę między fabułą a dokumentem. Wszystko to sprawia, że „Polskie gówno” należy do filmów, które wnoszą do polskiego kina paradoksalny powiew świeżości.
(...)
Zamiast rewolucji
Zarówno Marcin Adamczak, jak i Tadeusz
Lubelski w swoich tekstach nie tylko diagnozują aktualny stan polskiego kina,
lecz także piszą o filmach, które dopiero chcieliby zobaczyć. Nie pozostaje mi
nic innego jak poświęcić ostatnią część swego tekstu właśnie temu zagadnieniu. Moją
uwagę zwrócił postulat Lubelskiego marzącego o powstaniu „polskiego Django”
opartego na książce „Trójkąt ukraiński. Szlachta, carat i lud na Wołyniu,
Podolu i Kijowszczyźnie 1793-1914” Daniela Beauvis. Wiele wskazuje na to, że
podobny film jest już w fazie planów duetu Borys Lankosz – Zygmunt Miłoszewski.
Reżyser i scenarzysta nie inspirują się wprawdzie „Trójkątem ukraińskim”, tylko
„Fantomowym ciałem króla” Jana Sowy, lecz cele mają w gruncie rzeczy podobne. W
wywiadach deklarują, że interesuje ich historyczne rozliczenie ze szlacheckimi
mitami, pańszczyzną i panującymi w I Rzeczpospolitej nierównościami
społecznymi. Czekam na ten film z niecierpliwością, bo uważam, że opowiadanie o
przemilczanych, nierzadko wstydliwych fragmentach z historii kraju należy do
najważniejszych zadań polskiego kina.
Z tego samego powodu moje ogromne
zainteresowanie budzi projekt Marcina Koszałki skupiony na kwestii Goralenvolk i kolaboracji części
mieszkańców Podhala z nazistami. Potencjał na fascynujące historie kryje w
sobie także powojenna historia Polski. W ankiecie Krytyki Politycznej „III RP –
kino, którego nie było” Jakub Majmurek apelował o powstanie filmu, który „potrafiłby
zaproponować syntetyczny skrót wojny, stalinizmu, PRL-u, Solidarności i
ostatnich 25 lat”. Podobną próbę, zakończoną fiaskiem, podjął ostatnio Jerzy
Stuhr w „Obywatelu”. Być może publicysta „Krytyki Politycznej” ma rację, gdy
sugeruje, że znacznie lepszego materiału na taki film mogłaby dostarczyć
biografia Jerzego Urbana.
We wspomnianej ankiecie pojawiają się także koncepcje
wykraczające poza historię i politykę. Dziennikarka Karolina Pasternak pisze o
– zapowiadanym kilka lat temu przez Bartosza Konopkę – dokumentu o seksualności
Polaków w PRL-u. Taki film wydaje nam się potrzebny o tyle, że kino słynie z
pruderii, a przy każdej wzmiance o erotyce oblewa się rumieńcem wstydu.
Wszystkie te, odległe od siebie pomysły, łączy
przekonanie, że do powinności rodzimych filmowców należy dziś przełamywanie
tabu, przekraczanie granic i przesuwanie marginesów zainteresowań. Innymi
słowy, polskie kino, prezentujące dotychczas mentalność prymusa, powinno
wyjechać na wagary, ruszyć w sztubackie tournée zdezelowanym vanem rodem z
filmu „Polskie gówno”. Nie chodzi zresztą wyłącznie o gotowość do historycznego
rewizjonizmu czy obyczajowej prowokacji. Aktem jednakowej odwagi wydaje mi się
na przykład oddanie głosu bohaterom wykluczonym dotychczas z kręgu
zainteresowań filmowców.
Na swoją reprezentację we współczesnym polskim
kinie wciąż czekają intelektualiści. Po 1989 roku ta grupa społeczna była
obecna na ekranie niemal wyłącznie jako obiekt, znakomitej skądinąd, satyry
Marka Koterskiego. Co jednak ze spojrzeniem poważniejszym, obecnym niegdyś w
„Iluminacji” czy „Barwach ochronnych” Zanussiego? Dylematy współczesnego
inteligenta – zmuszonego do poniżającej rywalizacji z kolegami i poświęcania
rozwoju naukowego kosztem „kariery”– są dziś równie ciekawe jak przed laty.
Grupą równie niedowartościowaną przez polskie
kino wydaje mi się pokolenie współczesnych dwudziestoparolatków. Z pozoru taka
opinia może brzmieć absurdalnie. Młodzi ludzie są dziś przecież bohaterami
bardzo wielu filmów. Problem jednak w tym, że większość z nich sięga po
tandetne klisze i zużyte schematy. Wchodzący w dorosłość bohater interesuje
dziś rodzimego reżysera o tyle, o ile dokona czegoś bulwersującego, a najlepiej
popełni morderstwo. Próżno szukać w naszym kinie młodych ludzi rozważających
skomplikowane dylematy uczuciowe, prowadzących błyskotliwe rozmowy,
legitymujących się ciekawymi zainteresowaniami. Aby odnaleźć tego rodzaju
emocje, polski widz wciąż musi sięgać po filmy niemieckie, francuskie bądź
amerykańskie. Bardzo chciałbym, żeby ten stan rzeczy jak najszybciej uległ
zmianie.
Nie ma wątpliwości, że podobne postulaty można
było formułować już od dawna. Różnica polega na tym, że teraz mają realną
szansę realizacji. Dzieje się tak także dlatego, że – na niespotykaną od dawna
skalę – obserwujemy w polskim kinie przypływ nowej energii. W samym 2015 roku
oglądaliśmy na ekranach tak obiecujące debiuty jak wspomniane „Polskie gówno”,
„Noc Walpurgi” Marcina Bortkiewicza, „Intruz” Magnusa von Horna, „Czerwony
pająk” Marcina Koszałki czy „Córki
dancingu” Agnieszki Smoczyńskiej. Już teraz wiadomo, że w przyszłym roku ta
lista powiększy się co najmniej o kilka nazwisk. Debiutanci są w komfortowej
sytuacji, bo wchodzą do zawodu w momencie, w którym polskie kino stoi na
ustabilizowanym, wysokim poziomie. Zamiast rewolucji, wypada żądać od niego
odrobinę większej odwagi i wyrazistości. Jako krytyk obiecuję, że będę upominał
się o te przemiany i jako pierwszy wyrażę radość, gdy w końcu nastąpią.
Cały tekst w grudniowym wydaniu miesięcznika
Odra