„Hobbit: Pustkowie Smauga” ma tyle wspólnego z książką
Tolkiena, co „Kaligula” Tinto Brassa z historią starożytnego Rzymu. Film Petera
Jacksona można by z powodzeniem potraktować jak porno, w którym dialogi stanowią
wyłącznie uzupełnienie ekranowych atrakcji. W przypadku „Pustkowia…” seks
zostaje jednak zastąpiony przez napompowane adrenaliną konfrontacje bohaterów z
hordami wrogów. Sceny akcji w filmie Jacksona sprawiają satysfakcję chociażby
ze względu na swą radosną dezynwolturę. Wyrażana przez twórców pogarda dla praw
logiki wielokrotnie dorównuje finezji jaką wykazali pod tym względem autorzy
czwartej części „Indiany Jonesa”. „Pustkowie…” nieźle wypada również w
momentach humorystycznych. Także dlatego, że popisujący się umiejętnościami
slapstickowymi Martin Freeman ma w sobie coś z uroku Harpo Marxa. Chwile
wytchnienia między przygodami bohaterów, wbrew pozorom, także pozwalają skłonić do zaskakujących
refleksji. W „Pustkowiu Smauga” z powodzeniem można dopatrzeć się krytyki
patosu władzy, którego przeciwwagę stanowi plebejski spryt. Lubujący się w napuszonych deklaracjach, zarażeni hipokryzją przywódcy w rodzaju Thorina i króla
Thranduila budzą wyłącznie niechęć. Nasza sympatia zostaje
za to skierowana w stronę - skutecznie wypełniających swe funkcje - zwykłych uczestników wyprawy. Właśnie wspólnotowa solidarność umożliwia bohaterom podjęcie walki
z puszącym się swą potęgą Smaugiem. Czyżby Jackson oprócz Tolkiena czytywał również Marksa i okazał się autorem najbardziej lewicowego filmu made in Hollywood od czasu pierwszej części „Igrzysk śmierci”?
niedziela, 29 grudnia 2013
Trzeba czynu! - recenzja "Hobbita: Pustkowia Smauga" Petera Jacksona
Etykiety:
Harpo Marx,
Hobbit,
Igrzyska śmierci,
Indiana Jones,
J.R.R Tolkien,
Kaligula,
Martin Freeman,
Peter Jackson,
Pustkowie Smauga,
Smaug,
Tinto Brass
Absurdalne podsumowanie roku 2013 roku w polskich kinach
Nagroda firmy Durex dla najlepszego filmu zachęcającego do
używania prezerwatyw : Bejbi blues” Kasi Rosłaniec
Nagroda imienia Lee Danielsa dla najgorszego filmu Lee
Danielsa w polskich kinach: „Kamerdyner” Lee Danielsa
Nagroda imienia Markiza de Sade za najlepszy filmowy fetysz:
Rudobrody karzeł liżący pachę Evy Mendes w „Holy Motors” Leosa Caraxa
Nagroda dla najlepszego polskiego filmu pod tytułem „Miłość”: „Miłość”
Filipa Dzierżawskiego
Nagroda dla najgorszego polskiego filmu pod tytułem „Miłość”: „Miłość”
Sławomira Fabickiego
Nagroda dla najlepszego polskiego filmu z zagranicy: „Polski
film” Marka Najbrta
Nagroda imienia Paulo Coelho dla filmu z najbardziej
sentencjonalnym tytułem: „Chce się żyć” Macieja Pieprzycy
Nagroda dla najlepszego rimejku niebędącego rimejkiem: „Django”
Quentin Tarantino
Nagroda dla najlepszego filmu o Hiszpanii dziejącego się
poza Hiszpanią: “Droga do Hiszpanii” Anji Salamonowitz
Nagroda imienia Katarzyny Bratkowskiej dla najlepszego filmu antyprokreacyjnego: „Życie
Adeli. Rozdział 1 i 2” Abdellatifa Kechiche’a
Nagroda Polonii Amerykańskiej: „Wielki Liberace”
Stevena Soderbergha
Nagroda dla najlepszego filmu o polskich księżach na
Dominikanie: „Dotyk grzechu” Jii Zhangke
Nagroda imienia Luchino Viscontiego dla najlepszego filmu o
facecie w łódce od czasu „Śmierci w Wenecji”: „Życie Pi” Anga Lee
Nagroda imienia arcybiskupa Michalika dla filmu krzewiącego
wartości chrześcijańskie: „Raj: wiara” Ulricha Seidla
Skarb Templariuszy dla filmu wyjaśniającego spiskową teorię
dziejów : „Układ zamknięty” Ryszarda Bugajskiego
Nagroda imienia Jerzego Pilcha dla filmu, którego tytuł jest
jednocześnie toastem: „Koniec czasu. Wszystko zaczyna się teraz” Petera
Mettlera
Nagroda imienia Jesusa Franco dla najlepszego filmu
nunsploitation: „Za wzgórzami” Cristiana Mungiu
Nagroda imienia Antoniego Macierewicza dla Najlepszego filmu
o Smoleńsku: „Przelotni kochankowie” Pedro Almodovara
sobota, 28 grudnia 2013
W niewoli tandety - recenzja "Kamerdynera" Lee Danielsa
„Kamerdyner” to film zniewolony przez schematy kina
biograficznego. Lee Daniels z buntownika przemienił się w pokornego sługę
hollywoodzkiego imperium. Opowiadana przez amerykańskiego reżysera historia obyczajowej rewolucji odsłania
paradoksalny reakcjonizm. Film Danielsa to nic innego jak ciąg bohomazów
układających się w laurkę na cześć amerykańskiej demokracji. „Kamerdyner”
okazuje się jednocześnie patetyczny jak Deklaracja Niepodległości i obciachowy
niczym wąsy Wuja Sama. Wrażenie irytacji pogłębia jeszcze koszmarna postawa obsadzonego w roli tytułowej Foresta Whitakera. Wybitny skądinąd aktor tym razem sprawia wrażenie jakby swego rzemiosła uczył się w pobliskim tartaku.
Głównym środkiem wyrazu pozostaje dla niego wciąż ta sama cierpiętnicza mina
godna ośmiolatka, który przed chwilą musiał uśpić ukochanego kotka. Nieznośnie
dydaktyczny, dorównujący finezją kręconym za pomocą sierpa i młota radzieckim propagandówkom „Kamerdyner” okazuje się również irytująco rozciągnięty w
czasie. Druga godzina projekcji upływa wyłącznie na cichych modłach, aby w pobliżu pojawił się śmiałek pokroju detektywa Shafta, który wprowadzi do ekranowego
muzeum figur woskowych odrobinę energii. Daniels ani myśli jednak spełniać tego
typu pobożne życzenia. Zniecierpliwionemu widzowi pozostaje wyłącznie
wspominanie poprzednich, ujmująco kampowych filmów reżysera. Szczególnie nęcąca
wydaje się wizja, w której tytułowy kamerdyner wraz z dowolnym amerykańskim prezydentem
odtwarzają - pochodzącą z „Pokusy” - kultową scenę „ratowania przed meduzą”.
Etykiety:
Forest Whitaker,
Kamerdyner,
Lee Daniels,
Pokusa,
Shaft
czwartek, 26 grudnia 2013
Rzut karłem do celu - recenzja "Wilka z Wall Street"
„Wilk z Wall Street” pokazał pazury, a Martin Scorsese nakręcił najbardziej drapieżny film roku. Autor „Wściekłego byka” znokautował oponentów, którzy przedwcześnie wzywali go do zakończenia kariery. Odsyłany na emeryturę reżyser dał znienacka popis twórczej witalności. „Wilk…” to jedna wielka impreza, przy której pozornie barokowa „Infiltracja” stanowi tylko niewinne before party. Choć bohaterowie odchodzą od zmysłów wskutek liczonych w setkach orgazmów i wciąganej tonami kokainy, Scorsese zachowuje trzeźwość spojrzenia. „Wilk…” okpiwa zarówno na wskroś współczesny wizerunek "cywilizacji nadmiaru", jak i mityczne wyobrażenie USA jako krainy wielkich możliwości. W filmie autora „Taksówkarza” królami kapitalizmu okazują się indywidua o IQ mniejszym niż rozmiar penisa. Ciekawe, że dyrektor ekranowego cyrku – znacznie sprytniejszy od wszystkich podwładnych Jordan Belfort – kilkukrotnie porównuje swoją firmę do żaglowca Mayflower, którym w XVII wieku przybyli do Ameryki pierwsi osadnicy. Scorsese nie ma wątpliwości: statek pijany idzie na dno, a orkiestra zagłusza przerażenie załogi energetycznymi szlagierami w rodzaju „Ca Plane Pour Moi” Plastic Bertranda. Reżyser „Kasyna” – choć ma do dyspozycji Leonarda Di Caprio – nie zamierza jednak inscenizować emocjonalnego sequelu „Titanica”. Zamiast łez wybiera zaraźliwy śmiech, który jednocześnie koi i przeraża. W dyktowanej nim estetyce Scorsese realizuje szereg scen wyjętych jakby z najdziwniejszych snów mistrza Felliniego. Jedna z nich zdarza się już na samym początku filmu. Oto nowojorscy maklerzy – by świętować osiągnięty właśnie sukces – rzucają karłami w okrągłą tarczę. Nie ma wątpliwości, że Scorsese w „Wilku z Wall Street” grzmotnął z całej siły i trafił w dziesiątkę.
Etykiety:
Federico Fellini,
Infiltracja,
Jordan Belfort,
Leonardo di Caprio,
Martin Scorsese,
Plastic Bertrand,
Wall Street,
Wilk z Wall Street,
Wściekły byk
czwartek, 19 grudnia 2013
Gaz do dechy - recenzja "Wyścigu" Rona Howarda
Ron Howard ściga się z samym sobą i powtarza sukces
osiągnięty przy okazji „Frost/ Nixon”. Amerykański reżyser raz jeszcze wciska
gaz do dechy, by opowiedzieć o iskrzącej się od emocji konfrontacji
przeciwstawnych osobowości. Niki Lauda i James Hunt są jak Franz Kafka i Mick
Jagger Formuły 1. Film Howarda czerpie to, co najlepsze od obu bohaterów. „Wyścig” jest jednocześnie głęboko
przemyślany i uroczo brawurowy. Lauda i Hunt pozostają wyraziści, lecz potrafią
wymknąć się schematom. W tej samej chwili przypominają małostkowych egoistów, mitycznych
herosów i szaleńców wyjętych wprost z najskrytszych snów Wernera Herzoga. Napędzane
ostentacyjną niechęcią i podskórnym podziwem dla rywala widowisko doskonale
sprawdza się na kinowym ekranie. Dzięki
maestrii reżysera cicha kinowa sala może zamienić się w kipiące entuzjazmem
trybuny. "Wyścig" ma jednak szansę, by zafascynować także widzów, którzy nie poświęcili ani minuty swego życia na oglądanie Formuły 1. Odsłanianie
kulisów rywalizacji Hunta i Laudy dostarcza przecież takiej samej przyjemności jak
niegdyś odkrywanie muzyki Sixto Rodrigueza w „Sugar Manie”.
Etykiety:
Formuła 1,
Franz Kafka,
James Hunt,
Mick Jagger,
Niki Lauda,
Ron Howard/ Frost/ Nixon,
Sixto Rodriguez,
Sugar Man,
Werner Herzog,
Wyścig
środa, 18 grudnia 2013
Rollecoaster z zepsutymi hamulcami - recenzja "Kapitana Philipsa" Paula Greengrassa
W „Kapitanie Philipsie” dobrotliwa twarz Toma Hanksa zostaje
skontrastowana z marsowymi minami somalijskich piratów, którzy - angielszczyzną
godną Borata - wykrzykują złowieszcze polecenia. Wychodzący z takiego punktu wyjścia
Paul Greengrass po raz kolejny okazuje się rzemieślnikiem tyleż sprawnym, co
niepokornym. „Kapitan Philips” perfekcyjnie realizuje sprawdzony schemat, ale w
ramach bonusu obdarowuje nas także subtelnymi modyfikacjami. Film irlandzkiego
reżysera działa jak rollecoaster z zepsutymi hamulcami: na długi czas wytrąca
nas z rozleniwiającego poczucia bezpieczeństwa. W wizji Greengrassa scenerię
największej grozy stanowi szalupa ratunkowa, a kreowanemu na herosa kapitanowi w
pewnym momencie po ludzku puszczają nerwy. Drobne modyfikacje nie są jednak w
stanie zachwiać stabilnym szkieletem fabuły. Zaawansowani technologicznie
Amerykanie pokazują miejsce w szeregu prymitywnym bandytom. Pozornie zwyczajne
rozwiązanie ma jednak w filmie Greengrassa znaczenie symboliczne. Piraci powtarzają bez przerwy pojednawczym tonem: „Nie jesteśmy Al – Kaidą”. „Kapitan
Philips” nie stanowi natomiast jeszcze jednej opowieści o chwalebnej porażce; to
raczej „Lot 93”, któremu udało się dotrzeć do celu.
poniedziałek, 16 grudnia 2013
Peleton daleko w tyle - recenzja "Złodziei rowerów"
Ponad pół wieku po premierze „Złodzieje rowerów” zostawiają peleton daleko w tyle. Film Vittorio De Siki stanowi niedościgły
wzór kina społecznego. Włoski film zyskuje na wartości zwłaszcza, gdy porówna
się go z dokonaniami tabloidowych reportażystów w rodzaju Fabickiego czy
Glińskiego. W przeciwieństwie do złaknionych sensacji gryzipiórków ekranu, De
Sica potrafi operować niuansami. „Złodzieje rowerów” pozostają przejmujący, ale
nie brakuje im także pogody i wdzięku. Zabiegi reżysera nie tylko nie osłabiają
potencjału filmu, ale – przeciwnie – czynią go bliższym życia. Z dzisiejszej
perspektywy film De Siki robi wrażenie także jako intrygująca, choć posępna kronika życia
powojennych Włoch. Reżyser w towarzystwie aktorów – amatorów przemierza
nietypowe zakątki zrujnowanej stolicy. Chaotyczna wyprawa głównych bohaterów
znajduje swoje przystanki między innymi w kościele przerobionym na przytułek i
w „najlepszym burdelu w Rzymie”. Ukazane w filmie De Siki prozaiczne sytuacje z
biegiem czasu przekraczają swój banał i zwracają się w stronę ważnych zagadnień
moralnych. Prostota „Złodziei rowerów” wciąż sprawdza się lepiej niż kiczowata
ornamentyka zdobiąca filmy wielu jego epigonów.
Subskrybuj:
Posty (Atom)