środa, 11 grudnia 2013

Między Żiżkiem a "Zmierzchem" - recenzja "Igrzysk śmierci: w pierścieniu ognia"






Twórcy „Igrzysk śmierci: w pierścieniu ognia” zanotowali obniżkę formy. Wraz ze zmianą reżysera buntownicza energia pierwszej części ustąpiła miejsca koncyliacyjnej bezbarwności. „Igrzyska…”  wciąż stanowią bardziej wyrafinowaną rozrywkę niż typowe blockbustery dla młodzieży, ale jednocześnie wyraźnie wystawiają się na ukąszenie „Zmierzchu”. Twórca „W pierścieniu…” początkowo sprawia wrażenie jakby dobrze odrobił lekcję z myśli Slavoja Żiżka. Francis Lawrence podąża za – wyrażoną w „Perwersyjnym przewodniku po ideologiach” – sugestią jakoby propaganda próbowała usprawiedliwiać się poprzez wpisanie w swoją narrację tkliwej historii miłosnej. Podobną funkcję miałoby pełnić podsycanie przez przedstawicieli władzy fałszywych pogłosek o romansie Katniss i Peety. Kłopot w tym, że w strategii Lawrence’a demaskatorski zapał ustępuje w końcu miejsca fabularnemu efekciarstwu. Choć niewiele by na to wskazywało, młodzi bohaterowie faktycznie obdarzają się uczuciem, a w „Igrzyskach…” zaczynają pobrzmiewać echa infantylnego romansu. Takie zagranie pod publiczkę okazuje się niewybaczalnym kiksem. Pozostaje nadzieja, że Lawrence wyciągnie wnioski z porażki, a okazję do rehabilitacji znajdzie w wielkim finale trylogii.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz