Twórcy „Igrzysk śmierci: w pierścieniu ognia” zanotowali
obniżkę formy. Wraz ze zmianą reżysera buntownicza energia pierwszej części
ustąpiła miejsca koncyliacyjnej bezbarwności. „Igrzyska…” wciąż stanowią bardziej wyrafinowaną rozrywkę
niż typowe blockbustery dla młodzieży, ale jednocześnie wyraźnie wystawiają się
na ukąszenie „Zmierzchu”. Twórca „W pierścieniu…” początkowo sprawia wrażenie
jakby dobrze odrobił lekcję z myśli Slavoja Żiżka. Francis Lawrence podąża za –
wyrażoną w „Perwersyjnym przewodniku po ideologiach” – sugestią jakoby propaganda
próbowała usprawiedliwiać się poprzez wpisanie w swoją narrację tkliwej historii
miłosnej. Podobną funkcję miałoby pełnić podsycanie przez przedstawicieli władzy fałszywych pogłosek o romansie Katniss i Peety. Kłopot w tym, że w strategii
Lawrence’a demaskatorski zapał ustępuje w końcu miejsca fabularnemu efekciarstwu.
Choć niewiele by na to wskazywało, młodzi bohaterowie faktycznie obdarzają się uczuciem,
a w „Igrzyskach…” zaczynają pobrzmiewać echa infantylnego romansu. Takie zagranie
pod publiczkę okazuje się niewybaczalnym kiksem. Pozostaje nadzieja, że Lawrence
wyciągnie wnioski z porażki, a okazję do rehabilitacji znajdzie w wielkim
finale trylogii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz