W jednym ze swych najsłynniejszych bon motów Groucho Marx
stwierdzał: „spędziłem doskonale uroczy wieczór… Ale nie ten!”. Amerykański
komik odniósłby pewnie podobne wrażenia, gdyby pojawił się na imprezie przedstawionej
w „Ani słowa więcej”. Ogrodowe party wypełnia tylko kilka minut filmu, ale i
tak wydaje się kluczową ilustracją jego nieudolności. Zaproszeni goście bez
przerwy snują się po posesji i częstują otoczenie miksem czerstwych dowcipów,
fałszywych uśmiechów i chybionych komplementów. W dalszych partiach filmu
zmienia się zawstydzająco niewiele. Bohaterowie wciąż żyją życiem zadowolonych
z siebie mieszczan i porozumiewają się dialogami, które na co dzień możemy
usłyszeć w maglu lub w kolejce do kosmetyczki. Odpowiedzialna za „Ani słowa…” Nicole
Holofcener mogłaby bronić się argumentem, że opowieść o miłości ludzi po
pięćdziesiątce burzy fundamenty komedii romantycznej. Cóż z tego jednak, jeśli
na tych zgliszczach amerykańska twórczyni potrafi zbudować jedynie willę z
basenem? Filmowi Holofcener nie pomagają nawet PR-owskie zagrywki sprzedające amerykańską komedię jako stypę po przedwcześnie zmarłym Jamesie
Gandolfinim. Jak powiedziałby czołowy ironista współczesnego kina, Jep
Gambardella z „Wielkiego piękna” Sorrentino, treść „Ani słowa…” to nic więcej
niż „wielkie bla, bla, bla”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz