W samym środku Euro 2012 o piłce nożnej można porozmawiać nawet z Harunem Farockim. Znakomity niemiecki dokumentalista i artysta wizualny opowiada o poświęconej futbolowi instalacji "Deep Play", którą wciąż możemy jeszcze oglądać w warszawskim Centrum Sztuki Współczesnej. W dalszej części rozmowy gość tegorocznego Planete+ Doc oddala się od sportu w stronę artystycznych inspiracji, wśród których wymienia francuską Nową Falę i powieści Gombrowicza.
Piotr Czerkawski: W warszawskim Centrum Sztuki Współczesnej przez kilka miesięcy możemy oglądać wystawę pańskich wideoinstalacji. Główną atrakcją tej ekspozycji stanowi praca „Deep Play”, w której przygląda się pan finałowi piłkarskich Mistrzostw Świata w 2006 roku. Futbol jest dla pana tylko materiałem do chłodnej refleksji, czy może wzbudza też zaangażowanie emocjonalne?
Harun Farocki: Odkąd pamiętam, uwielbiałem piłkę zarówno jako zawodnik, jak i kibic. Bardzo się dziwiłem, że moi burżuazyjni znajomi nie podzielają tej pasji i uważają ją za niepoważną. Gdy miałem dwadzieścia parę lat i emocjonowałem się Mistrzostwami Świata w Meksyku zupełnie nie rozumiałem jak mogą nie odczuwać tej gorączki i szczerze im tego współczułem. Tamten turniej rzeczywiście był zresztą wyjątkowo dobry i do dziś wiele z niego pamiętam.
W „Deep Play” uznał pan mecz piłkarski za dobry przykład współczesnego masowego widowiska?
Pierwotnie chodziło mi o to, żeby pokonać ograniczenia środków masowego przekazu i dzięki ustawieniu kilkunastu ekranów dokumentujących to samo spotkanie zwrócić uwagę na niuanse, których nie jesteśmy w stanie dostrzec na co dzień. W ciągu sześciu lat jakie minęły od finału Francja- Włochy technika błyskawicznie poszła jednak do przodu i możliwość ukazania meczu w całej jego złożoności zyskała pierwsza lepsza telewizja. Gdy się o tym zorientowałem, postanowiłem nieco przesunąć akcenty i skupić się na kwestiach pozasportowych. W efekcie dostrzegłem w meczu piłkarskim przede wszystkim medialny produkt, który zostaje wykorzystany do zarobienia olbrzymiej ilości pieniędzy.
(....)
W latach 60. rewolucja nie odbywała się wyłącznie na ulicach, ale także w kinie. Jej produktem stała francuska Nowa Fala, która odcisnęła olbrzymie piętno również na pańskiej twórczości. Czy myśli pan, że cokolwiek z jej dziedzictwa udało się zachować także dla współczesnego kina?
Nowa Fala na zawsze będzie już głęboko zakorzeniona w historii. Przez cały czas można traktować ją w kategoriach fenomenu. Twórcy kina autorskiego zmienili zasady produkcji filmowej, przenieśli ją poza wielkie studia i sprawili, że dostęp do niej stał się znacznie bardziej demokratyczny. Przede wszystkim jednak Nowofalowcy mogli imponować tym, że przez kilkadziesiąt lat aktywności pozostawali wierni konsekwentnemu, rozpoznawalnemu stylowi. Niektórzy z nich tacy jak Resnais, Varda czy Godard robią to dziś. Tyle tylko, że ich realny wpływ na współczesne kino jest chyba jednak niewielki. W Niemczech Godarda ogląda się właściwie tylko na uniwersytetach. Mało który reżyser przyznaje się do jakichkolwiek inspiracji Nową Falą. Może tylko we Francji wygląda to jeszcze odrobinę inaczej.
Wśród swoich artystycznych inspiracji często wymienia pan prozę Witolda Gombrowicza. Co właściwie pana w niej fascynuje?
To zabawne co powiem, bo od dawna jestem uważany za twórcę zaangażowanego, ale w Gombrowiczu zawsze pociągała mnie jego wyraźna apolityczność. Zupełnie nie obchodziło go to kto będzie sprawował władzę w Argentynie czy w Polsce. Gombrowicz był rozczulający w swoim myśleniu kategoriami modernistycznymi, wierzył, że pisarz żyje w swoim własnym mikrokosmosie. Był trochę jak Matisse, który powiedział coś w stylu: „jako artyści nie powinniśmy zajmować się światem. Mamy znacznie ważniejsze rzeczy do roboty”. Ta wiara w sztukę robi wrażenie, choć to oczywiście jedna wielka utopia.
Cały wywiad ukazał się w dzisiejszym wydaniu
Dziennika