Piotr Czerkawski: Niemal
całe życie zawodowe związał pan z Wrocławiem, ale urodził się pan w małym Suścu
w województwie lubelskim. W jaki sposób ukształtowało pana dorastanie akurat w
tej okolicy?
Sylwester Chęciński: Mogę
śmiało powiedzieć, że nigdy nie wstydziłem się swego wiejskiego pochodzenia.
Wręcz przeciwnie, byłem z niego dumny. W Suścu spędziłem przecież dzieciństwo,
a więc najszczęśliwszy okres w życiu człowieka. Z dzisiejszej perspektywy
odnajduję w nim Sienkiewiczowskiego ducha przygody i patriotyzmu. Dorastaliśmy
w przekonaniu, że nasza okolica może pochwalić się fascynującą historią. W
czasach zaborów tereny te znajdowały się na pograniczu Austrii i Królestwa
Kongresowego. Jeszcze wcześniej często najeżdżali je Tatarzy. Mieszkańcy Suśca
od pokoleń funkcjonowali więc w atmosferze nieustannego zagrożenia, a to
nauczyło ich sprytu i wytrwałości. Nie bez znaczenia dla stylu życia były także
warunki naturalne. W pobliżu mojej wioski znajduje się Puszcza Solska, a także
duża ilość lasów, które żywiły, broniły i dawały schronienie przed
niebezpieczeństwem. Ludzie z mojego pokolenia mieli okazję, by przekonać się o
tym w czasie okupacji.
W momencie wybuchu
wojny miał pan niecałe dziewięć lat. Czy ma pan poczucie, że przeżycia z tego
okresu zaważyły na późniejszych życiowych wyborach?
Wojna zaszczepiła we mnie permanentne poczucie strachu,
które manifestowało się w zaskakujących okolicznościach. Bardzo mocno wpłynęło
choćby na moje życie zawodowe. Od początku kariery chciałem kręcić komedie, ale
długo powstrzymywała mnie zwyczajna obawa przed klęską. Nie pomagała mi także
świadomość, że jako student nakręciłem zabawną w zamierzeniu etiudę „Lato”,
która okazała się kompletnym niewypałem. Przyjąłem to dość boleśnie i
wiedziałem, że po prostu nie przeżyję kolejnej takiej klapy. W swoich kolejnych
filmach umieszczałem elementy humorystyczne, ale długo wzbraniałem się przed
realizacją komedii sensu stricto. Gdy po latach stawałem więc za kamerą „Samych
swoich”, odczuwałem niemożliwą do opisania tremę.
Ostatecznie jednak
udało się ją okiełznać?
Pomyślałem sobie, że skoro nigdy nie pozbędę się strachu,
zrobię wszystko, by przekuć tę słabość w potencjalny atut. Widmo możliwej
klęski zmuszało mnie do perfekcjonizmu i motywowało do działania, a także skłaniało
do uważnej lektury oferowanych mi scenariuszy.
Wspomina pan w
wywiadach, że w młodości nie był wielkim miłośnikiem kina, a na reżyserię wybrał
się właściwie z przypadku. W trakcie studiów z pewnością nadrobił pan jednak
zaległości. Czyje filmy robiły na panu
szczególne wrażenie?
Mam poczucie, że – choć sięgałem po różnorodne gatunki – tak
naprawdę zawsze kręciłem filmy psychologiczne. To samo interesowało mnie także
jako widza. Chłonąłem kino, które uważałem za atrakcyjne, ale niepozbawione
pewnej refleksji. Imponowali mi reżyserzy francuscy tacy jak Marcel Carne,
Henri – Georges Cluzot czy Rene Clement.
Ciekawe, że nie
wymienił pan żadnego twórcy filmów komediowych. Skąd więc wzięła się wspomniana
przez pana fascynacja tym gatunkiem?
Wstyd się przyznać, ale moje początki nie były pod tym
względem szczególnie ambitne. Jako gimnazjalista zachwyciłem się filmem
ze szwedzkim komikiem Nilsem Poppe. Była to jakaś głupawa opowiastka o grupie
marynarzy, wśród których ukrywa się przebrana kobieta. Nic jednak na to nie
poradzę, że bardzo mnie ta historia śmieszyła. Proszę sobie wyobrazić, że przez
tydzień chodziłem na ten film po dwa – trzy razy dziennie! W swoim zachwycie
nie byłem zresztą odosobniony. Widok masy ludzi, którzy opuszczają kino z
szerokimi uśmiechami na ustach z pewnością zapisał się w mojej podświadomości.
Jeszcze przed
pełnometrażowym debiutem, szlifował pan umiejętności u boku doświadczonych
kolegów po fachu. Przy „Lotnej” asystował pan na planie samemu Andrzejowi
Wajdzie. Jak ważne okazało się dla pana to spotkanie?
Od Wajdy nauczyłem się zwracać szczególną uwagę na walory
plastyczne, precyzyjną kompozycję kadru. Przede wszystkim jednak chłonąłem
niesamowitą atmosferę, którą umiał wykreować na planie. Wajda jak nikt inny
potrafił dowartościować współpracowników. Przeważnie, gdy miałem okazję podszepnąć
mu jakiś pomysł, wsłuchiwał się w moje słowa, klepał mnie po plecach i mówił
„Świetne, stary, świetne”. Cóż tego, że najczęściej w ogóle ich nie
wykorzystywał. Po usłyszeniu komplementów od mistrza i tak czuliśmy się
uskrzydleni i zmotywowani do pracy.
W przeciwieństwie do
twórców, którzy związali się z Warszawą lub Łodzią, niemal całe zawodowe życie
spędził pan we Wrocławiu. Na czym polegała specyfika pracy w tym mieście?
Wrocław miał tę zaletę, że znajdował się trochę na uboczu.
Dzięki temu łatwiej było zachować pewną niezależność, przechytrzyć cenzurę. W
naszym mieście – inaczej niż w Warszawie – wydarzenia kulturalne nie były
elementem codzienności, lecz zyskiwały rangę święta. Artyści, którzy tu
przyjeżdżali, mogli więc liczyć na wyjątkowe traktowanie. Poza tym, najczęściej
zostawiali w domu wszystkie sprawy rodzinne, a we Wrocławiu mogli skupić się
wyłącznie na pracy. Duża w tym zasługa powabu roztaczanego przez Wytwórnię
Filmów Fabularnych. Podczas realizacji filmu nie było właściwie potrzeby, by z
niej wychodzić. Rozmowy o kinie zaczynały się już podczas wspólnego śniadania.
Na terenie Wytwórni znajdowały się także pokoje, więc - gdyby ktoś tylko chciał – mógł właściwie przyjść
na plan w szlafroku.
(…)
Co jakiś czas
wspomina pan o chęci powrotu do tworzenia filmów. Domyślam się więc, że śledzi
pan współczesne kino. W jakim stopniu zmieniło się ono od czasów, gdy zaczynał
pan swoją karierę?
Młodzi twórcy startują dziś ze znacznie wyższego pułapu niż
ja przed kilkudziesięciu laty. Mają nieograniczony dostęp do sprzętu, o którym
ja dawniej mogłem tylko pomarzyć. Pamiętam, że jedno z bardziej pouczających
zadań dla studentów Łódzkiej Szkoły Filmowej polegało na odtworzeniu w skali
1:1 sceny z jakiegoś klasycznego filmu. Mnie przypadł w udziale radziecki film
z 1940 roku „Ziemia woła” – propaganda, ale zrealizowana bardzo porządnie. Żeby
uzyskać dostęp do jednego z trzech stołów montażowych na całą szkołę,
musieliśmy stać w długich kolejkach i zdarzało się, że pracowaliśmy po nocach. Tymczasem teraz
podobne zadanie można wykonać bez wychodzenia w domu, na zwykłym komputerze. Zdolni
twórcy potrafią zrobić z tego świetny użytek.
Na zakończenie
powróćmy na chwilę do „Rozmów kontrolowanych”. Tadeusz Sobolewski spuentował
swoją recenzję tego filmu słowami: Chęciński
nawiązał do Samych swoich, pokazując, że w gruncie rzeczy wszyscy są „swoi”,
nawet ci „obcy”. Czy nie odnosi pan wrażenia, że to zdanie pasuje nie tylko
do „Rozmów…”, lecz mogłoby być mottem właściwie całej pańskiej twórczości?
Coś w tym jest. Moją sympatię do bohaterów już dawno temu
dostrzegła zresztą Wanda Jakubowska – twórczyni „Ostatniego etapu” , swego
czasu jedna z najpotężniejszych postaci w polskim kinie. Pamiętam, że na
kolaudacji „Agnieszki 46” broniła tego filmu słowami: „Och, jak ten reżyser
bardzo kocha ludzi!”. Zapamiętałem to sobie i w momencie, gdy wyliczono mi za
pracę znacznie mniejsze honorarium niż się należało, poszedłem po pomoc właśnie
do pani Wandy. Złapałem ją, gdy wychodziła z wrocławskiej Wytwórni Filmów
Fabularnych i wsiadała do służbowego samochodu, w którym czekał już szofer. Gdy
powiedziałem w czym rzecz, Jakubowska odparła tylko: „Dziecko, po co ci te
pieniądze?”, a szofer nacisnął na gaz i samochód odjechał z piskiem opon.
Ostatecznie jednak pani Wanda skutecznie zainterweniowała w mojej sprawie.
Widać, naprawdę wierzyła w to, co mówiła o mnie wcześniej.
Cały wywiad stanowi część monografii Sylwester Chęciński