Piotr
Czerkawski: Za jedno z słów – kluczy wyznaczających horyzont pańskiej
twórczości często uznaje się „melancholię”. Tymczasem w pewnym wywiadzie
zaskoczył pan dziennikarkę wyznaniem, że wcale nie czuje się melancholikiem.
Czy ma pan poczucie, że Bieńczyk – autor wyraźnie różni się od Bieńczyka
„prywatnego”?
Marek
Bieńczyk: To jest oczywiste, autorskie „ja” zawsze jest
rezultatem negocjacji między sobą „prywatnym”, czy „paszportowym” ,a ja
„autorskim” czy kreowanym. Te granice są migotliwe i czasem samemu można
stracić je z oczu. Zresztą „prywatne” ja – czym ono jest? Właściwie nie
istnieje, to nieuchwytna smuga miliarda cząsteczek; istnieje tylko ja
„zapisane”, uchwytne przez to, że zredukowane, sprowadzone do paru czytelnych
określeń. Melancholia, wino, futbol,
Kundera czy romantyzm. Taki jest mój kod
publiczny. Podczas niedawnego spotkania autorskiego prowadzący zapytał mnie o
współczesny odbiór twórczości Mickiewicza, a następne pytanie brzmiało: „No, a
jak to jest z tą siarką w winie?”. To dość
zabawne, ale czasami się buntuję i pytam, melancholia, jaka melancholia? Wino,
kto powiedział wino?
Literatura
romantyczna i wino rzeczywiście sąsiadują ze sobą choćby w pańskiej „Książce
twarzy”. Czy ma pan czasem poczucie, że chciałby jakoś zaktualizować własny
kod, rozbudować go o nieobecne dotychczas składniki?
Ciągnie mnie w różne strony, zwłaszcza tam, gdzie
mnie nie było. Niedawno hiszpański
dziennikarz zwrócił się do mnie z prośbą o wywiad na temat konfliktu rosyjsko –
ukraińskiego. Nic oryginalnego nie mam o tym do powiedzenia, ale zgodziłem się,
bo to było bardzo pociągające, mówić o polityce językiem, jaki mam. Czyli
kompletnie do polityki się nie nadającym.
Czy
tego rodzaju wolty stanowią dobry sposób, by utrzymać uwagę czytelnika?
To nie jest, szczerze mówiąc, moje pierwsze
zmartwienie. Myślę zresztą, że owa czytelnicza uwaga zależy od czegoś innego.
Niedawno byłem w pewnej trzygwiazdkowej restauracji. Nie chwalę się, bo to nie
ja płaciłem. Kelner ze szczegółami opowiedział o składnikach dań i sposobie ich
przyrządzania. Przygotował teren do interpretacji. Ale jak to przy stole,
zaczęliśmy gadać i te skomplikowane smaki, te odpowiedniości między zapachem
rokitnika a, dajmy na to, drobinami
pieprzu starzonego w beczce po porto przeszły niezauważone. Pomyślałem, że – toutes proportions gardées - podobnie dzieje się z pisaniem.
Pisarz-kucharz cyzeluje każde zdanie, trzy razy odwraca szyk, dostaje szału,
gdy redaktor zamienia mu dwukropek na przecinek. Tymczasem podczas lektury
takie drobiazgi tracą na znaczeniu, większość niuansów idzie na rozkurz,
podobnie jak owe niuansy smaków w tamtej knajpie. Trochę szkoda, a trochę tak
musi być. Do czytelnika (powiedzmy „normalnego”) trafia się tym, co jest
bardziej proste; jednym zdecydowanym smakiem, by tak to ująć. Magdalena Tulli
napisała wcześniej kilka świetnych książek, ale szerszą publiczność zdobyła
dopiero za sprawą „Włoskich szpilek”, znakomitej książki o jej życiu rodzinnym,
opowiedzianym bardziej „wprost”, ale wobec tamtych artystycznie nieco niższej.
Moja „Książka twarzy” wzbudziła największy odzew dzięki tekstom poświęconym
mojemu życiu sportowemu z ojcem.
(...)
Francję
zdaje się odróżniać od Polski również fakt, że tam ambitny pisarz może uzyskać
status celebryty. Mam tu na myśli – rzecz jasna – Michela Houellebecqa. Jak
zapatruje się pan na jego fenomen?
Ogólnie jestem mu przychylny. Trzeba go czytać w
podwójnej perspektywie: satyry
politycznej, bardzo zakorzenionej we francuskiej tradycji, oraz myśli
nietzscheańskiej, jego krytyce „ostatniego człowieka” i zmierzchającej Europy,
Europy zachodu, wycieńczonej, osłabionej, otępiałej. Zatem czytać zarazem
doraźnie i długofalowo. To jeden z pierwszych we Francji, po długiej przerwie,
pisarzy usiłujących myśleć całościowo, dawać pełne diagnozy społeczne i cywilizacyjne.
Można je uważać za błędne czy szalone, ale moim zdaniem nie umniejsza to siły
tych powieści; jesteśmy w nurcie Huxleyowskim, tyle że w wersji bardziej
literackiej i kpiarskiej. Oczywiście nie należy ich traktować dosłownie, ani
wkładać w usta Houellebecqa tego, co mówią jego bohaterowie. Jego ostatnie
powieści są polityczno-obyczajowymi i społecznymi fantasmagoriami czy
przypowieściami albo baśniami o końcu świata,
o końcu pewnego świata. Houellebecq to melancholijny piewca kresu znanej
nam cywilizacji, nie pierwszy w dziejach literatury francuskiej. Lewica go musi
odrzucać za jego antypostępowość, za to, że jest po Cioranowsku pesymistą
dziejowym i, co gorsza, antropologicznym. Gdyby go nie czytano tak politycznie,
a bardziej powieściowo, jego skandaliczność by tak nie szokowała. I jeszcze to: kiedy Houellebecq zaczynał
pisać, umiał jak mało kto dotykać
konkretu życia realnego; teraz to się w literaturze francuskiej zmieniło,
odchodzi się gremialnie od cwiczeń stylistycznych.
Nie
zapominajmy jeszcze o legendarnej zdolności do autokreacji.
Tak, ale to jednak nie jest chodzenie do „Gali” czy
do „Kawy czy herbaty”. Jest też pisarzem
autotematycznym, wprowadza siebie, jak wcześniej Nabokov czy Kundera i inni, do
powieści jako jednego z jej bohaterów.
Jego sztuka powieściowa jest przemyślana i językowo ciekawa; użycie czasów, na
przykład „imparfait”, i dialog z Flaubertem w tej materii.
Houellebecq
zyskał sławę także jako ostry krytyk protestów społecznych z maja 1968 roku.
Czy myśli pan, że mit ówczesnych wydarzeń jest we Francji wciąż żywy?
Co jakiś czas wychodzą na ulice licealiści i
studenci protestować przeciwko posunięciom rządu w dziedzinie edukacyjnej
przede wszystkim, widać w tym wyraźnie naśladowanie poetyki majowej. Maj
’68 - mniej istotny jako promotor nowej
polityki, a niebywale istotny jako promotor nowej obyczajowości - wytworzył
przede wszystkim grunt dla tak zwanej „filozofii praw człowieka”. Ich
poszanowanie stało się niejako nowym tabu, tworzącym zachowania „poprawne
politycznie”. Okazało się przy tym paradoksalnie, że Maj 68 stał się dobrym
przewodnikiem dla późniejszego liberalizmu; idee majowe jakoś szły w parze z
hiperliberalnym podejściem do rynku. W ostatnich trzydziestu latach wytworzył
się we Francji dość mocny intelektualny ferment, pogardliwie zwany przez lewicę
„reakcyjnym”, dokonujący krytycznej rewizji nie tyle samego Maja, co jego
konsekwencji. Maurice Gauchet, Philippe Muray, Alain Finkielkraut, Houellebecq.
Co ciekawe, większość z tych postaci, a wymieniam tylko kilka, to ludzie
związani z literaturą, piszący samemu powieści bądź piszący o literaturze.
O
naiwnie komunistycznych przekonaniach liderów Maja’ 68 krytycznie wypowiadało
się wielu wschodnieuropejskich intelektualistów. Wśród nich znajdował się Milan
Kundera, którego książki od lat tłumaczy pan na język polski. Skąd wzięła się
pańska fascynacja dorobkiem akurat tego pisarza?
Co do Kundery i Francji, to taka anegdotka:
opowiadał mi, jak był na premierze „Dantona” w Paryżu. Na sali cała polityczna
górka, z Mitterandem na czele. Kundera rozgląda się po kinie i patrzy –
wszędzie wokół wściekłe twarze. Mitterand wygląda jak Robespierre po ścięciu.
No bo film narusza dogmat geniuszu rewolucji; i Kundera czuł się ze swym
zrozumieniem dla filmu Wajdy sam na sali, jak intruz.
Wszystko zaczęło się od „Nieznośnej lekkości bytu”,
która była tak zwaną kultową książką mojego pokolenia. Fascynowało nas, że jest
gdzieś facet, który potrafi opowiadać o życiu w komunie w sposób artystyczny,
mówić o Historii przez egzystencję. W Polsce dominowało wówczas podejście
publicystyczne albo depresyjne i pozbawione nadziei, bez większej artystycznej
inwencji, jak w „Rzece podziemnej, podziemnych ptakach” Konwickiego, którego
zresztą uwielbiam. Wraz z „Nieznośną…” ujrzeliśmy jednak światło, które przyszło
do nas nie ze wschodu – jak w łacińskiej sentencji – lecz z południa. Dziś ta
książka z pewnością nie robi już takiego wrażenia, zawarte w niej eksperymenty,
na czele z eseizacją powieści, już spowszedniały. Swego czasu stanowiła jednak
dla nas objawienie. Wiele z tamtych lat pozostało opowieści.
Na
przykład?
To bardzo Kunderowska historia, lubiana zresztą
przez samego pisarza. W latach osiemdziesiątych pojechałem do Katowic, gdzie
zorganizowaliśmy nielegalne seminarium o Kunderze, którego książki były
zakazane. Nasz gospodarz Jurek Illg, którego często ubecy śledzili, ostrzegł,
że na ulicy stoi jakiś dziwny samochód. Po pewnym czasie do drzwi zapukało
kilku tajemniczych facetów w długich, szarych płaszczach. Byliśmy pewni, że to
tajniacy, którzy przyszli nas zgarnąć, a tymczasem oni sami byli dziwnie
speszeni; wreszcie jeden z nich sięgnął do kieszeni i wyjął jakieś broszurki:
„Czy chcieliby panowie zapoznać się z nauką Świadków Jehowy?”. Takie
poślizgnięcia się historii, nagłe zejścia w bok, przeskoki z idei w codzienność
zawsze Kunderę fascynowały. Jego absolutnie ulubioną polską anegdotką –
musiałem mu ją opowiadać wielokrotnie – jest wspomnienie z 11 grudnia 1981
roku. Wyszliśmy z przyjaciółmi na chwilę ze strajku, piliśmy whisky z coca-colą
w barze hotelowym i dyskutowaliśmy o wolnym uniwersytecie. Patrzymy, a tu obok
siedzi Kuroń. Zapraszamy idola do stolika, skrzywił się na widok naszej
dosładzanej whisky i wskazał na swój kieliszek armaniaku. Po czym wygłosił
krótki wykład o wyższości armaniaku nad koniakiem. I 48 godzin później go
internowali.
Kilka miesięcy temu o literaturze francuskiej zrobiło się głośno za sprawą Nagrody Nobla dla Patricka Modiano. Decyzję Komitetu Noblowskiego uznano za spore zaskoczenie. Czy była niespodzianką również dla pana? Czy zna pan i ceni twórczość tego pisarza? Ciekaw jestem również, czy myśli pan, że jego talent będą w stanie docenić także polscy czytelnicy. Moja paryska przyjaciółka przekonywała, że Modiano należy do pisarzy, których siła tkwi w pięknie i wyrafinowaniu języka, a więc tłumacze jego książek muszą zmierzyć się z arcytrudnym zadaniem.
Co do przekładu, tak, jest trudny, że względu na to, że Modiano jest pisarzem eliptycznym. To znaczy takim ,który trzy czwarte rzeczy pozostawia w cieniu, gdzie tkwią nieokreślone, niedomówione. Trzeba się ich domyślać. Zdania są proste, pojedyncze, nastrój tworzy się między nimi, trzeba więc uważać przy przekładzie, by tej prostoty zbyt nie uprościć. Paradoksalnie łatwiej jest tłumaczyć Balzaka, choć tyle tam słów, niż eliptycznego Flauberta z „Pani Bovary” czy „Szkoły uczuć”, gdzie słów jest mniej, ale w powietrzu wiszą całe ich setki.
Nobel dla Modiano to ogromna niespodzianka, ale co nią nie jest w przypadku tej nagrody? Ja bardzo lubię Modiano, zawsze go lubiłem, ze względu na tematykę – poszukiwanie straty – i poetykę, właśnie eliptyczną: odpowiada mi taki temperament pisarski, czuję duże pokrewieństwo. No dobrze, ale co z tym zrobić, jak o tym pisać? Za dużo się nie da. Od dwudziestu pięciu lat współpracuję z pismem literackim poświęconym powieści, założonym w Paryżu przez moich przyjaciół. Pojawiło się w nim przez te lata z tysiąc nazwisk, ale nikt nigdy nie napisał o Modiano. Nie da się go objąć żadnym intelektualnym, krytycznym dyskursem. Albo się ulega jego czarowi, albo odpada. Zauważyłem, że we Francji mało kto – przy stolikach literackich – przyzna się, że czyta Modiano. Sam się z tym trochę kryłem, bo nie miałem argumentów. Bo co, że strata, że melancholia, że pamięć, że obsesja? Mnie to może i starcza, lecz innym?
(...)
Chandler
należy również do grona moich ulubionych pisarzy. Chętnie wracam do fragmentów
jego powieści, przechowuję w pamięci cytaty i korzystam z nich w codziennych
sytuacjach. Czy myśli pan, że podziwiane książki mogą wywierać realny wpływ na
nasze poczynania?
No tak, oczywiście gada się Chandlerem czy innymi.
Gdy czytałem egzystencjalistów, mając lat dwadzieścia, kończyłem listy do
dziewczyn zdaniami typu „Jutro przylecą czarne ptaki”. To z Sartre’a. Ale
podejrzewam, że pewnie to trochę dla Pana za mało, trzeby by przejść do czynu,
tak?
Tak czy inaczej, całe moje życie zostało naznaczone
przez książki. Tak już po prostu jest i będzie, że każdą kolejną podróż albo
banalną sytuację z codzienności będę filtrował przez pryzmat doświadczenia
lekturowego. Tak musi być. W najnowszej książce piszę o dość dramatycznych
sprawach, przejściach osób mi bliskich. Ale nie chciałem z tego robić
oddzielnych opowieści; nawet te ich doświadczenia opisuję, pisząc zarazem o
książkach. Nie oddzielałem jednego od drugiego, bo tak się ułożyło nasze, ich i
moje życie. Od początku były w nim książki i tyle.
Ostatnio rozmawiałem na ten temat z moją
przyjaciółką, która jest profesorem literatury. Zadałem tej smutnej, samotnej,
okropnie doświadczonej przez los osobie pytanie: „Jak bardzo książki mogą cię w
tym wszystkim pocieszyć?”. Odpowiedziała, że bardzo, najmocniej jak to tylko
możliwe. Rozumiem ją, ale wiem, jak ogromnie jest mimo wszystko trudno czerpać
z książek pocieszenie. Chciałbym większej w to wiary, bo przecież innej już nie
znajdę.
Podobne
dylematy stanowiły sedno rozważań Jepa Gambardelli z głośnego ostatnio filmu
„Wielkie piękno”.
Oglądałem go z wypiekami na twarzy, ale jednocześnie
z obawą, by nie zamienić się ostatecznie w głównego bohatera, spacerowicza
wśród ruin, który pogodną nostalgią oswaja marazm i wypalenie. „Wielkie piękno”
fascynuje mnie także dlatego, że w pewnym sensie powiela schemat Proustowski,
kończy się sygnałem powrotu do życia, deklaracją stworzenia dzieła. Tylko czy
Jep naprawdę tę książkę napisze? Trochę jak w ostatnim akapicie „W cieniu
zakwitających dziewcząt”, nie mamy pewności, czy obcujemy ostatecznie ze
sztucznym blaskiem emalii, czy z prawdziwym blaskiem słońca.
W
„Wielkim pięknie” odnajduję też mimowolną refleksję nad pochodzącym z „Książki
twarzy” przykazaniem: „Pisz, ale trochę żyj”. Pańska sugestia brzmi
zachęcająco, pytanie tylko jak dochować jej wierności w praktyce?
Nie mam dla pana dobrych wiadomości. Będzie pan
zastanawiał się nad tym przez całe życie. Trudno przecież być nieczułym na
światło słoneczne. Gdy czasem wstaję rano, zachwycam się kwadratem słońca na
mojej ścianie i myślę, że oddałbym wszystko, żeby przeszyło mnie na wskroś. Ale
siadam do komputera.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz