środa, 10 czerwca 2015

Czy książki mogą nas pocieszyć? - rozmowa z Markiem Bieńczykiem (czerwcowy miesięcznik "Odra")





Piotr Czerkawski: Za jedno z słów – kluczy wyznaczających horyzont pańskiej twórczości często uznaje się „melancholię”. Tymczasem w pewnym wywiadzie zaskoczył pan dziennikarkę wyznaniem, że wcale nie czuje się melancholikiem. Czy ma pan poczucie, że Bieńczyk – autor wyraźnie różni się od Bieńczyka „prywatnego”?

Marek Bieńczyk: To jest oczywiste, autorskie „ja” zawsze jest rezultatem negocjacji między sobą „prywatnym”, czy „paszportowym” ,a ja „autorskim” czy kreowanym. Te granice są migotliwe i czasem samemu można stracić je z oczu. Zresztą „prywatne” ja – czym ono jest? Właściwie nie istnieje, to nieuchwytna smuga miliarda cząsteczek; istnieje tylko ja „zapisane”, uchwytne przez to, że zredukowane, sprowadzone do paru czytelnych określeń.  Melancholia, wino, futbol, Kundera czy romantyzm.  Taki jest mój kod publiczny. Podczas niedawnego spotkania autorskiego prowadzący zapytał mnie o współczesny odbiór twórczości Mickiewicza, a następne pytanie brzmiało: „No, a jak to jest z tą siarką w winie?”.  To dość zabawne, ale czasami się buntuję i pytam, melancholia, jaka melancholia? Wino, kto powiedział wino?

Literatura romantyczna i wino rzeczywiście sąsiadują ze sobą choćby w pańskiej „Książce twarzy”. Czy ma pan czasem poczucie, że chciałby jakoś zaktualizować własny kod, rozbudować go o nieobecne dotychczas składniki?

Ciągnie mnie w różne strony, zwłaszcza tam, gdzie mnie nie było.  Niedawno hiszpański dziennikarz zwrócił się do mnie z prośbą o wywiad na temat konfliktu rosyjsko – ukraińskiego. Nic oryginalnego nie mam o tym do powiedzenia, ale zgodziłem się, bo to było bardzo pociągające, mówić o polityce językiem, jaki mam. Czyli kompletnie do polityki się nie nadającym.

Czy tego rodzaju wolty stanowią dobry sposób, by utrzymać uwagę czytelnika?

To nie jest, szczerze mówiąc, moje pierwsze zmartwienie. Myślę zresztą, że owa czytelnicza uwaga zależy od czegoś innego. Niedawno byłem w pewnej trzygwiazdkowej restauracji. Nie chwalę się, bo to nie ja płaciłem. Kelner ze szczegółami opowiedział o składnikach dań i sposobie ich przyrządzania. Przygotował teren do interpretacji. Ale jak to przy stole, zaczęliśmy gadać i te skomplikowane smaki, te odpowiedniości między zapachem rokitnika a, dajmy na to,  drobinami pieprzu starzonego w beczce po porto przeszły niezauważone.  Pomyślałem, że – toutes proportions gardées - podobnie dzieje się z pisaniem. Pisarz-kucharz cyzeluje każde zdanie, trzy razy odwraca szyk, dostaje szału, gdy redaktor zamienia mu dwukropek na przecinek. Tymczasem podczas lektury takie drobiazgi tracą na znaczeniu, większość niuansów idzie na rozkurz, podobnie jak owe niuansy smaków w tamtej knajpie. Trochę szkoda, a trochę tak musi być. Do czytelnika (powiedzmy „normalnego”) trafia się tym, co jest bardziej proste; jednym zdecydowanym smakiem, by tak to ująć. Magdalena Tulli napisała wcześniej kilka świetnych książek, ale szerszą publiczność zdobyła dopiero za sprawą „Włoskich szpilek”, znakomitej książki o jej życiu rodzinnym, opowiedzianym bardziej „wprost”, ale wobec tamtych artystycznie nieco niższej. Moja „Książka twarzy” wzbudziła największy odzew dzięki tekstom poświęconym mojemu życiu sportowemu z ojcem.

(...)

Francję zdaje się odróżniać od Polski również fakt, że tam ambitny pisarz może uzyskać status celebryty. Mam tu na myśli – rzecz jasna – Michela Houellebecqa. Jak zapatruje się pan na jego fenomen?

Ogólnie jestem mu przychylny. Trzeba go czytać w podwójnej perspektywie:  satyry politycznej, bardzo zakorzenionej we francuskiej tradycji, oraz myśli nietzscheańskiej, jego krytyce „ostatniego człowieka” i zmierzchającej Europy, Europy zachodu, wycieńczonej, osłabionej, otępiałej. Zatem czytać zarazem doraźnie i długofalowo. To jeden z pierwszych we Francji, po długiej przerwie, pisarzy usiłujących myśleć całościowo, dawać pełne diagnozy społeczne i cywilizacyjne. Można je uważać za błędne czy szalone, ale moim zdaniem nie umniejsza to siły tych powieści; jesteśmy w nurcie Huxleyowskim, tyle że w wersji bardziej literackiej i kpiarskiej. Oczywiście nie należy ich traktować dosłownie, ani wkładać w usta Houellebecqa tego, co mówią jego bohaterowie. Jego ostatnie powieści są polityczno-obyczajowymi i społecznymi fantasmagoriami czy przypowieściami albo baśniami o końcu świata,  o końcu pewnego świata. Houellebecq to melancholijny piewca kresu znanej nam cywilizacji, nie pierwszy w dziejach literatury francuskiej. Lewica go musi odrzucać za jego antypostępowość, za to, że jest po Cioranowsku pesymistą dziejowym i, co gorsza, antropologicznym. Gdyby go nie czytano tak politycznie, a bardziej powieściowo, jego skandaliczność by tak nie szokowała.  I jeszcze to: kiedy Houellebecq zaczynał pisać,  umiał jak mało kto dotykać konkretu życia realnego; teraz to się w literaturze francuskiej zmieniło, odchodzi się gremialnie od cwiczeń stylistycznych. 

Nie zapominajmy jeszcze o legendarnej zdolności do autokreacji.

Tak, ale to jednak nie jest chodzenie do „Gali” czy do „Kawy czy herbaty”.  Jest też pisarzem autotematycznym, wprowadza siebie, jak wcześniej Nabokov czy Kundera i inni, do powieści jako jednego  z jej bohaterów. Jego sztuka powieściowa jest przemyślana i językowo ciekawa; użycie czasów, na przykład „imparfait”, i dialog z Flaubertem w tej materii.

Houellebecq zyskał sławę także jako ostry krytyk protestów społecznych z maja 1968 roku. Czy myśli pan, że mit ówczesnych wydarzeń jest we Francji wciąż żywy?

Co jakiś czas wychodzą na ulice licealiści i studenci protestować przeciwko posunięciom rządu w dziedzinie edukacyjnej przede wszystkim, widać w tym wyraźnie naśladowanie poetyki majowej. Maj ’68  - mniej istotny jako promotor nowej polityki, a niebywale istotny jako promotor nowej obyczajowości - wytworzył przede wszystkim grunt dla tak zwanej „filozofii praw człowieka”. Ich poszanowanie stało się niejako nowym tabu, tworzącym zachowania „poprawne politycznie”. Okazało się przy tym paradoksalnie, że Maj 68 stał się dobrym przewodnikiem dla późniejszego liberalizmu; idee majowe jakoś szły w parze z hiperliberalnym podejściem do rynku. W ostatnich trzydziestu latach wytworzył się we Francji dość mocny intelektualny ferment, pogardliwie zwany przez lewicę „reakcyjnym”, dokonujący krytycznej rewizji nie tyle samego Maja, co jego konsekwencji. Maurice Gauchet, Philippe Muray, Alain Finkielkraut, Houellebecq. Co ciekawe, większość z tych postaci, a wymieniam tylko kilka, to ludzie związani z literaturą, piszący samemu powieści bądź piszący o literaturze.

O naiwnie komunistycznych przekonaniach liderów Maja’ 68 krytycznie wypowiadało się wielu wschodnieuropejskich intelektualistów. Wśród nich znajdował się Milan Kundera, którego książki od lat tłumaczy pan na język polski. Skąd wzięła się pańska fascynacja dorobkiem akurat tego pisarza?

Co do Kundery i Francji, to taka anegdotka: opowiadał mi, jak był na premierze „Dantona” w Paryżu. Na sali cała polityczna górka, z Mitterandem na czele. Kundera rozgląda się po kinie i patrzy – wszędzie wokół wściekłe twarze. Mitterand wygląda jak Robespierre po ścięciu. No bo film narusza dogmat geniuszu rewolucji; i Kundera czuł się ze swym zrozumieniem dla filmu Wajdy sam na sali, jak intruz.
Wszystko zaczęło się od „Nieznośnej lekkości bytu”, która była tak zwaną kultową książką mojego pokolenia. Fascynowało nas, że jest gdzieś facet, który potrafi opowiadać o życiu w komunie w sposób artystyczny, mówić o Historii przez egzystencję. W Polsce dominowało wówczas podejście publicystyczne albo depresyjne i pozbawione nadziei, bez większej artystycznej inwencji, jak w „Rzece podziemnej, podziemnych ptakach” Konwickiego, którego zresztą uwielbiam. Wraz z „Nieznośną…” ujrzeliśmy jednak światło, które przyszło do nas nie ze wschodu – jak w łacińskiej sentencji – lecz z południa. Dziś ta książka z pewnością nie robi już takiego wrażenia, zawarte w niej eksperymenty, na czele z eseizacją powieści, już spowszedniały. Swego czasu stanowiła jednak dla nas objawienie. Wiele z tamtych lat pozostało opowieści. 

Na przykład?

To bardzo Kunderowska historia, lubiana zresztą przez samego pisarza. W latach osiemdziesiątych pojechałem do Katowic, gdzie zorganizowaliśmy nielegalne seminarium o Kunderze, którego książki były zakazane. Nasz gospodarz Jurek Illg, którego często ubecy śledzili, ostrzegł, że na ulicy stoi jakiś dziwny samochód. Po pewnym czasie do drzwi zapukało kilku tajemniczych facetów w długich, szarych płaszczach. Byliśmy pewni, że to tajniacy, którzy przyszli nas zgarnąć, a tymczasem oni sami byli dziwnie speszeni; wreszcie jeden z nich sięgnął do kieszeni i wyjął jakieś broszurki: „Czy chcieliby panowie zapoznać się z nauką Świadków Jehowy?”. Takie poślizgnięcia się historii, nagłe zejścia w bok, przeskoki z idei w codzienność zawsze Kunderę fascynowały. Jego absolutnie ulubioną polską anegdotką – musiałem mu ją opowiadać wielokrotnie – jest wspomnienie z 11 grudnia 1981 roku. Wyszliśmy z przyjaciółmi na chwilę ze strajku, piliśmy whisky z coca-colą w barze hotelowym i dyskutowaliśmy o wolnym uniwersytecie. Patrzymy, a tu obok siedzi Kuroń. Zapraszamy idola do stolika, skrzywił się na widok naszej dosładzanej whisky i wskazał na swój kieliszek armaniaku. Po czym wygłosił krótki wykład o wyższości armaniaku nad koniakiem. I 48 godzin później go internowali.

Kilka miesięcy temu o literaturze francuskiej zrobiło się głośno za sprawą Nagrody Nobla dla Patricka Modiano. Decyzję Komitetu Noblowskiego uznano za spore zaskoczenie. Czy była niespodzianką również dla pana? Czy zna pan i ceni twórczość tego pisarza? Ciekaw jestem również, czy myśli pan, że jego talent będą w stanie docenić także polscy czytelnicy. Moja paryska przyjaciółka przekonywała, że Modiano należy do pisarzy, których siła tkwi w pięknie i wyrafinowaniu języka, a więc tłumacze jego książek muszą zmierzyć się z arcytrudnym zadaniem.
 
Co do przekładu, tak, jest trudny, że względu na to, że Modiano jest pisarzem eliptycznym. To znaczy takim ,który trzy czwarte rzeczy pozostawia w cieniu, gdzie tkwią nieokreślone, niedomówione. Trzeba się ich domyślać. Zdania są proste, pojedyncze, nastrój tworzy się między nimi, trzeba więc uważać przy przekładzie, by tej prostoty zbyt nie uprościć. Paradoksalnie łatwiej jest tłumaczyć Balzaka, choć tyle tam słów, niż eliptycznego Flauberta z „Pani Bovary” czy „Szkoły uczuć”, gdzie słów jest mniej, ale w powietrzu wiszą całe ich setki. 
 
Nobel dla Modiano to ogromna niespodzianka, ale co nią nie jest w przypadku tej nagrody? Ja bardzo lubię Modiano, zawsze go lubiłem, ze względu na tematykę – poszukiwanie straty – i poetykę, właśnie eliptyczną: odpowiada mi taki temperament pisarski, czuję duże pokrewieństwo. No dobrze, ale co z tym zrobić, jak o tym pisać? Za dużo się nie da. Od dwudziestu pięciu lat współpracuję z pismem literackim poświęconym powieści, założonym w Paryżu przez moich przyjaciół. Pojawiło się w nim przez te lata z tysiąc nazwisk, ale nikt nigdy nie napisał o Modiano. Nie da się go objąć żadnym intelektualnym, krytycznym dyskursem. Albo się ulega jego czarowi, albo odpada. Zauważyłem, że we Francji mało kto – przy stolikach literackich – przyzna się, że czyta Modiano. Sam się z tym trochę kryłem, bo nie miałem argumentów. Bo co, że strata, że melancholia, że pamięć, że obsesja? Mnie to może i starcza, lecz innym? 

(...) 

Chandler należy również do grona moich ulubionych pisarzy. Chętnie wracam do fragmentów jego powieści, przechowuję w pamięci cytaty i korzystam z nich w codziennych sytuacjach. Czy myśli pan, że podziwiane książki mogą wywierać realny wpływ na nasze poczynania?

No tak, oczywiście gada się Chandlerem czy innymi. Gdy czytałem egzystencjalistów, mając lat dwadzieścia, kończyłem listy do dziewczyn zdaniami typu „Jutro przylecą czarne ptaki”. To z Sartre’a. Ale podejrzewam, że pewnie to trochę dla Pana za mało, trzeby by przejść do czynu, tak?
Tak czy inaczej, całe moje życie zostało naznaczone przez książki. Tak już po prostu jest i będzie, że każdą kolejną podróż albo banalną sytuację z codzienności będę filtrował przez pryzmat doświadczenia lekturowego. Tak musi być. W najnowszej książce piszę o dość dramatycznych sprawach, przejściach osób mi bliskich. Ale nie chciałem z tego robić oddzielnych opowieści; nawet te ich doświadczenia opisuję, pisząc zarazem o książkach. Nie oddzielałem jednego od drugiego, bo tak się ułożyło nasze, ich i moje życie. Od początku były w nim książki i tyle.
Ostatnio rozmawiałem na ten temat z moją przyjaciółką, która jest profesorem literatury. Zadałem tej smutnej, samotnej, okropnie doświadczonej przez los osobie pytanie: „Jak bardzo książki mogą cię w tym wszystkim pocieszyć?”. Odpowiedziała, że bardzo, najmocniej jak to tylko możliwe. Rozumiem ją, ale wiem, jak ogromnie jest mimo wszystko trudno czerpać z książek pocieszenie. Chciałbym większej w to wiary, bo przecież innej już nie znajdę.

Podobne dylematy stanowiły sedno rozważań Jepa Gambardelli z głośnego ostatnio filmu „Wielkie piękno”.

Oglądałem go z wypiekami na twarzy, ale jednocześnie z obawą, by nie zamienić się ostatecznie w głównego bohatera, spacerowicza wśród ruin, który pogodną nostalgią oswaja marazm i wypalenie. „Wielkie piękno” fascynuje mnie także dlatego, że w pewnym sensie powiela schemat Proustowski, kończy się sygnałem powrotu do życia, deklaracją stworzenia dzieła. Tylko czy Jep naprawdę tę książkę napisze? Trochę jak w ostatnim akapicie „W cieniu zakwitających dziewcząt”, nie mamy pewności, czy obcujemy ostatecznie ze sztucznym blaskiem emalii, czy z prawdziwym blaskiem słońca.

W „Wielkim pięknie” odnajduję też mimowolną refleksję nad pochodzącym z „Książki twarzy” przykazaniem: „Pisz, ale trochę żyj”. Pańska sugestia brzmi zachęcająco, pytanie tylko jak dochować jej wierności w praktyce?

Nie mam dla pana dobrych wiadomości. Będzie pan zastanawiał się nad tym przez całe życie. Trudno przecież być nieczułym na światło słoneczne. Gdy czasem wstaję rano, zachwycam się kwadratem słońca na mojej ścianie i myślę, że oddałbym wszystko, żeby przeszyło mnie na wskroś. Ale siadam do komputera. 


Cały wywiad ukazał się w czerwcowym wydaniu  Miesięcznika Odra

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz