sobota, 13 czerwca 2015

Nie robię filmów pod dyktando festiwali - rozmowa z Thomasem Cailleyem, twórcą wielokrotnie nagradzanych "Les Combattants" ("Miłość od pierwszego ugryzienia")





Piotr Czerkawski: Ukończył pan studia z zarządzania na uniwersytecie w Nantes. To chyba dość nietypowy punkt wyjścia dla przyszłego reżysera. W jaki sposób udało się panu ostatecznie trafić do świata kina?

Thomas Cailley: Po studiach zajmowałem się przez chwilę dystrybucją filmową. Wiedziałem jednak, że chcę znaleźć się bliżej procesu twórczego. Przeniosłem się do telewizji, gdzie pracowałem jako producent filmów dokumentalnych. Wciąż jednak nie czułem się spełniony, więc po godzinach zbierałem materiały i pisałem scenariusze własnych projektów. Przełom nastąpił w momencie, gdy mój brat David – wówczas profesor fizyki – postanowił rzucić wszystko i zostać operatorem filmowym. Gdy odniósł sukces, uznałem, że i dla mnie nie jest jeszcze za późno: przyznałem sam przed sobą, że chcę spełnić swoje odwieczne marzenie i  na poważnie zająć się opowiadaniem historii. Potem nakręciłem „Les Combattants”, a moim operatorem był, oczywiście, David.

Zanim do tego doszło, studiował pan jeszcze w prestiżowej paryskiej szkole filmowej, do której absolwentów należy między innymi Francois Ozon. Z czego właściwie bierze się fenomen La Femis?

To bardzo kameralna szkoła, która przyjmuje tylko kilku studentów rocznie. Podczas zajęć właściwie nie zawracano nam głowy teorią, lecz skłaniano do oswajania się z kamerą i eksperymentowania. Profesorowie nie stawiali się w rolach mentorów i nie próbowali narzucać nam swoich wizji. Zamiast tego, zachęcali do współpracy między studentami, którzy musieli bardzo szybko nabrać wzajemnego zaufania i podzielić się odpowiedzialnością za projekt. Nawiązane w ten sposób więzi są w stanie przetrwać lata. Współscenarzysta Claude Le Pape i montażystka Lilian Trash, którzy pracowali ze mną przy „Les Combattants”, to koledzy właśnie z czasów szkoły filmowej.

W La Femis studiował pan scenariopisarstwo. Czy scenariusz jest dziś dla pana najważniejszym elementem filmu?

Tak, nie tylko dlatego, że nakreśla fabułę, opisuje bohaterów i scenerię.  Scenariusz pozostaje ważny, gdyż to właśnie w nim po raz pierwszy manifestuje się pragnienie stworzenia filmu. Cała reszta procesu twórczego to tylko próba jego jak najdoskonalszego zaspokojenia.

„Les Combattants” mieli swą światową premierę w ramach sekcji Quinzaine des Réalisateurs na festiwalu w Cannes. Jak duże znaczenie miała dla pana świadomość, że mógł pan pokazać swój debiut na najbardziej prestiżowej imprezie filmowej świata?

Zawsze lubiłem festiwale filmowe, ale nie czułem szczególnej presji, by dostać się do canneńskiej „rodziny”. Gdy oglądam dzieła niektórych twórców, odnoszę wrażenie, że zostały zrealizowane specjalnie po to, by pokazać je właśnie tam. Nie rozumiem jak można myśleć  o takich rzeczach podczas pisania scenariusza, realizacji zdjęć i reżyserowania aktorów.  Nie zmienia to jednak faktu, że po premierze w Cannes uświadomiłem sobie jak wielką markę stanowi festiwal i jak bardzo pokazanie filmu w tym miejscu wpływa na jego dalsze losy. Nawet jeśli teraz miałem szczęście, uważam tę prawidłowość za dość przerażającą.

Od lat mówi się, że przemysł filmowy nad Sekwaną znajduje się w dobrej kondycji, a francuscy widzowie chętnie oglądają w kinach dzieła swoich rodaków. Czy sytuacja ta nie pogorszyła się jednak w dobie kryzysu finansowego?

Na szczęście nie, wciąż jesteśmy w stanie produkować 250 filmów rocznie, co stanowi bardzo dużą liczbę w porównaniu z innymi krajami europejskimi. Wszystko dzięki mądremu systemowi, w którym 1 euro z każdego biletu kinowego sprzedanego we Francji zostaje przeznaczone na wsparcie produkcji i dystrybucji rodzimych filmów.  Gdyby nie to, nasze ekrany już dawno zostałyby opanowane przez hollywoodzkie superprodukcje.

Czy jako młody francuski reżyser chętnie inspiruje się pan filmami rodaków?


Staram się nie zaglądać ulubionym twórcom do paszportów. Cenię zarówno Francuzów – Maurice’a Pialata i Pierre’a Salvadoriego, jak i Koreańczyka Bonga Joo Ho, czy braci Coen oraz Judda Apatowa z USA. Lista ta bynajmniej nie jest zamknięta, bo uważam, że filmowcy powinni mieć oczy szeroko otwarte i zainteresowaniem obserwować dokonań swoich kolegów. Francja jest pod tym względem ciekawa o tyle, że dochodzi w niej do głosu nowe pokolenie twórców, którzy imponują wyrazistością stylu i odwagą w podejmowaniu trudnych tematów. Po obejrzeniu „Z jednej krwi” czekam na następne filmy Jeana-Charlesa Hue, a nagrodzony w Locarno „Młody poeta” zwrócił moją uwagę na Damiena Manivela.

(...) Więcej w czerwcowym numerze Miesięcznika KINO


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz