Piotr Czerkawski: Ukończył
pan studia z zarządzania na uniwersytecie w Nantes. To chyba dość nietypowy
punkt wyjścia dla przyszłego reżysera. W jaki sposób udało się panu ostatecznie
trafić do świata kina?
Thomas Cailley: Po
studiach zajmowałem się przez chwilę dystrybucją filmową. Wiedziałem jednak, że
chcę znaleźć się bliżej procesu twórczego. Przeniosłem się do telewizji, gdzie
pracowałem jako producent filmów dokumentalnych. Wciąż jednak nie czułem się
spełniony, więc po godzinach zbierałem materiały i pisałem scenariusze własnych
projektów. Przełom nastąpił w momencie, gdy mój brat David – wówczas profesor
fizyki – postanowił rzucić wszystko i zostać operatorem filmowym. Gdy odniósł
sukces, uznałem, że i dla mnie nie jest jeszcze za późno: przyznałem sam przed
sobą, że chcę spełnić swoje odwieczne marzenie i na poważnie zająć się opowiadaniem historii.
Potem nakręciłem „Les Combattants”, a moim operatorem był, oczywiście, David.
Zanim do tego doszło,
studiował pan jeszcze w prestiżowej paryskiej szkole filmowej, do której
absolwentów należy między innymi Francois Ozon. Z czego właściwie bierze się
fenomen La Femis?
To bardzo kameralna szkoła, która przyjmuje tylko kilku
studentów rocznie. Podczas zajęć właściwie nie zawracano nam głowy teorią, lecz
skłaniano do oswajania się z kamerą i eksperymentowania. Profesorowie nie
stawiali się w rolach mentorów i nie próbowali narzucać nam swoich wizji.
Zamiast tego, zachęcali do współpracy między studentami, którzy musieli bardzo
szybko nabrać wzajemnego zaufania i podzielić się odpowiedzialnością za
projekt. Nawiązane w ten sposób więzi są w stanie przetrwać lata.
Współscenarzysta Claude Le Pape i montażystka Lilian Trash, którzy pracowali ze
mną przy „Les Combattants”, to koledzy właśnie z czasów szkoły filmowej.
W La Femis studiował
pan scenariopisarstwo. Czy scenariusz jest dziś dla pana najważniejszym
elementem filmu?
Tak, nie tylko dlatego, że nakreśla fabułę, opisuje
bohaterów i scenerię. Scenariusz
pozostaje ważny, gdyż to właśnie w nim po raz pierwszy manifestuje się
pragnienie stworzenia filmu. Cała reszta procesu twórczego to tylko próba jego
jak najdoskonalszego zaspokojenia.
„Les Combattants”
mieli swą światową premierę w ramach sekcji Quinzaine des Réalisateurs na
festiwalu w Cannes. Jak duże znaczenie miała dla pana świadomość, że mógł pan
pokazać swój debiut na najbardziej prestiżowej imprezie filmowej świata?
Zawsze lubiłem festiwale filmowe, ale nie czułem szczególnej
presji, by dostać się do canneńskiej „rodziny”. Gdy oglądam dzieła niektórych
twórców, odnoszę wrażenie, że zostały zrealizowane specjalnie po to, by pokazać
je właśnie tam. Nie rozumiem jak można myśleć
o takich rzeczach podczas pisania scenariusza, realizacji zdjęć i reżyserowania
aktorów. Nie zmienia to jednak faktu, że
po premierze w Cannes uświadomiłem sobie jak wielką markę stanowi festiwal i
jak bardzo pokazanie filmu w tym miejscu wpływa na jego dalsze losy. Nawet
jeśli teraz miałem szczęście, uważam tę prawidłowość za dość przerażającą.
Od lat mówi się, że
przemysł filmowy nad Sekwaną znajduje się w dobrej kondycji, a francuscy
widzowie chętnie oglądają w kinach dzieła swoich rodaków. Czy sytuacja ta nie
pogorszyła się jednak w dobie kryzysu finansowego?
Na szczęście nie, wciąż jesteśmy w stanie produkować 250
filmów rocznie, co stanowi bardzo dużą liczbę w porównaniu z innymi krajami
europejskimi. Wszystko dzięki mądremu systemowi, w którym 1 euro z każdego
biletu kinowego sprzedanego we Francji zostaje przeznaczone na wsparcie
produkcji i dystrybucji rodzimych filmów.
Gdyby nie to, nasze ekrany już dawno zostałyby opanowane przez
hollywoodzkie superprodukcje.
Czy jako młody
francuski reżyser chętnie inspiruje się pan filmami rodaków?
Staram się nie zaglądać ulubionym twórcom do paszportów.
Cenię zarówno Francuzów – Maurice’a Pialata i Pierre’a Salvadoriego, jak i
Koreańczyka Bonga Joo Ho, czy braci Coen oraz Judda Apatowa z USA. Lista ta
bynajmniej nie jest zamknięta, bo uważam, że filmowcy powinni mieć oczy szeroko
otwarte i zainteresowaniem obserwować dokonań swoich kolegów. Francja jest pod
tym względem ciekawa o tyle, że dochodzi w niej do głosu nowe pokolenie
twórców, którzy imponują wyrazistością stylu i odwagą w podejmowaniu trudnych
tematów. Po obejrzeniu „Z jednej krwi” czekam na następne filmy Jeana-Charlesa
Hue, a nagrodzony w Locarno „Młody poeta” zwrócił moją uwagę na Damiena
Manivela.
(...) Więcej w czerwcowym numerze Miesięcznika KINO
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz