czwartek, 31 marca 2016

Polacy nadrabiają stracony czas - rozmowa z Tomaszem Wasilewskim (kwietniowy miesięcznik "Zwierciadło")




Piotr Czerkawski: W „Zjednoczonych stanach miłości” opowiadasz historię czterech kobiet, które nie mogą znaleźć swego miejsca w Polsce wczesnych lat dziewięćdziesiątych. Czy myślisz, że w dzisiejszych czasach ich życie byłoby szczęśliwsze?

Tomasz Wasilewski: Jestem pewien, że zarówno sto lat temu, jak i współcześnie wszystkie moje bohaterki odczuwałyby te same emocje.  Różnica polega na tym, że dziś ich pragnienia zostałyby pewnie łatwiej zaakceptowane przez otoczenie. Pytanie tylko, czy byłoby to dla mnie wciąż interesujące? W kobietach, które portretuję na ekranie, fascynuje mnie przecież właśnie rozdźwięk pomiędzy marzeniami, a niemożnością ich spełnienia.

W roku 1990 miałeś tylko dziewięć lat. Jak wspominasz tamten czas?

Wychowałem się w małym mieście bardzo podobnym do tego, które pokazuję w filmie. Pamiętam, że w każdą niedzielę chodziłem z rodzicami do kościoła, który stał w szczerym polu, a i tak co godzinę zapełniał się do ostatniego miejsca. Katolicyzm wywierał realny wpływ na styl życia – w całej okolicy nie było rozwodników ani rodzin bezdzietnych. Miałem poczucie, że wszyscy są do siebie podobni i żyją według tych samych wzorców, w jednakowych mieszkaniach w bliźniaczo podobnych do siebie blokach. „Zjednoczone…” wzięły się z tego, że po latach spróbowałem odpowiedzieć na pytanie: „Co właściwie mogło dziać się w życiu ludzi funkcjonujących w takich realiach?”.

Jak wyglądała wtedy pozycja kobiet?

Większość z nich spędzała czas w domach. Podczas gdy mężowie szli do pracy w jednostce wojskowej, moja mama i jej koleżanki spotykały się we własnym gronie, codziennie około południa rytualnie popijały kawę, pogrążały się w rozmowach, a potem wspólnie gotowały obiady dla rodziny. Jako dziecko regularnie im towarzyszyłem, przesiąkłem atmosferą tych spotkań. Równie duży wpływ wywarła na mnie starsza o cztery lata siostra, która często zapraszała do domu przyjaciółki.  To wszystko chyba tłumaczy dlaczego po latach napisałem „Zjednoczone…” właśnie z perspektywy kobiet.

Twoje bohaterki są mocno naznaczeni przez komunę. Czy myślisz, że dziś w naszym kraju zmagamy się jeszcze z piętnem poprzedniego ustroju?

Tych kilka lat życia w komunizmie bardzo mnie osobiście ukształtowało, choć trudno mi powiedzieć jak konkretnie. Moja starsza siostra na pewno odczuwa coś podobnego jeszcze mocniej. Świadomość, że jako kraj zmarnowaliśmy czterdzieści parę lat na funkcjonowanie w nieludzkim systemie może być paraliżująca, ale z drugiej strony sprawia, że teraz chętnie nadrabiamy stracony czas. Nie bez powodu Polacy masowo poparli przecież Unię Europejską, a dziś chętnie podróżują po świecie. 

(…)
Do scenariusza „Zjednoczonych…” wróciłeś po ośmiu latach przerwy. Jak dużo zmian wprowadziłeś do pierwowzoru?

Na pewno uczyniłem zawarte w nim emocje mniej ekstremalnymi. Poza tym zacząłem zadawać sobie inne pytania niż kiedyś. Dawniej związek Jacka i Agaty interesował mnie ogólnie jako relacja damsko – męska. Dziś liczy się dla mnie przede wszystkim fakt, że to para z 15 – letnim stażem. Cieszę się, że taka ewolucja w moim myśleniu nastąpiła i mam nadzieję, że będzie trwać dalej. Jestem wielkim fanem „Miłości” Hanekego i chciałbym nakręcić kiedyś równie mądry film. Doskonale wiem jednak, że jeszcze długo nie będzie to możliwe, bo wciąż mam za mało życiowego doświadczenia.

Byłeś zaskoczony faktem, że jury festiwalu w Berlinie uhonorowało cię właśnie za scenariusz?

Tak, bo do tej pory nagradzano mnie za reżyserię, a jako scenarzysta nie byłem za bardzo doceniany, szczególnie na festiwalach filmowych. Już w werdykcie podkreślono, że to także nagroda dla całej ekipy, bo sposób skonstruowania postaci pozwolił zabłysnąć czterem głównym aktorkom.  Po gali miałem przyjemność długo rozmawiać z Meryl Streep, która potwierdziła te słowa i powiedziała, że od razu po seansie jury uznało film za godny jakieś nagrody. Miałem wrażenie, że mówi szczerze. Tym bardziej, że potem weszła na poziom osobisty, wyznała, że bardzo przeżyła „Zjednoczone…”, doskonale rozumie jego bohaterki i dziękuje mi za ten film. Usłyszeć podobne słowa od wielkiej ikony kina to najpiękniejsze, co mogło mi się przytrafić.

Czy sądzisz, że Srebrny Niedźwiedź oprócz radości ściągnie na ciebie presję?


Na szczęście nie mam czasu, by o niej myśleć. Teraz marzę tylko o tym, by oderwać się od tego całego zgiełku, wyjechać gdzieś na miesiąc i dokończyć kolejny scenariusz. Muszę to zrobić, by jak najszybciej wrócić na plan.

(...)
Cały wywiad ukazał się w kwietniowym numerze miesięcznika Zwierciadło


środa, 30 marca 2016

Nie jest się poważnym w siedemnastej wiośnie - francuskie filmy o dojrzewaniu



Pod koniec lat pięćdziesiątych Jean – Luc Godard, w artykule zamieszczonym na łamach pisma „Arts”, atakował francuskich reżyserów słowami: „Nie możemy wam przebaczyć, bo nigdy nie zdołaliście sfilmować dziewczyn, jakie kochamy i chłopców, na jakich natrafiamy codziennie”. Dziś twórca „Do utraty tchu” nie mógłby już powtórzyć swoich oskarżeń. Ostatnimi czasy filmy o młodzieży stają się wręcz specialite de la maison francuskiego kina. Sekret ich sukcesu tkwi w gotowości do odrzucenia schematów towarzyszących zwykle opowieściom o wkraczaniu w dorosłość. Zamiast piętnować ekscesy wieku dojrzewania, filmowcy znad Sekwany podchodzą do nich z wyrozumiałością, a swych młodych bohaterów obdarzają kredytem zaufania. Nie inaczej dzieje się także we wchodzącym na nasze ekrany „Bang Gang”, brawurowym debiucie Evy Husson.

Zainteresowanie procesem nabywania samoświadomości i szukaniem przez jednostkę miejsca w świecie było obecne we francuskiej kulturze już w epoce Oświecenia. Podejmująca tę tematykę literatura realizowała wprawdzie cele dydaktyczne, ale czyniła to w sposób nienachalny, a często również niepozbawiony ironii. Przede wszystkim cechowała się jednak wiarą w moc edukacji sprawiającej, że młody człowiek może wydostać się z najgorszej opresji i zostać pełnowartościowym członkiem społeczeństwa. Popularne wówczas traktaty o wychowaniu w rodzaju „Emila” Rousseau czy historie „dzikich dzieci”, które dopiero w wieku kilkunastu lat zyskały kontakt z cywilizacją, inspirowały artystów także wiele stuleci później.

We francuskim kinie młodość okazała się siłą napędową Nowej Fali. Pomni słów Godarda reżyserzy chętnie opowiadali historie dziewcząt i chłopców poznających smak dorosłego życia. Kino trafiło wówczas na podatny grunt, nastoletni widzowie rozpoznali na ekranie siebie i zaczęli traktować filmy jako wzorce zachowań, mód i stylów życia. Nie okazało się to bez znaczenia w trakcie rewolucji Maja 68 roku, gdy studenci – świadomi drzemiącej w nich siły –przyłożyli się do obalenia konserwatywnego porządku społecznego. Nawet jeśli ówczesny bunt i jego późniejsze skutki doczekały się rozbieżnych ocen, pewne rzeczy okazały się nieodwracalne: reżyserzy znad Sekwany trwale zakochali się w młodzieży i jej ekranowym potencjale.

Zupełnie jak w czasach Nowej Fali, we współczesnych filmach o nastolatkach swoje odzwierciedlenie znajdują problemy całego francuskiego społeczeństwa. Już od najmłodszych lat bohaterowie doświadczają skutków olbrzymich nierówności klasowych, a także dyskryminacji ze względu na płeć, rasę czy orientację seksualną. Kolejne filmy podkreślają także wątek coraz silniejszego konfliktu pokoleń. Wygląda na to, że rodzice nie stanowią już dla swoich dzieci autorytetu i systematycznie tracą kontakt z ich problemami. Zamiast skonfrontować się z faktem, że synowie i córki rozpoczynają dorosłe życie, wolą odsuwać od siebie tę niewygodną prawdę do ostatniej chwili. Rezultatem pozostaje zakłopotanie i poczucie bezsilności. Doskonale ilustruje to gorzko ironiczna scena z „17 dziewczyn” (2011) w reżyserii Delphine i Muriel Coulin. Gdy niepełnoletnia bohaterka wyznaje, że zaszła w ciążę, jej matkę stać wyłącznie na komentarz: Ale jak to? Ty, która wciąż jeszcze zasypiasz z maskotkami?.

Kiedy indziej natomiast rodzice nie mogą stanowić dla dzieci wzoru, gdyż sami nie potrafią ułożyć sobie życia. W otwierającym zeszłoroczny festiwal w Cannes „Z podniesionym czołem” (2015) Emmanuelle Bercot matka głównego bohatera nie może znaleźć pracy, bez przerwy zmienia partnerów i zmaga się z uzależnieniem od narkotyków. Oczywiście, reżyserzy nie zawsze sięgają po tego rodzaju ekstrema. W większości francuskich filmów o młodzieży rodzice są po prostu nieobecni albo zaabsorbowani własnym życiem uczuciowym. Prawie zawsze bowiem zdążyli już się rozwieść i są właśnie na etapie budowania związku z nowym partnerem. Nawet przyzwoicie funkcjonujące małżeństwo nie stanowi jednak gwarancji dobrego kontaktu z dzieckiem. Widzimy to w – zasłużenie nagrodzonym Złotą Palmą - „Życiu Adeli” (2013) Abdellatifa Kechiche’a. Tytułowa bohaterka wie, że konserwatywni rodzice nigdy nie będą w stanie zaakceptować lesbijskiego związku córki. Dlatego zostaje zmuszona do stworzenia fikcji i udawania, że jej partnerka jest w rzeczywistości tylko korepetytorką filozofii. Dziewczyny doskonale bawią się zresztą naiwnością rodziców i wykorzystują swój koncept do gry wstępnej poprzedzającej miłosne uniesienia. W jednej z najsłynniejszych scen filmu roześmiana Adela parafrazuje słynne zdanie Sartre’a i stwierdza, że „orgazm poprzedza esencję”.

Kryzys rodziny nie oznacza, że bohaterowie pozostają zdani wyłącznie na siebie. We francuskim kinie jej rolę z powodzeniem mogą przejąć dobrze funkcjonujące instytucje społeczne. Zaufanie pod ich adresem wyraża wspomniane „Z podniesionym czołem”, w którym na pozytywną postać wyrasta – obdarzona godnością i charyzmą Catherine Deneuve – sędzina. Mądra prawniczka do samego końca wierzy, że jej krnąbrny podsądny złagodnieje, przymyka oko na jego kolejne wybryki i daje chłopakowi szansę na naprawienie błędów.


Znacznie częściej niż sądy w pozytywnym świetle bywają przedstawiane francuskie szkoły. O przypisywanym im znaczeniu mogliśmy przekonać się już w pamiętnej „Klasie” (2008) Laurenta Canteta, w której tytułowa zbiorowość została potraktowana jako metafora całego społeczeństwa. W wielu innych filmach popularnym chwytem okazuje się scena lekcji francuskiego obrazująca omawianie zadanej uczniom lektury. Niemal zawsze nauczyciel dyskutuje wówczas z podopiecznymi o sposobie w jaki poruszana w książce problematyka odnosi się do ich aktualnych przeżyć, problemów i życiowych wyborów. W „Oddychaj” (2014) Melanie Laurent wprowadza w ten sposób – kluczowy dla późniejszych ekranowych wydarzeń – wątek zniewolenia człowieka przez namiętność i gwałtowne emocje. Jeszcze ciekawiej postępuje Francois Ozon, który w fabułę „Młodej i pięknej” (2012) wplata dokumentalną z ducha sekwencję z udziałem uczniów elitarnego paryskiego liceum. Na naszych oczach uczniowie dzielą się własnymi pomysłami na interpretację niezwykle popularnego we Francji wiersza „Romans” Arthura Rimbauda. Pochodząca z niego fraza Ach, nie jest się poważnym w siedemnastej wiośnie z powodzeniem mogłaby służyć zresztą za motto całego filmu.

(,..) cały tekst w marcowym numerze miesięcznika KINO


poniedziałek, 28 marca 2016

Macie bzika na punkcie sukcesów - rozmowa z Lennym Abrahamsonem






Piotr Czerkawski: Kilka lat temu żartowałeś, że już niedługo zaczniesz być rozpoznawany przez dublińskich taksówkarzy. Czy sukces „Pokoju” przyspieszył ten proces?

Lenny Abrahamson: Myślę, że ciągle jest on w toku. Niemniej, od czasu do czasu faktycznie zdarzają się takie sytuacje jak dzień przed naszą rozmową, gdy taksówkarz zapytał czym się zajmuję, a potem skojarzył „Aha, jesteś tym facetem z telewizji”. Kiedy indziej ktoś zaczepił mnie na ulicy, by powiedzieć, że jest fanem mojego filmu. W szerszej perspektywie coś takiego byłoby zawstydzające, ale na szczęście zdarza się tylko incydentalnie. Dobra strona zawodu reżysera polega na tym, że – jeśli nie jesteś Tarantino albo Spielbergiem – możesz przez całe życie pozostać w miarę anonimowy i po prostu skupić się na pracy.

Emma Donoghue, autorka zarówno pierwowzoru literackiego, jak i scenariusza „Pokoju”, przyznaje otwarcie, że inspirowała się głośnymi wydarzeniami medialnymi w rodzaju sprawy Jozefa Fritzla. Czy ty również odczuwałeś potrzebę, by zgłębiać historie z pierwszych stron gazet?

Przez długi czas wystarczyło mi korzystanie z efektów ciężkiej pracy, którą wykonała Emma. Pod koniec przygotowań do filmu odczułem jednak potrzebę skonfrontowania części swoich intuicji z faktami. Rzeczywistość w końcu zawsze trochę odbiega od twoich wyobrażeń, z reguły okazuje się od nich mniej dramatyczna. Miałem to w pamięci, gdy zabrałem się za analizę wszystkich tych medialnych wydarzeń od strony –pomijanych w większości relacji – nieefektownych, praktycznych szczegółów.

(…)

Zanim rozpocząłeś karierę reżysera, zajmowałeś się filozofią. Czy myślisz, że doświadczenia te wpłynęły w jakiś sposób na twoje myślenie o sztuce?

Trudno opowiedzieć mi o tym w kilku zdaniach, ale filozofia na pewno pomogła mi rozwinąć umiejętności analityczne i skłoniła mnie do patrzenia na rzeczywistość wbrew utartym schematom. Do dziś ważną postacią jest dla mnie Spinoza, od którego nauczyłem się nie rozdzielać od siebie ciała i ducha, lecz traktować te dwa porządki jako jedną, spójną całość. Pod wpływem jego filozofii staram się również pokazywać na ekranie rzeczy i ludzi w całej ich unikalności, bez redukowania do określonego typu czy wzorca.

Często wspominasz o wpływie, jaki wywiera na twoją twórczość posiadanie korzeni żydowskich.

Dorastałem w kraju zamieszkanym w 95% przez katolików, więc miałem okazję w pełni przekonać się, co znaczy przynależność do mniejszości. Podejrzewam, że właśnie dlatego dziś tak chętnie portretuję na ekranie wszelkiej maści outsiderów. Nie jestem religijny ani nie wykazuję specjalnego przywiązania do żydowskiej tradycji, więc to wszystko raczej kwestia podświadomości, niemniej korzenie na pewno determinują moją osobowość. Potrafię być towarzyski i zabawny na sposób pełen absurdu i autoironii, ale w głębi duszy jestem melancholikiem, który nie potrafi uwolnić się od przeszłości i wciąż pamięta o tym, co spotkało jego przodków.

 Czy te ogólne obserwacje mają jakieś przełożenie na codzienność?

Jakiś czas temu zauważyłem, że przynależność do świata filmu zmienia trochę perspektywę z jakiej postrzegam własne pochodzenie. Z powodów zawodowych spędzam coraz więcej czasu w Stanach Zjednoczonych, gdzie moje żydostwo przestaje być czymś niezwykłym. W Nowym Jorku czy Los Angeles z outsidera przemieniam się nagle w członka wielkiej wspólnoty i odbieram ten kontrast jako bardzo inspirujący.

A czy czujesz się ukształtowany przez twórczość żydowskich filmowców i pisarzy?

W młodości bardzo obficie czerpałem z twórczości środkowoeuropejskich Żydów. Fascynowała mnie bezwstydna powaga zadawanych przez nich pytań, która z dzisiejszej perspektywy jest już zupełnie niemodna. Współczesny odbiorca stał się podejrzliwy wobec wszelkich refleksji o wysokim poziomie ogólności i automatycznie zarzuca im hochsztaplerstwo oraz pretensjonalność. Zamiast tego coraz częściej oczekuje po prostu mniej lub bardziej wyrafinowanej rozrywki.

W poprzek tej tendencji stanął jednak nagrodzony Oscarem „Syn Szawła”.

Zgadzam się z tym i bardzo się cieszę, że udało mu się nie tylko uzyskać uznanie krytyki, lecz także zainteresować względnie szeroką, międzynarodową widownię. Kilka razy spotkałem zresztą reżysera tego filmu Laszlo Nemesa i zawsze mówiłem, że zazdroszczę mu determinacji, dzięki której był w stanie zrealizować tak niszowy i wymagający film. Sam coraz częściej jestem zmuszony, by dokonywać wyboru pomiędzy przynoszącą satysfakcję pracą nad projektami niezależnymi, a pokusą zaistnienia w szerszym, hollywoodzkim obiegu.

Na co dzień wciąż mieszkasz jednak w Irlandii ze swoją polską żoną, Moniką. Istnieje stereotyp, zgodnie z którym nasze kultury – ze względu na dominującą rolę odgrywaną w nich przez katolicyzm i tragiczną, skomplikowaną historię – są do siebie podobne. Gdy jednak oglądam irlandzkie filmy, odnoszę wrażenie, że macie znacznie więcej dystansu do swojej ojczyzny.

Nie bez powodu jednym z najpopularniejszych seriali w moim kraju pozostaje „Ojciec Ted”, który w obrazoburczy i histerycznie śmieszny sposób ukazuje perypetie katolickiego księdza. Idę o zakład, że gdyby wyemitowano coś podobnego w waszym kraju, ludzie wyszliby na ulice. Moi dziadkowie mieszkali w Polsce, ze swoją żoną jestem od ponad dekady, nauczyłem się waszego języka, ale są pewne aspekty polskiej rzeczywistości, których nigdy nie zrozumiem. Mimo wszelkich podobieństw między naszymi narodami, absolutnie nie wyobrażam sobie, żeby moi rodacy dopuścili kiedyś do władzy partię taką jak PiS.

Czy myślałeś kiedyś o tym, żeby uczynić swoje związki z Polską tematem filmu?

Nawet bardzo poważnie. Chętnie zamieszkałbym w waszym kraju przez rok i nakręcił tu film. Obawiam się jednak, że w obecnym klimacie politycznym nic z tego nie będzie. Kilka lat temu miałem napisałem scenariusz o dwójce polskich emigrantów w Irlandii, byłem pewien, że odmalowałem te postacie z czułością i zrozumieniem.  Od przedstawicieli polskiego środowiska filmowego usłyszałem jednak, że nie dostanę żadnego wsparcia, bo przedstawiam waszych rodaków w złym świetle. Obawiam się, że od tego czasu sytuacja jeszcze się zaogniła i coraz trudniej będzie w Polsce kręcić filmy, które nie odpowiadają nacjonalistycznym standardom partii rządzącej. Na całe szczęście jednak nic nie trwa wiecznie, także kadencje rządów.


Dużo mówimy o polityce, ale ciekaw jestem, czy istnieje coś, co dziwi cię albo fascynuje w polskiej codzienności?

Istnieje wciąż niepojęta dla mnie kwestia, z którą pośrednio zetknąłem się już w mojej ojczyźnie, zwłaszcza w okresie dzieciństwa. Polacy – w jeszcze większym stopniu niż Irlandczycy – mają obsesję na punkcie sukcesów osiąganych przez swoich rodaków. Mniejsza o przyczynę, ważne, by było o nich głośno na świecie. Efektem okazuje się na przykład paradoksalna popularność osiągana nawet przez przedstawicieli najbardziej niszowych sportów. To fascynujący temat, o którym jakiś polski reżyser koniecznie powinien nakręcić film.


Więcej na łamach tygodnika Przegląd