Piotr Czerkawski:
Kilka lat temu żartowałeś, że już niedługo zaczniesz być rozpoznawany przez
dublińskich taksówkarzy. Czy sukces „Pokoju” przyspieszył ten proces?
Lenny Abrahamson: Myślę,
że ciągle jest on w toku. Niemniej, od czasu do czasu faktycznie zdarzają się
takie sytuacje jak dzień przed naszą rozmową, gdy taksówkarz zapytał czym się
zajmuję, a potem skojarzył „Aha, jesteś tym facetem z telewizji”. Kiedy indziej
ktoś zaczepił mnie na ulicy, by powiedzieć, że jest fanem mojego filmu. W
szerszej perspektywie coś takiego byłoby zawstydzające, ale na szczęście zdarza
się tylko incydentalnie. Dobra strona zawodu reżysera polega na tym, że – jeśli
nie jesteś Tarantino albo Spielbergiem – możesz przez całe życie pozostać w
miarę anonimowy i po prostu skupić się na pracy.
Emma Donoghue,
autorka zarówno pierwowzoru literackiego, jak i scenariusza „Pokoju”, przyznaje
otwarcie, że inspirowała się głośnymi wydarzeniami medialnymi w rodzaju sprawy Jozefa
Fritzla. Czy ty również odczuwałeś potrzebę, by zgłębiać historie z pierwszych
stron gazet?
Przez długi czas wystarczyło mi korzystanie z efektów
ciężkiej pracy, którą wykonała Emma. Pod koniec przygotowań do filmu odczułem
jednak potrzebę skonfrontowania części swoich intuicji z faktami. Rzeczywistość
w końcu zawsze trochę odbiega od twoich wyobrażeń, z reguły okazuje się od nich
mniej dramatyczna. Miałem to w pamięci, gdy zabrałem się za analizę wszystkich tych
medialnych wydarzeń od strony –pomijanych w większości relacji – nieefektownych,
praktycznych szczegółów.
(…)
Zanim rozpocząłeś
karierę reżysera, zajmowałeś się filozofią. Czy myślisz, że doświadczenia te
wpłynęły w jakiś sposób na twoje myślenie o sztuce?
Trudno opowiedzieć mi o tym w kilku zdaniach, ale filozofia
na pewno pomogła mi rozwinąć umiejętności analityczne i skłoniła mnie do patrzenia
na rzeczywistość wbrew utartym schematom. Do dziś ważną postacią jest dla mnie
Spinoza, od którego nauczyłem się nie rozdzielać od siebie ciała i ducha, lecz
traktować te dwa porządki jako jedną, spójną całość. Pod wpływem jego filozofii
staram się również pokazywać na ekranie rzeczy i ludzi w całej ich unikalności,
bez redukowania do określonego typu czy wzorca.
Często wspominasz o
wpływie, jaki wywiera na twoją twórczość posiadanie korzeni żydowskich.
Dorastałem w kraju zamieszkanym w 95% przez katolików, więc
miałem okazję w pełni przekonać się, co znaczy przynależność do mniejszości. Podejrzewam,
że właśnie dlatego dziś tak chętnie portretuję na ekranie wszelkiej maści
outsiderów. Nie jestem religijny ani nie wykazuję specjalnego przywiązania do
żydowskiej tradycji, więc to wszystko raczej kwestia podświadomości, niemniej
korzenie na pewno determinują moją osobowość. Potrafię być towarzyski i zabawny
na sposób pełen absurdu i autoironii, ale w głębi duszy jestem melancholikiem,
który nie potrafi uwolnić się od przeszłości i wciąż pamięta o tym, co spotkało
jego przodków.
Czy te ogólne obserwacje mają jakieś przełożenie na codzienność?
Jakiś czas temu zauważyłem, że przynależność do świata filmu
zmienia trochę perspektywę z jakiej postrzegam własne pochodzenie. Z powodów
zawodowych spędzam coraz więcej czasu w Stanach Zjednoczonych, gdzie moje żydostwo
przestaje być czymś niezwykłym. W Nowym Jorku czy Los Angeles z outsidera
przemieniam się nagle w członka wielkiej wspólnoty i odbieram ten kontrast jako
bardzo inspirujący.
A czy czujesz się
ukształtowany przez twórczość żydowskich filmowców i pisarzy?
W młodości bardzo obficie czerpałem z twórczości
środkowoeuropejskich Żydów. Fascynowała mnie bezwstydna powaga zadawanych przez
nich pytań, która z dzisiejszej perspektywy jest już zupełnie niemodna. Współczesny
odbiorca stał się podejrzliwy wobec wszelkich refleksji o wysokim poziomie
ogólności i automatycznie zarzuca im hochsztaplerstwo oraz pretensjonalność.
Zamiast tego coraz częściej oczekuje po prostu mniej lub bardziej wyrafinowanej
rozrywki.
W poprzek tej
tendencji stanął jednak nagrodzony Oscarem „Syn Szawła”.
Zgadzam się z tym i bardzo się cieszę, że udało mu się nie
tylko uzyskać uznanie krytyki, lecz także zainteresować względnie szeroką,
międzynarodową widownię. Kilka razy spotkałem zresztą reżysera tego filmu
Laszlo Nemesa i zawsze mówiłem, że zazdroszczę mu determinacji, dzięki której
był w stanie zrealizować tak niszowy i wymagający film. Sam coraz częściej
jestem zmuszony, by dokonywać wyboru pomiędzy przynoszącą satysfakcję pracą nad
projektami niezależnymi, a pokusą zaistnienia w szerszym, hollywoodzkim obiegu.
Na co dzień wciąż
mieszkasz jednak w Irlandii ze swoją polską żoną, Moniką. Istnieje stereotyp, zgodnie
z którym nasze kultury – ze względu na dominującą rolę odgrywaną w nich przez
katolicyzm i tragiczną, skomplikowaną historię – są do siebie podobne. Gdy jednak
oglądam irlandzkie filmy, odnoszę wrażenie, że macie znacznie więcej dystansu do
swojej ojczyzny.
Nie bez powodu jednym z najpopularniejszych seriali w moim
kraju pozostaje „Ojciec Ted”, który w obrazoburczy i histerycznie śmieszny
sposób ukazuje perypetie katolickiego księdza. Idę o zakład, że gdyby wyemitowano
coś podobnego w waszym kraju, ludzie wyszliby na ulice. Moi dziadkowie mieszkali
w Polsce, ze swoją żoną jestem od ponad dekady, nauczyłem się waszego języka,
ale są pewne aspekty polskiej rzeczywistości, których nigdy nie zrozumiem. Mimo
wszelkich podobieństw między naszymi narodami, absolutnie nie wyobrażam sobie,
żeby moi rodacy dopuścili kiedyś do władzy partię taką jak PiS.
Czy myślałeś kiedyś o
tym, żeby uczynić swoje związki z Polską tematem filmu?
Nawet bardzo poważnie. Chętnie zamieszkałbym w waszym kraju
przez rok i nakręcił tu film. Obawiam się jednak, że w obecnym klimacie
politycznym nic z tego nie będzie. Kilka lat temu miałem napisałem scenariusz o
dwójce polskich emigrantów w Irlandii, byłem pewien, że odmalowałem te postacie
z czułością i zrozumieniem. Od przedstawicieli
polskiego środowiska filmowego usłyszałem jednak, że nie dostanę żadnego
wsparcia, bo przedstawiam waszych rodaków w złym świetle. Obawiam się, że od
tego czasu sytuacja jeszcze się zaogniła i coraz trudniej będzie w Polsce
kręcić filmy, które nie odpowiadają nacjonalistycznym standardom partii
rządzącej. Na całe szczęście jednak nic nie trwa wiecznie, także kadencje
rządów.
Dużo mówimy o
polityce, ale ciekaw jestem, czy istnieje coś, co dziwi cię albo fascynuje w
polskiej codzienności?
Istnieje wciąż niepojęta dla mnie kwestia, z którą pośrednio
zetknąłem się już w mojej ojczyźnie, zwłaszcza w okresie dzieciństwa. Polacy –
w jeszcze większym stopniu niż Irlandczycy – mają obsesję na punkcie sukcesów
osiąganych przez swoich rodaków. Mniejsza o przyczynę, ważne, by było o nich
głośno na świecie. Efektem okazuje się na przykład paradoksalna popularność
osiągana nawet przez przedstawicieli najbardziej niszowych sportów. To
fascynujący temat, o którym jakiś polski reżyser koniecznie powinien nakręcić
film.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz