poniedziałek, 25 lutego 2013

Terapia kinem - recenzja "Poradnika pozytywnego myślenia"









„Poradnik pozytywnego myślenia” faktycznie emanuje zawartym w tytule optymizmem. Sugestywność filmu staje się w dużej mierze zasługą wirtuozerskiej reżyserii Davida O. Russella. Twórca „Fightera” zaczyna swoją opowieść jak farsową wersję „Drogi do szczęścia”, by potem nadać jej wdzięk dawnej screwball comedy i zakończyć inteligentnym pastiszem filmów w stylu „Dirty Dancing”. W „Poradniku...” świeżość ożywiająca klasyczne schematy sąsiaduje ze znakomitym wyczuciem współczesności. Wizja, w której ekranowy świat stanowi siedlisko uzależnionych od psychotropów wykolejeńców bądź ofiar kryzysu finansowego wydaje się idealnie oddawać ducha naszych czasów. Zagubieni bohaterowie wzbudzają jednak sympatię a mainstreamowy w gruncie rzeczy film idealnie sprawdza się jako pochwała życiowej nieszablonowości. Utrzymany w klimacie łagodniejszych dzieł Woody'ego Allena „Poradnik...” cieszy dbałością o szczegóły, które doskonale eksponują zawarty w nim ekscentryzm. W świecie Russella Ernest Hemingway zostaje skrytykowany za niechęć do happy endów a piosenka Steviego Wondera zyskuje status stymulatora niekontrolowanych aktów agresji. Zaproponowana w „Poradniku...” recepta nawet na najbardziej dotkliwe frustracje wydaje się jednak genialna w swojej prostocie. Natychmiast po seansie chciałoby się – wzorem głównego bohatera – narzucić na siebie worek na śmieci, wybiec na ulicę i poszukać wzrokiem lokalnej Jennifer Lawrence.

niedziela, 24 lutego 2013

Moje własne Oscary 2013








W pełni świadomy rozbieżności własnego gustu z sądami Akademii , mimo wszystko przedstawiam pożądaną przez siebie listę oscarowych zwycięzców.



NAJLEPSZY FILM - "Django", reż. Quentin Tarantino



" Tarantino w swoim filmie raz jeszcze przypomina mściciela, który w ramach „Operacji kino” bierze krwawy odwet na okrutnej historii. Tak jak w "Bękartach..."  zawierza sile iluzji i na naszych oczach próbuje odczarować prawdę za pomocą samoświadomego spektaklu."


NAJLEPSZY REŻYSER - Michael Haneke, "Miłość"


"Powolna agonia bohaterki ma w sobie wstrząsający autentyzm, który po raz ostatni można było zaobserwować bodaj w bergmanowskich „Szeptach i krzykach”. „Miłość” to kino z równie wysokiej półki, po dawnemu wizjonerskie i przemyślane w najdrobniejszych szczegółach."


NAJLEPSZY SCENARIUSZ ORYGINALNY - Wes Anderson, Roman Coppola, "Moonrise Kingdom"







"Moonrise Kingdom. Kochankowie z Księżyca" to najlepszy z dotychczasowych filmów Wesa Andersona.Amerykański reżyser z wdziękiem potrafi połączyć w nim ekscentryczną komedię, inicjacyjną baśń i ujmującą opowieść o sile pierwszej miłości."

NAJLEPSZY SCENARIUSZ ADAPTOWANY - Chris Terrio, "Operacja Argo"



 "„Operacja Argo” stanowi zaklęty w doskonałych dialogach i błyskotliwych ripostach ironiczny portret Hollywood lat 70. Przy tym wszystkim wciąż pozostaje opowieścią o sile kina i drzemiącej w nim mocy przekształcania rzeczywistości. "




NAJLEPSZY DOKUMENT - "Searching for Sugar Man", reż.  Malik Bendjelloul



"Ostateczna wymowa „Sugar Mana” zyskuje jednak w sobie przewrotny optymizm, a prezentowany w filmie świat niespodziewanie odsłania drzemiący w sobie porządek. Zgodnie z wizją Bendjelloula autentyczny talent musi w końcu uzyskać uznanie, nawet jeśli – tak jak Rodriguez – będzie czekać na nie przez cztery dekady."

NAJLEPSZY FILM NIEANGLOJĘZYCZNY - "Miłość", reż. Michael Haneke





NAJLEPSZY AKTOR - Joaquin Phoenix, "Mistrz", reż. Paul Thomas Anderson





NAJLEPSZA AKTORKA - Jessica Chastain, "Wróg numer jeden", reż. Kathryn Bigelow





NAJLEPSZY AKTOR DRUGOPLANOWY - Christoph Waltz, "Django", reż. Quentin Tarantino






NAJLEPSZA AKTORKA DRUGOPLANOWA - Amy Adams, "The Master", reż. Paul Thomas Anderson



sobota, 23 lutego 2013

W oczekiwaniu na Apokalipsę - rozmowa z Carlosem Reygadasem









(...)

Większość krytyków usiłuje osadzić twoje filmy w kontekście kultury meksykańskiej. Tymczasem ty od lat uparcie podkreślasz ich uniwersalność.

Moje kino często drażni aroganckich Europejczyków, którzy patrzą na Amerykę Łacińską przez pryzmat pielęgnowanych latami stereotypów. Według nich twórca z Meksyku mógłby pokazać na festiwalu filmowym co najwyżej komedię z tańcem i śpiewami albo łzawy film społeczny o biednych wieśniakach, którzy upijają się tequilą. Tymczasem nagle przyjeżdża do nich facet, który poprzez swoją twórczość próbuje zadawać uniwersalne pytania filozoficzne. To wydaje się nie do pomyślenia i powoduje zupełną dezorientację. Swoją drogą, widziałeś „Poza szatanem” Bruno Dumonta?

Oczywiście. Bardzo cenię ten film.

No właśnie, ale przecież nie przyszłoby ci do głowy, żeby doszukiwać się w jego kinie portretu współczesnej Francji, prawda? Andrzej Wajda także nie kręci przecież swoich filmów po to, żeby pokazywać zachodniemu widzowi czym jest Polska. No, może ostatnio zaczął iść w tym kierunku, ale w najlepszych filmach był od tego jak najbardziej daleki.

(...)

Przez 15 lat mieszkałeś w Europie, gdzie robiłeś karierę jako dyplomata. Dlaczego ostatecznie zdecydowałeś się na powrót do ojczyzny?

Chciałem, żeby moje dzieci wychowywały się właśnie tam. Jestem pewien, że życie w Meksyku będzie dla nich bogatsze niż w Europie. Nie mówię, rzecz jasna, o wymiarze finansowym, ale o duchowym, społecznym.

W Europie wciąż nie mogłeś poczuć się jak u siebie?

Nie miałem większych problemów z aklimatyzacją: jako mieszkańcy Ameryki Łacińskiej jesteśmy przecież na wpół Europejczykami. Dzięki temu było mi znacznie łatwiej przystosować się do waszej rzeczywistości niż komuś z Hong Kongu czy Ugandy. Podejrzewam, że gdybym szedł ulicą, mógłbyś wziąć mnie za Polaka i nie zwróciłbyś na mnie specjalnej uwagi. Przez cały czas jednak zachowywałem optykę przybysza z zewnątrz i cieszę się, że mogłem przyjrzeć się z tej perspektywy „zachodniemu” światu. Poczynione przeze mnie obserwacje były jednak dosyć gorzkie.

Na co przede wszystkim zwróciłeś swoją uwagę?

Nie sądziłem, że ludzie w Europie wydadzą mi się aż tak bardzo samotni. Odniosłem wrażenie, że na własne życzenie odseparowują się zarówno od natury, jak i od siebie nawzajem. Oczywiście, macie doskonale rozwiniętą technologię, ale – jak mówiłem wcześniej – równie dobrze może ona służyć celom wzniosłym i haniebnym. A przecież Europejczycy zawsze mieli w sobie skłonność do zabijania ludzi. Gdy ktokolwiek stawiał im opór w procesie kolonizacji czy podbojów, z miejsca sięgali po broń. Impuls do rozpoczęcia II wojny światowej również wyszedł przecież z Europy. System „zachodniego” świata wciąż opiera się na agresji i destrukcji. Dziś jesteśmy w stanie zniszczyć Ziemię z powodu walki o ropę albo jakieś inne gówno. Czy ludzie kiedykolwiek zrozumieją, że to wszystko nie ma sensu?


Jednym z często akcentowanych problemów współczesnego świata pozostaje niemożność porozumienia się między ludźmi. Twoi bohaterowie również próbują sobie z tym poradzić i jednym z najważniejszych środków wzajemnej komunikacji czynią chociażby seks.

Takie podejście jest oczywiście sprzeczne z nakazami religii monoteistycznych, które traktują życie płciowe jako coś świętego, dozwolonego wyłącznie małżonkom. Tymczasem, moim zdaniem, seks może pełnić podobną funkcję, co uściśnięcie ręki lub wymiana uśmiechów. Tyle tylko, że zapewnia znacznie bardziej intensywne przeżycia. Tak czy inaczej, to świetny sposób na budowanie mostów między sobą.

Dziś coraz częściej jednak zdarza się nam o tym zapominać?

Komunikacja między ludźmi, która nie ogranicza się wyłącznie do bodźców językowych na pewno ma w sobie znacznie większą siłę oddziaływania. Nawet samo spojrzenie na drugiego człowieka często znaczy więcej niż wymiana zdań. Wydaje mi się, że doskonale rozumieli to ludzie z czasów przedchrześcijańskich. Do pewnego momentu tworzyli oni różnorodne plemiona, kultywowali własną obyczajowość, ufali swoim instynktom. Gdy jednak zostali zjednoczeni przez wspólną religię, musieli zapomnieć o własnej odrębności, stali się jednakowi i podporządkowani ścisłemu systemowi zakazów i nakazów. Jak widzisz, to wszystko wina pieprzonego monoteizmu!

Jeśli mistycyzmu nie da się już dostrzec w zinstytucjonalizowanej religii, to może warto poszukać go w kinie. Co sprawia, że akurat to medium szczególnie nadaje się do mówienia o duchowości?

Kino jest językiem, który zwraca się bezpośrednio zmysłów. Cokolwiek w trakcie seansu usłyszysz bądź zobaczysz, bierzesz za coś prawdziwego. Nawet jeśli doskonale wiesz, że masz do czynienia z kreacją, twoje uszy i oczy tego nie rozumieją. W czasie seansu przekraczasz granice między światami i przyswajasz do swojego porządku elementy innej rzeczywistości. Moim zdaniem trudno o lepszą ilustrację mistycyzmu.

(...) Więcej w lutowym wydaniu miesięcznika FILM 

 

czwartek, 21 lutego 2013

Kino po Osamie - filmowa wojna z terroryzmem



Dzięki „Wrogowi Numer Jeden” Kathryn Bigelow amerykańscy  widzowie mogli wygodnie rozsiąść się w fotelach, by na własne oczy obejrzeć egzekucję znienawidzonego Osamy bin Ladena. Myliłby się jednak ten, kto stwierdzi, że obywatele Stanów Zjednoczonych rozpoczną teraz ekstatyczny taniec na symbolicznym grobie saudyjskiego terrorysty. Mimo śmierci bin Ladena operacja ochrzczona niegdyś przez administrację George'a W. Busha jako „wojna z terroryzmem” bynajmniej nie zbliża się do końca. W Iraku i Afganistanie niemal każdego dnia giną ludzie a amerykańskie zaangażowanie militarne w tych rejonach wciąż bywa przedmiotem zażartych polemik. Polityczne kontrowersje rykoszetem trafiają również w kinowy ekran.



(...)

Dokonane przez Bigelow ekranowe uśmiercenie bin Ladena z pewnością nie pozostanie bez wpływu na kształt przyszłych filmów o wojnie z terroryzmem. Być może kolejni twórcy coraz rzadziej będą zainteresowani ukazywaniem działań militarnych i śmielej dopuszczą do głosu inne perspektywy. We współczesnej publicystyce nie brak głosów, że Irak i Afganistan pozostawiły w masowej świadomości mieszkańców USA niemal tak głębokie rany jak przed laty wojna w Wietnamie. Łatwo przewidzieć, że wielu reżyserów  będzie używać kamery jako narzędzia propagandy mającej na celu podniesienie morale Amerykanów. W takich filmach naprzeciw bezdusznych biurokratów i cynicznych polityków obowiązkowo musi stawać szlachetna jednostka. Pół biedy, jeśli równie naiwny przekaz uzyska przynajmniej efektowną oprawę wizualną jak miało to miejsce we „W sieci kłamstw” Ridleya Scotta. Gorzej, gdy patriotyczne komunały będą wypełniać treść niemiłosiernie rozwleczonej  czytanki rodem z „Ukrytej strategii” Roberta Redforda.



Odtrutkę na nieznośny patos takiego kina z pewnością mógłby stanowić błazeński dowcip. Amerykanie nie kwapią się jednak do opowiadania o wojnie z terroryzmem na wesoło tak jak my pewnie nieprędko doczekamy się komedii o Smoleńsku. Traf chce, że autorami zdecydowanie najzabawniejszego z dotychczasowych filmów o następstwach 11 września pozostają Brytyjczycy. W „Czterech lwach” Christophera Morrisa islamscy terroryści przypominają duże dzieciaki, które traktują swe rzekome posłannictwo jak zadanie w ulubionej grze komputerowej. Wychowani w Londynie muzułmanie wydają się ukształtowani w tym samym stopniu przez Koran i „Playboya”. Do zorganizowania zamachu pcha bohaterów nie tyle religijny fanatyzm, co chęć wyrwania się z marazmu i dokonania czegoś niezwykłego. W „Czterech lwach” bardziej niebezpieczną bronią ideologia okazuje się zwyczajna, ludzka głupota.

(...) więcej w lutowym Exklusivie


środa, 20 lutego 2013

Zdany egzamin - recenzja "Pana Lazhara"







Nadszedł czas na nadrobienie poberlińskich zaległości. Na pierwszy ogień recenzja świetnego "Pana Lazhara" (wciąż jeszcze na ekranach naszych kin)



(...)
Realizacji ambitnych planów Lazhara na każdym kroku przeszkadza jednak terror formalności. W filmie Falardeau kanadyjska szkoła prezentuje się jako instytucja zbiurokratyzowana i bezduszna. Wprowadzone w placówce zasady chwilami przekraczają wręcz granice zdrowego rozsądku. W jednej ze scen Lazhar orientuje się na przykład, że – ze względu na możliwość wystąpienia niewłaściwych skojarzeń – nauczyciel powinien unikać jakiegokolwiek kontaktu fizycznego z uczniami. Hipokryzję szkolnej dyrekcji najpełniej ujawnia jednak reakcja na samobójstwo jednej z nauczycielek. Lazhar i inni pedagodzy otrzymują kategoryczny zakaz poruszania tego tematu ze swoimi podopiecznymi. Wyłączność na rozmowy z uczniami zyskuje za to groteskowo niekompetentna pani psycholog.


Podobne absurdy rodem z Kafki każdorazowo neutralizuje pogodny uśmiech Lazhara. Postawa algierskiego nauczyciela nie ma jednak nic wspólnego z naiwnością. Mężczyzna może bez oporów poruszać z dziećmi trudne tematy, gdyż sam został ciężko doświadczony przez życie. W trakcie rozwoju akcji dowiadujemy się, że Lazhar niespodziewanie stracił swoich bliskich w wyniku działań algierskich terrorystów. Skonfrontowany z nieuchronnością śmierci, mężczyzna pragnie przekroczyć tabu i przygotować na nią również swoich uczniów.

Lazharowi przede wszystkim zależy na wykształceniu wśród młodych ludzi określonego typu postaw obywatelskich. Podobny trop przynosi humorystyczna scena, w której algierski nauczyciel po raz pierwszy odczytuje listę uczniów swojej nowej klasy. Lazhar ze zdziwieniem stwierdza, że niemal każdy z jego podopiecznych ma odmienne korzenie i pochodzi z innego kręgu kulturowego. Wtedy staje się jasne, że – niczym w pamiętnej „Klasie” Laurenta Canteta – szkolna zbiorowość stanowi miniaturę całego społeczeństwa.
 (...)
Więcej w lutowym wydaniu miesięcznika "FILM"

 

sobota, 16 lutego 2013

Absurdalne podsumowanie BERLINALE 2013






Po zwyczajnym podsumowaniu przyszedł czas na garść absurdalnych wyróżnień związanych Berlinale 2013. Wśród zwycięzców między innymi Joseph Ratzinger, Ulrich Seidl oraz Małgorzata Szumowska z Andrzejem Chyrą!


Nagroda im. Akiego Kaurismakiego dla filmu z największą ilością alkoholu: "Nobody's Daugther Haewon" Honga Sangsoo



Nagroda za najlepszy PR:  Joseph Ratzinger Agency ( „The Nun” Guillaume'a Nicloux)



Nagroda za najlepszą scenę zabawy w doktora: „Raj: nadzieja” Ulricha Seidla



Nagroda im. Ediego za najlepszy film o złomiarzach: "Iron Pecker" Danisa Tanovicia



Nagroda im. Grizzly Mana za najlepszy film z niedźwiedziem w tytule: „Vic + Flo zobaczyły niedźwiedzia” Denisa Cote



Nagroda dla reżysera z największą ilością tatuaży: Denis Cote


Nagroda im. Johna Watersa dla reżysera najbardziej przypominającego młodego Johna Watersa: Felix van Groeningen


Nagroda dla najlepszego reżysera o polskobrzmiącym nazwisku: Andrew Bujalski



Nagroda dla najlepszego czarnego charakteru: Margaret Thatcher w „The Spirit of '45” Kena Loach

Nagroda za najlepszy  tekst festiwalu: „Ja mogłem ich wszystkich wypierdolić!” Andrzeja Chyry we „W imię” Małgorzaty Szumowskiej

piątek, 15 lutego 2013

Ulubione filmy BERLINALE 2013





Kilka chwil temu zakończył się pokaz ostatniego filmu konkursowego na tegorocznym Berlinale. Zanim jutro wieczorem poznamy werdykt jurorów, pozwolę sobie zuchwale wejść w ich rolę i wyróżnić ulubione filmy tegorocznego Berlinale


Złoty Niedźwiedź dla najlepszego filmu: "Nobody's Daugther Haewon" reż. Hong Sangsoo


 
 
"Nobody's Daughter Haewoon" to pozornie ulotna, impresyjna opowiastka, która w rzeczywistości okazuje się filmem o niespełnionym dojrzewaniu do uczucia. W precyzji formy i skłonności do nasycania psychologicznym znaczeniem niemal każdego kadru "Nobody's..." najbardziej przypomina chyba dawną, francuską "Żonę lotnika". Przy okazji świat Honga wciąż emanuje niepodrabialnym wdziękiem. Tylko u niego Jane Birkin może pojawić się w filmie po to, by spytać o drogę a koreański profesor zamawia taksówkę siłą woli i imponuje dziewczynie telefonami do Martina Scorsese."
 
Srebrny Niedźwiedź- Grand Prix Festiwalu: Vic + Flow Saw a Bear, reż. Denis Cote
 


"Vic + Flo Saw a Bear" Denisa Cote ma w sobie ekscentryzm, który obiecuje już w tytule. W swojej oryginalności pozostaje jednak niezwykle zdyscyplinowany. W filmie Cote nie ma zbędnych scen a każdy kadr służy podkreśleniu surrealistycznej atmosfery, w której humor miesza się z grozą a dramat społeczny ustępuje miejsca lesbijskiemu romansowi. Po seansie Vic i Flo pozostawią nas z szeregiem pytań, wśród których dylemat w rodzaju "Gdybyś miał wybór, wolałbyś być wiatrem czy wodą?" wcale nie będzie należał do najdziwniejszych."
 
Srebrny Niedźwiedź - Najlepsza aktorka: Jeong Eun-chae, "Nobody's Daugther Haewon", reż. Hong Sangsoo
 


Srebrny Niedźwiedź - Najlepszy aktor: Joseph Lorenz, "Paradise: Hope", reż. Ulrich Seidl



Srebrny Niedźwiedź - Najlepszy reżyser: Denis Cote, "Vic + Flo Saw a Bear"



Srebrny Niedźwiedź - Najlepszy scenariusz: Emir Baigazin, "Harmony Lessons"

 
 
"Debiut Emira Baigazina nie ma nic wspólnego ze stepową cepeliadą w rodzaju obecnej niedawno na naszych ekranach "Miłości z księżyca". Kazachski film sprawnie łączy ze sobą "coming of age movie" i kryminał a wszystko to wpisuje w kontekst opresyjnej rzeczywistości autorytarnego reżimu. Nawet jeśli Baigazin chwilami przesadza z naturalizmem i skłonnością do demonizowania bohaterów, okazuje się twórcą o sporym talencie."
 
Najlepszy film spoza Konkursu Głównego - Fabuła: "Frances Ha", reż. Noah Baumbach
 
 


"Twórca "Greenberga" opowiada na wskroś współczesną historię o perypetiach młodej mieszkanki Nowego Jorku w sposób charakterystyczny dla kina Nowej Fali. Obserwowanie codzienności Frances sprawia tę samą przyjemność, którą przynosiło oglądanie "Czterystu batów" czy "Zielonego promienia". Baumbach z właściwym sobie wyczuciem potrafi połączyć bijącą od bohaterki gorycz z jej niezaprzeczalnym wdziękiem i nieco sarkastycznym poczuciem humoru"
 
 
Najlepszy film spoza Konkursu Głównego - dokument: "La maison de la radio", reż. Nicolas Philibert
 
 
 
 
"W "Le Maison de la radio" autor pamiętnego "Być i mieć" spędza uroczy dzień w towarzystwie pracowników francuskiej rozgłośni radiowej. Bohaterowie nieustannie lawirują pomiędzy wzniosłością a trywialnością, dawnym etosem a nową technologią, Umberto Eco a Justinem Bieberem. Po tym filmie trudno się dziwić, że Philiberta za jednego ze swych największych mistrzów uważa Tomasz Wolski."
 
 
 

wtorek, 5 lutego 2013

Nieudany festyn - recenzja "Kanadyjskich sukienek" Macieja Michalskiego





(...) Film zamierzony jako krytyka uświęconej w Polsce instytucji rodziny na własne życzenie łagodzi rzekomą drapieżność. Zamiast eksplorować traumy z przeszłości mieszkańców wielkopolskiej wsi, reżyser woli poświęcać czas na celebrację nostalgii za przaśnym PRL-em. W efekcie brutalnie szczera spowiedź stopniowo zamienia się w czerstwą anegdotę.

Zrealizowany w nieznośnie teatralnej manierze film Michalskiego nie przedstawia ani jednej postaci, z którą chcielibyśmy poczuć identyfikację. Uniwersum "Kanadyjskich sukienek" zamieszkują albo rozmodlone matrony, albo dziwadła z kwiatkami we włosach, które z niejasnych przyczyn porozumiewają się ze sobą językiem operowych arii. Niezależnie od różnic wszyscy zdają się jednak żyć w trudnej do zakłócenia symbiozie. Im dłużej obserwujemy bohaterów w akcji, tym bardziej pragniemy, by na ekranie pojawił się ktoś pokroju Mariana Dziędziela z siekierą i na dobre rozpędził całą tę wesołą zgraję. (...)

Więcej na łamach Dziennika


poniedziałek, 4 lutego 2013

Zaufać belfrom - wywiad z Philippem Falardeau, część 2










Gdy mowa o filmach poświęconych tematyce szkoły, nie sposób zapomnieć o nagrodzonej Złotą Palmą „Klasie” Laurenta Canteta. Miałeś okazję ją obejrzeć?

Bardzo cenię ten film. Gdy jednak obejrzałem go po raz pierwszy, wpadłem w głęboką depresję.


Dlaczego?

„Klasa” była tak cholernie dobra, że nie widziałem możliwości, aby mój film o szkole mógł jej w jakikolwiek sposób dorównać. Rozważałem nawet rezygnację z pisania scenariusza. Na szczęście producent przekonał mnie, że „Pan Lazhar” będzie innym filmem niż niż dzieło Canteta. Ostatecznie okazało się, że miał zupełną rację.

Z Cantetem łączy cię jednak to, że obaj wydajecie się traktować pojedynczą klasę jako metaforę całego społeczeństwa.

Podobne spojrzenie otwiera szerokie perspektywy. Zazwyczaj bywa tak, że film, który próbuje mówić o wielu różnych sprawach, ostatecznie opowiada o niczym. Tymczasem codzienność takiej zbiorowości jak klasa jest tak złożona, że w zupełnie naturalny sposób pojawia się w niej wiele różnorodnych problemów. Dzięki temu w „Panu Lahzarze” mogę mówić jednocześnie o imigracji, dojrzewaniu czy sposobach radzenia sobie ze śmiercią drugiej osoby.


Pomimo że traktujesz swoich bohaterów z sympatią, chwilami można odnieść wrażenie, że każesz żyć im w świecie rodem z Kafki. Czy współczesna kanadyjska szkoła naprawdę jest świątynią biurokracji i regulaminów?

Odniosłem takie wrażenie, gdy – w trakcie przygotowań do realizacji filmu – spędziłem trochę czasu w kanadyjskich podstawówkach. Sam uczęszczałem do takiej szkoły jakieś 30 lat temu a od tego czasu liczba reguł i procedur niebotycznie wzrosła. Oczywiście są ludzie, którym się to nie podoba. Jeśli jednak pojedyncza osoba chce zmienić coś w funkcjonowaniu instytucji, za każdym razem napotka potężny opór. Doskonale widać to chociażby w kontekście relacji Lazhara z dyrektorką szkoły. Ta kobieta wydaje się przyjazna Lazharowi, jest otwarta na jego innowacyjne podejście do nauczania. Ostatecznie jednak musi ukarać go za złamanie procedur, choć wcale tego nie chce. Konieczność przestrzegania przepisów okazuje się po prostu ważniejsza niż uczucia bohaterki.

(...)

Na zakończenie powróćmy na chwilę do szkoły. Czy dysponujesz informacjami o tym jak twój film został przyjęty przez środowiska nauczycielskie?

Mój dystrybutor wpadł na pomysł, by zorganizować jeden z pokazów przedpremierowych właśnie dla nauczycieli z Montrealu. Gdy wchodziłem wtedy na salę, poczułem się jakbym zmierzał do rzeźni. Nigdy nie pracowałem jako nauczyciel, byłem intruzem wkraczającym do doskonale znanego przez nich świata. Na szczęście odebrali jednak film bardzo pozytywnie. Zapewne spodobał im się ten aspekt przekazu, który namawia do tego, by zaufać nauczycielom i dać im jak najwięcej swobody. Pamiętam, że sam najbardziej lubiłem tych belfrów, którzy bez oporów eksponowali swoją oryginalną osobowość.

Czy „Panu Lazharowi” udało się sprowokować w Kanadzie jakieś debaty dotyczące systemu szkolnictwa?

Nie sądzę i przyznam, że byłem tym trochę zaskoczony. Wszyscy odbiorcy skupiają się raczej na emocjonalnym a nie politycznym wymiarze filmu. Nie mam jednak nic przeciwko temu.

Więcej na łamach Dziennika


niedziela, 3 lutego 2013

Polska, czyli rynsztok - recenzja "Drogówki" Wojciecha Smarzowskiego







Akcja „Drogówki” toczy się w Polsce, czyli w rynsztoku.  Rzeczywistość portretowana przez Wojciecha Smarzowskiego pachnie mieszanką wódy, wymiocin i spermy. W takich warunkach reżyser rozprawia się z patologiami rodzimej codzienności. Polska Smarzowskiego tonie w przaśności, pozostaje przeżarta korupcją i ksenofobią a odkupienia szuka w obrzędowym katolicyzmie. Bezkompromisowość  z jaką reżyser stawia diagnozę otaczającego świata pozwala traktować „Drogówkę” jak jeszcze wścieklejsze „Psy”. Podobnie jak niegdyś Władysław Pasikowski, Smarzowski usiłuje wpisać przaśne polskie realia w ramy schematów kina gatunkowego. Twórca „Drogówki” zakrada się jednak na terytorium kryminału i thrillera w sposób znacznie bardziej dyskretny niż starszy kolega. Z Pasikowskim łączy za to Smarzowskiego zamiłowanie do czarnego humoru. Reżyser„Drogówki” ma talent do zapadających w pamięć dialogów a w niemiłosiernie wulgarnym, pełnym rubaszności języku swojego filmu odnajduje coś na kształt ulicznej poezji. Niejako mimochodem kamera Smarzowskiego potrafi również uchwycić pozornie nieistotne detale, które współtworzą nieobliczalną atmosferę filmu. Z „Drogówki” dowiemy się chociażby, że Jasna Góra stanowi idealne miejsce na ordynarny podryw a korupcja w polskim futbolu zaczyna się już na poziomie "ligi podwórkowej". Obecny w podobnych scenach sarkastyczny dowcip wydaje się być dla Smarzowskiego nie tyle efektownym ozdobnikiem, co przemyślaną strategią przetrwania. Parafrazując jednego z bohaterów można powiedzieć, że bez tej wartości wizja świata rodem z "Drogówki" byłaby – de facto – nie do zniesienia.


piątek, 1 lutego 2013

Śladami Truffauta - wywiad z Philippem Falardeau, część 1









To miała być rutynowa rozmowa o premierowym filmie. Od słowa do słowa pogawędka z Phillippem Falardeau - nominowanym do Oscara twórcą "Pana Lazhara" - rozrosła się do rozmiarów, które znacząco przekroczyły możliwości prasowej publikacji. Oprócz wywiadu, który w dniu premiery filmu ukazał się w "Dzienniku", prezentuję tutaj cały szereg treści, które wykroczyły poza planowaną tematykę wywiadu. Falardeau zajmująco opowiada mi między innymi o uwielbieniu dla Francoisa Truffauta, pogmatwanej tożsamości Quebecu, stosunku do przemocy w kinie, tegorocznych Oscarach i planach ekranizacji "Wojny futbolowej" Kapuścińskiego





Piotr Czerkawski: Pytany o inspiracje dla powstania „Pana Lazhara”, przywołujesz często nazwisko Francoisa Truffauta. Gdy oglądałem twój film, rzeczywiście byłem w stanie odczuć ten sam rodzaj ciepła, który emanował od dzieł Francuza.

Phillipe Falardeau: Truffaut to dla mnie przykład reżysera, który naprawdę kochał swoich bohaterów. Przy okazji, jak nikt inny, potrafił zrozumieć psychikę dziecięcych postaci. Zapewne duży wpływ miały na to jego własne doświadczenia, do których odniósł się wprost w „Czterystu batach”. Mimo wszystko – choć często opowiadał o skomplikowanych sprawach – potrafił zadbać, by jego filmy nie były śmiertelnie poważne. Weźmy chociażby kolejne części serii o Antoinie Doinelu. Filmy o codziennych dylematach młodego mężczyzny traktują swojego bohatera z ogromną sympatią, ale potrafią być jednocześnie bardzo zabawne . Jak więc widzisz, uwielbiam Truffauta a z jego kinem wiąże się także jeden z moich zawodowych rytuałów.

Na czym on polega?

Za każdym razem – nim przystąpię do kręcenia filmu – odświeżam sobie „Noc amerykańską”. To bardzo podnosi mnie na duchu, bo za sprawą tej autotematycznej komedii zawsze jestem przygotowany na to, że wszystko na planie pójdzie mi źle a moje pierwotne zamysły nie zostaną zrealizowane. Potem mogę co najwyżej czuć się przyjemnie zaskoczony.

Swego czasu miałem okazję rozmawiać z córką Truffauta – Evą, która jako dziecko zagrała u niego epizod we wspomnianym „Kieszonkowym”. Eva opowiadała mi, że  doskonale wspomina realizację tego filmu, bo cała ekipa traktowała pracę jako jedną wielką zabawę. Ciekaw jestem jaka była twoja metoda na zjednanie sobie sympatii dziecięcych aktorów.

Gdy kręcę film, w którym występują dzieci, pragnę osiągnąć to samo o czym mówi Eva Truffaut. Zarówno przy okazji „Pana Lazhara”, jak i wcześniej, gdy kręciłem – opowiadający o dziesięcioletnim chłopcu – „To nie ja, przysięgam”, zależało mi na tym, by utrzymać na planie atmosferę rozrywki. Dziecięcy aktorzy doskonale rozumieją, że wykonują pracę, ale jednocześnie chcą po prostu miło spędzić czas. Jeśli im to umożliwisz, od razu wzbudzisz zaufanie i będziesz mógł liczyć, że dadzą z siebie wszystko także w najtrudniejszych scenach.

(…)

Film opowiadający systemie edukacji ma na swoim koncie także twój kolega z Montrealu – Denis Villeneuve. W znacznie bardziej pesymistycznej od „Pana Lazhara” „Politechnice” przypomniał głośną sprawę masakry, która dokonała się przed laty na jednej z kanadyjskich uczelni.

Realizacja filmu o wydarzeniach, które tak głęboko wstrząsnęły naszym społeczeństwem było bardzo ryzykowne. Myślę jednak, że Denis poradził sobie z tym zadaniem doskonale. Zrobił film w oczywisty sposób zaangażowany politycznie, ale jednak wyważony, mocno zakorzeniony w rzeczywistości, ale zrozumiały także poza Kanadą. Nic dziwnego, że „Politechnika” przyniosła jego karierze przełom, który został ugruntowany przez międzynarodowy sukces „Pogorzeliska”. Bardzo cieszyłem się z sukcesów Denisa, bo jesteśmy w podobnym wieku i dobrze się znamy. Na pewno jednak kręcimy zupełnie inne filmy.

Gdy kilka miesięcy temu rozmawiałem z Villeneuvem, zwrócił moją uwagę na bardzo ciekawą rzecz na temat życia w Quebecu. Twórca „Politechniki” przekonywał mnie o tym, że funkcjonujący nieustannie pomiędzy kulturą francuską a amerykańską mieszkańcy waszego regionu wciąż nie mogą odnaleźć swojej tożsamości. Czy zgodziłbyś się z taką opinią?

Kwestia tożsamości była u nas szeroko dyskutowana zwłaszcza w latach 60. i 70. Wiele spośród filmów, które powstawały wówczas w Quebecu dotykało tego tematu w sposób bezpośredni. Zgodzę się jednak z Denisem, że stawiane wówczas pytania są aktualne również dziś. W końcu – jako użytkownicy języka francuskiego – wciąż pozostajemy mniejszością we własnym kraju. Cała nasza aktywność w sztuce zostaje podporządkowana utrzymaniu ciągłości naszego dotychczasowego istnienia . Z biegiem czasu te wysiłki zyskują tylko odrobinę odmienne formy. Widać to chociażby w „Panu Lahzarze”, który w pewnym sensie także pozostaje filmem o tożsamości. I to zarówno w kontekście jednostki, a więc tytułowego bohatera będącego przecież algierskim uchodźcą, jak i zbiorowości reprezentowanej przez szkolną klasę.

Być może właśnie świadomość funkcjonowania w mniejszości ułatwiła ci przejęcie w „Panu Lazarze” perspektywy algierskiego outsidera?

Istotnie, jeśli sam należysz do mniejszości, łatwiej ci zrozumieć innych ludzi, którzy znajdują się w podobnym położeniu. Gdy natomiast ktoś jest na przykład białym Amerykaninem z Kansas, nie ma kontaktu z imigrantami i jest przekonany, że reszta świata mówi po angielsku, trudno będzie mu wykrzesać empatię wobec obcych. Ta świadomość była dla mnie bardzo ważna, choć muszę przyznać, że istnieją jeszcze inne przyczyny, dla których od dawna jestem wyczulony na problemy mniejszości.

Co masz na myśli?

To po części zasługa mojego wykształcenia – studiowałem nauki polityczne i stosunki międzynarodowe. Decydujące znaczenie mają chyba jednak wydarzenia z początku lat 90., które skłoniły mnie w ogóle do zostania filmowcem. Wziąłem wtedy udział w dorocznym konkursie organizowanym przez kanadyjską telewizję. Moje zadanie polegało na tym, by wziąć kamerę, odwiedzić samotnie 20 krajów i nakręcić o nich 20 filmów krótkometrażowych. A to wszystko w zaledwie 26 tygodni! W ten sposób w bardzo krótkim czasie zwiedziłem chociażby Afrykę Północną i Bliski Wschód. Nie znałem tamtejszych kultur, miałem odmienny kolor skóry i mówiłem innym językiem. Dopiero wtedy mogłem na własnej skórze w pełni odczuć co to znaczyć być przedstawicielem mniejszości. Myślę, że bez tych doświadczeń nigdy nie nakręciłbym „Pana Lazhara”.

(…)

Deklarujesz się jako przeciwnik ekranowej przemocy. Czy istnieją jednak momenty, w których udaje ci się dostrzegać jej sens?

Owszem, czasem wymagają tego po prostu opisywane realia. Teraz pracuję nad filmem, który będzie opowiadał o życiu sudańskich uchodźców w Stanach Zjednoczonych. Początek będzie miał jednak miejsce podczas wojny w Południowym Sudanie i będzie musiał zawierać sceny pokazujące żołnierzami zabijających małe dzieci. Uwierz mi jednak, że realizacja tego materiału nie będzie dla mnie łatwym zadaniem.

Debata o związkach przemocy i kina odżyła gwałtownie kilka tygodni temu po słynnym wywiadzie, w którym Quentin Tarantino oburzył się na dziennikarza krytykującego drastyczność hollywoodzkich filmów.

Tarantino czyni przeestetyzowaną przemoc podstawą artystycznych wizji i nie powinien dziwić się, że niektórzy ludzie są temu przeciwni. Moim zdaniem, czasem jest w swoim podejściu interesujący a czasem idzie zbyt daleko. W każdym przypadku nie powinien wzbraniać się jednak przed wyjaśnianiem swoich motywacji. Gdybym ja na przykład pokazywał w swoich filmach dużo nagości, ty jako dziennikarz miałbyś pełne prawo a wręcz obowiązek, by zapytać czemu to wszystko służy i jaki efekt artystyczny chcę w ten sposób osiągnąć.


W początkowych partiach  „Pana Lazhara” pewna nauczycielka decyduje się na popełnienie samobójstwa w szkolnej sali, niemal na oczach dzieci. Czy ta scena stanowi rodzaj twojego komentarza do coraz wyraźniejszego zacierania się granic między przestrzenią publiczną a prywatną?

Z całą pewnością. Jeśli używasz Facebooka, doskonale wiesz o czym mówię. Dzięki nowym technologiom zyskujemy nowe możliwości komunikacji, ale w tym samym czasie systematycznie tracimy swoją intymność. Nauczycielka z mojego filmu również pomieszała swoje role, choć nie sądzę, aby chciała w ten sposób przekazać jakąś wiadomość. Po prostu była bardzo, bardzo chora. Nawiasem mówiąc, niedługo po kanadyjskiej premierze „Pana Lazhara” dowiedziałem się, że we Francji pewna upokarzana nauczycielka popełniła samobójstwo przez podpalenie się na szkolnym boisku. Jak sam widzisz, rzeczywistość często idzie jeszcze dalej niż kino.

Tytułowy bohater twojego filmu stara się być dla swoich uczniów autorytetem. Wydaje się jednak, że wielu z nich wcale kogoś takiego nie potrzebuje. Z czego wynika taka postawa?

Żyjemy w społeczeństwie, które pozostaje bardzo zindywidualizowane. Mamy do czynienia z afirmacji odmienności, mało komu zależy dziś na poczuciu identyfikacji z kimkolwiek. Dziś ludzie znajdują swoje autorytety na YouTubie i za trzy godziny porzucają je na rzecz następnych.

W czasach twojego dzieciństwa wyglądało to zapewne trochę inaczej. Czy sam miałeś wówczas kogoś, kogo mógłbyś nazwać autorytetem?

Gdy byłem dzieckiem, szukałem raczej idoli. Jako fan hokeja, fascynowałem się konkretnymi zawodnikami. Identyfikowałem się także z moim ulubionym zespołem muzycznym, którym był Queen. Potrzebę posiadania autorytetu z prawdziwego zdarzenia odczułem dopiero później, właściwie pozostała mi ona  do dziś.

W zeszłym roku „Pan Lazhar” został nominowany do Oscara a ty niespodziewanie stałeś się częścią całego tego widowiska. Czy w tym roku również śledzisz oscarowe doniesienia?

Od niedawna jestem członkiem Akademii, więc po raz pierwszy mogłem wziąć udział w głosowaniu i byłem tym bardzo podekscytowany. Cieszę się, że tak wiele nominacji udało się zdobyć „Miłości” Hanekego. Bardzo cenię także „Bestie z południowych krain” i „Wroga numer jeden”. Dziwię się, że Kathryn Bigelow nie otrzymała za niego nominacji w kategorii „Najlepszy reżyser”. To prawdziwa profesjonalistka. Oglądanie jej filmów dało mi więcej niż mógłbym nauczyć się w jakiejkolwiek szkole filmowej.


Trzymam kciuki, by ta nauka zaprocentowała w twoim projekcie o Sudanie.

I nie tylko w nim. Być może zainteresuje cię informacja, że całkiem niedawno kupiłem prawa do ekranizacji „Wojny futbolowej” Ryszarda Kapuścińskiego. W ciągu dwóch lat chciałbym na jej podstawie napisać scenariusz, w którym jednym z bohaterów byłby sam Kapuściński. Wierzę, że uda mi się stworzyć prawdziwie surrealistyczny film wojenny.