To miała być rutynowa rozmowa o premierowym filmie. Od słowa do słowa pogawędka z Phillippem Falardeau - nominowanym do Oscara twórcą "Pana Lazhara" - rozrosła się do rozmiarów, które znacząco przekroczyły możliwości prasowej publikacji. Oprócz wywiadu, który w dniu premiery filmu ukazał się w "Dzienniku", prezentuję tutaj cały szereg treści, które wykroczyły poza planowaną tematykę wywiadu. Falardeau zajmująco opowiada mi między innymi o uwielbieniu dla Francoisa Truffauta, pogmatwanej tożsamości Quebecu, stosunku do przemocy w kinie, tegorocznych Oscarach i planach ekranizacji "Wojny futbolowej" Kapuścińskiego
Piotr Czerkawski: Pytany
o inspiracje dla powstania „Pana Lazhara”, przywołujesz często nazwisko
Francoisa Truffauta. Gdy oglądałem twój film, rzeczywiście byłem w stanie
odczuć ten sam rodzaj ciepła, który emanował od dzieł Francuza.
Phillipe Falardeau:
Truffaut to dla mnie przykład reżysera, który naprawdę kochał swoich bohaterów.
Przy okazji, jak nikt inny, potrafił zrozumieć psychikę dziecięcych postaci.
Zapewne duży wpływ miały na to jego własne doświadczenia, do których odniósł
się wprost w „Czterystu batach”. Mimo wszystko – choć często opowiadał o
skomplikowanych sprawach – potrafił zadbać, by jego filmy nie były śmiertelnie
poważne. Weźmy chociażby kolejne części serii o Antoinie Doinelu. Filmy o
codziennych dylematach młodego mężczyzny traktują swojego bohatera z ogromną
sympatią, ale potrafią być jednocześnie bardzo zabawne . Jak więc widzisz, uwielbiam
Truffauta a z jego kinem wiąże się także jeden z moich zawodowych rytuałów.
Na czym on polega?
Za każdym razem – nim przystąpię do kręcenia filmu –
odświeżam sobie „Noc amerykańską”. To bardzo podnosi mnie na duchu, bo za
sprawą tej autotematycznej komedii zawsze jestem przygotowany na to, że
wszystko na planie pójdzie mi źle a moje pierwotne zamysły nie zostaną
zrealizowane. Potem mogę co najwyżej czuć się przyjemnie zaskoczony.
Swego czasu miałem
okazję rozmawiać z córką Truffauta – Evą, która jako dziecko zagrała u niego
epizod we wspomnianym „Kieszonkowym”. Eva opowiadała mi, że doskonale wspomina realizację tego filmu, bo
cała ekipa traktowała pracę jako jedną wielką zabawę. Ciekaw jestem jaka była
twoja metoda na zjednanie sobie sympatii dziecięcych aktorów.
Gdy kręcę film, w którym występują dzieci, pragnę osiągnąć
to samo o czym mówi Eva Truffaut. Zarówno przy okazji „Pana Lazhara”, jak i
wcześniej, gdy kręciłem – opowiadający o dziesięcioletnim chłopcu – „To nie ja,
przysięgam”, zależało mi na tym, by utrzymać na planie atmosferę rozrywki.
Dziecięcy aktorzy doskonale rozumieją, że wykonują pracę, ale jednocześnie chcą
po prostu miło spędzić czas. Jeśli im to umożliwisz, od razu wzbudzisz zaufanie
i będziesz mógł liczyć, że dadzą z siebie wszystko także w najtrudniejszych
scenach.
(…)
Film opowiadający
systemie edukacji ma na swoim koncie także twój kolega z Montrealu – Denis
Villeneuve. W znacznie bardziej pesymistycznej od „Pana Lazhara” „Politechnice”
przypomniał głośną sprawę masakry, która dokonała się przed laty na jednej z
kanadyjskich uczelni.
Realizacja filmu o wydarzeniach, które tak głęboko
wstrząsnęły naszym społeczeństwem było bardzo ryzykowne. Myślę jednak, że Denis
poradził sobie z tym zadaniem doskonale. Zrobił film w oczywisty sposób
zaangażowany politycznie, ale jednak wyważony, mocno zakorzeniony w
rzeczywistości, ale zrozumiały także poza Kanadą. Nic dziwnego, że
„Politechnika” przyniosła jego karierze przełom, który został ugruntowany przez
międzynarodowy sukces „Pogorzeliska”. Bardzo cieszyłem się z sukcesów Denisa,
bo jesteśmy w podobnym wieku i dobrze się znamy. Na pewno jednak kręcimy
zupełnie inne filmy.
Gdy kilka miesięcy
temu rozmawiałem z Villeneuvem, zwrócił moją uwagę na bardzo ciekawą rzecz na
temat życia w Quebecu. Twórca „Politechniki” przekonywał mnie o tym, że
funkcjonujący nieustannie pomiędzy kulturą francuską a amerykańską mieszkańcy
waszego regionu wciąż nie mogą odnaleźć swojej tożsamości. Czy zgodziłbyś się z
taką opinią?
Kwestia tożsamości była u nas szeroko dyskutowana zwłaszcza
w latach 60. i 70. Wiele spośród filmów, które powstawały wówczas w Quebecu
dotykało tego tematu w sposób bezpośredni. Zgodzę się jednak z Denisem, że
stawiane wówczas pytania są aktualne również dziś. W końcu – jako użytkownicy
języka francuskiego – wciąż pozostajemy mniejszością we własnym kraju. Cała
nasza aktywność w sztuce zostaje podporządkowana utrzymaniu ciągłości naszego
dotychczasowego istnienia . Z biegiem czasu te wysiłki zyskują tylko odrobinę
odmienne formy. Widać to chociażby w „Panu Lahzarze”, który w pewnym sensie
także pozostaje filmem o tożsamości. I to zarówno w kontekście jednostki, a
więc tytułowego bohatera będącego przecież algierskim uchodźcą, jak i
zbiorowości reprezentowanej przez szkolną klasę.
Być może właśnie
świadomość funkcjonowania w mniejszości ułatwiła ci przejęcie w „Panu Lazarze”
perspektywy algierskiego outsidera?
Istotnie, jeśli sam należysz do mniejszości, łatwiej ci
zrozumieć innych ludzi, którzy znajdują się w podobnym położeniu. Gdy natomiast
ktoś jest na przykład białym Amerykaninem z Kansas, nie ma kontaktu z
imigrantami i jest przekonany, że reszta świata mówi po angielsku, trudno
będzie mu wykrzesać empatię wobec obcych. Ta świadomość była dla mnie bardzo
ważna, choć muszę przyznać, że istnieją jeszcze inne przyczyny, dla których od
dawna jestem wyczulony na problemy mniejszości.
Co masz na myśli?
To po części zasługa mojego wykształcenia – studiowałem
nauki polityczne i stosunki międzynarodowe. Decydujące znaczenie mają chyba
jednak wydarzenia z początku lat 90., które skłoniły mnie w ogóle do zostania
filmowcem. Wziąłem wtedy udział w dorocznym konkursie organizowanym przez
kanadyjską telewizję. Moje zadanie polegało na tym, by wziąć kamerę, odwiedzić
samotnie 20 krajów i nakręcić o nich 20 filmów krótkometrażowych. A to wszystko
w zaledwie 26 tygodni! W ten sposób w bardzo krótkim czasie zwiedziłem chociażby
Afrykę Północną i Bliski Wschód. Nie znałem tamtejszych kultur, miałem odmienny
kolor skóry i mówiłem innym językiem. Dopiero wtedy mogłem na własnej skórze w
pełni odczuć co to znaczyć być przedstawicielem mniejszości. Myślę, że bez tych
doświadczeń nigdy nie nakręciłbym „Pana Lazhara”.
(…)
Deklarujesz się jako
przeciwnik ekranowej przemocy. Czy istnieją jednak momenty, w których udaje ci
się dostrzegać jej sens?
Owszem, czasem wymagają tego po prostu opisywane realia.
Teraz pracuję nad filmem, który będzie opowiadał o życiu sudańskich uchodźców w
Stanach Zjednoczonych. Początek będzie miał jednak miejsce podczas wojny w
Południowym Sudanie i będzie musiał zawierać sceny pokazujące żołnierzami
zabijających małe dzieci. Uwierz mi jednak, że realizacja tego materiału nie
będzie dla mnie łatwym zadaniem.
Debata o związkach przemocy i kina odżyła gwałtownie
kilka tygodni temu po słynnym wywiadzie, w którym Quentin Tarantino oburzył się
na dziennikarza krytykującego drastyczność hollywoodzkich filmów.
Tarantino czyni przeestetyzowaną przemoc podstawą
artystycznych wizji i nie powinien dziwić się, że niektórzy ludzie są temu
przeciwni. Moim zdaniem, czasem jest w swoim podejściu interesujący a czasem
idzie zbyt daleko. W każdym przypadku nie powinien wzbraniać się jednak przed
wyjaśnianiem swoich motywacji. Gdybym ja na przykład pokazywał w swoich filmach
dużo nagości, ty jako dziennikarz miałbyś pełne prawo a wręcz obowiązek, by
zapytać czemu to wszystko służy i jaki efekt artystyczny chcę w ten sposób
osiągnąć.
W początkowych
partiach „Pana Lazhara” pewna
nauczycielka decyduje się na popełnienie samobójstwa w szkolnej sali, niemal na
oczach dzieci. Czy ta scena stanowi rodzaj twojego komentarza do coraz
wyraźniejszego zacierania się granic między przestrzenią publiczną a prywatną?
Z całą pewnością. Jeśli używasz Facebooka, doskonale wiesz o
czym mówię. Dzięki nowym technologiom zyskujemy nowe możliwości komunikacji,
ale w tym samym czasie systematycznie tracimy swoją intymność. Nauczycielka z
mojego filmu również pomieszała swoje role, choć nie sądzę, aby chciała w ten
sposób przekazać jakąś wiadomość. Po prostu była bardzo, bardzo chora. Nawiasem
mówiąc, niedługo po kanadyjskiej premierze „Pana Lazhara” dowiedziałem się, że
we Francji pewna upokarzana nauczycielka popełniła samobójstwo przez podpalenie
się na szkolnym boisku. Jak sam widzisz, rzeczywistość często idzie jeszcze
dalej niż kino.
Tytułowy bohater twojego filmu stara się być dla swoich
uczniów autorytetem. Wydaje się jednak, że wielu z nich wcale kogoś takiego nie
potrzebuje. Z czego wynika taka postawa?
Żyjemy w społeczeństwie, które pozostaje bardzo
zindywidualizowane. Mamy do czynienia z afirmacji odmienności, mało komu zależy
dziś na poczuciu identyfikacji z kimkolwiek. Dziś ludzie znajdują swoje
autorytety na YouTubie i za trzy godziny porzucają je na rzecz następnych.
W czasach twojego dzieciństwa wyglądało to zapewne trochę
inaczej. Czy sam miałeś wówczas kogoś, kogo mógłbyś nazwać autorytetem?
Gdy byłem dzieckiem, szukałem raczej idoli. Jako fan hokeja,
fascynowałem się konkretnymi zawodnikami. Identyfikowałem się także z moim
ulubionym zespołem muzycznym, którym był Queen. Potrzebę posiadania autorytetu
z prawdziwego zdarzenia odczułem dopiero później, właściwie pozostała mi
ona do dziś.
W zeszłym roku „Pan
Lazhar” został nominowany do Oscara a ty niespodziewanie stałeś się częścią
całego tego widowiska. Czy w tym roku również śledzisz oscarowe doniesienia?
Od niedawna jestem członkiem Akademii, więc po raz pierwszy
mogłem wziąć udział w głosowaniu i byłem tym bardzo podekscytowany. Cieszę się,
że tak wiele nominacji udało się zdobyć „Miłości” Hanekego. Bardzo cenię także
„Bestie z południowych krain” i „Wroga numer jeden”. Dziwię się, że Kathryn
Bigelow nie otrzymała za niego nominacji w kategorii „Najlepszy reżyser”. To
prawdziwa profesjonalistka. Oglądanie jej filmów dało mi więcej niż mógłbym
nauczyć się w jakiejkolwiek szkole filmowej.
Trzymam kciuki, by ta nauka zaprocentowała w twoim
projekcie o Sudanie.
I nie tylko w nim. Być może zainteresuje cię informacja, że
całkiem niedawno kupiłem prawa do ekranizacji „Wojny futbolowej” Ryszarda
Kapuścińskiego. W ciągu dwóch lat chciałbym na jej podstawie napisać
scenariusz, w którym jednym z bohaterów byłby sam Kapuściński. Wierzę, że uda
mi się stworzyć prawdziwie surrealistyczny film wojenny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz