piątek, 1 lutego 2013

Śladami Truffauta - wywiad z Philippem Falardeau, część 1









To miała być rutynowa rozmowa o premierowym filmie. Od słowa do słowa pogawędka z Phillippem Falardeau - nominowanym do Oscara twórcą "Pana Lazhara" - rozrosła się do rozmiarów, które znacząco przekroczyły możliwości prasowej publikacji. Oprócz wywiadu, który w dniu premiery filmu ukazał się w "Dzienniku", prezentuję tutaj cały szereg treści, które wykroczyły poza planowaną tematykę wywiadu. Falardeau zajmująco opowiada mi między innymi o uwielbieniu dla Francoisa Truffauta, pogmatwanej tożsamości Quebecu, stosunku do przemocy w kinie, tegorocznych Oscarach i planach ekranizacji "Wojny futbolowej" Kapuścińskiego





Piotr Czerkawski: Pytany o inspiracje dla powstania „Pana Lazhara”, przywołujesz często nazwisko Francoisa Truffauta. Gdy oglądałem twój film, rzeczywiście byłem w stanie odczuć ten sam rodzaj ciepła, który emanował od dzieł Francuza.

Phillipe Falardeau: Truffaut to dla mnie przykład reżysera, który naprawdę kochał swoich bohaterów. Przy okazji, jak nikt inny, potrafił zrozumieć psychikę dziecięcych postaci. Zapewne duży wpływ miały na to jego własne doświadczenia, do których odniósł się wprost w „Czterystu batach”. Mimo wszystko – choć często opowiadał o skomplikowanych sprawach – potrafił zadbać, by jego filmy nie były śmiertelnie poważne. Weźmy chociażby kolejne części serii o Antoinie Doinelu. Filmy o codziennych dylematach młodego mężczyzny traktują swojego bohatera z ogromną sympatią, ale potrafią być jednocześnie bardzo zabawne . Jak więc widzisz, uwielbiam Truffauta a z jego kinem wiąże się także jeden z moich zawodowych rytuałów.

Na czym on polega?

Za każdym razem – nim przystąpię do kręcenia filmu – odświeżam sobie „Noc amerykańską”. To bardzo podnosi mnie na duchu, bo za sprawą tej autotematycznej komedii zawsze jestem przygotowany na to, że wszystko na planie pójdzie mi źle a moje pierwotne zamysły nie zostaną zrealizowane. Potem mogę co najwyżej czuć się przyjemnie zaskoczony.

Swego czasu miałem okazję rozmawiać z córką Truffauta – Evą, która jako dziecko zagrała u niego epizod we wspomnianym „Kieszonkowym”. Eva opowiadała mi, że  doskonale wspomina realizację tego filmu, bo cała ekipa traktowała pracę jako jedną wielką zabawę. Ciekaw jestem jaka była twoja metoda na zjednanie sobie sympatii dziecięcych aktorów.

Gdy kręcę film, w którym występują dzieci, pragnę osiągnąć to samo o czym mówi Eva Truffaut. Zarówno przy okazji „Pana Lazhara”, jak i wcześniej, gdy kręciłem – opowiadający o dziesięcioletnim chłopcu – „To nie ja, przysięgam”, zależało mi na tym, by utrzymać na planie atmosferę rozrywki. Dziecięcy aktorzy doskonale rozumieją, że wykonują pracę, ale jednocześnie chcą po prostu miło spędzić czas. Jeśli im to umożliwisz, od razu wzbudzisz zaufanie i będziesz mógł liczyć, że dadzą z siebie wszystko także w najtrudniejszych scenach.

(…)

Film opowiadający systemie edukacji ma na swoim koncie także twój kolega z Montrealu – Denis Villeneuve. W znacznie bardziej pesymistycznej od „Pana Lazhara” „Politechnice” przypomniał głośną sprawę masakry, która dokonała się przed laty na jednej z kanadyjskich uczelni.

Realizacja filmu o wydarzeniach, które tak głęboko wstrząsnęły naszym społeczeństwem było bardzo ryzykowne. Myślę jednak, że Denis poradził sobie z tym zadaniem doskonale. Zrobił film w oczywisty sposób zaangażowany politycznie, ale jednak wyważony, mocno zakorzeniony w rzeczywistości, ale zrozumiały także poza Kanadą. Nic dziwnego, że „Politechnika” przyniosła jego karierze przełom, który został ugruntowany przez międzynarodowy sukces „Pogorzeliska”. Bardzo cieszyłem się z sukcesów Denisa, bo jesteśmy w podobnym wieku i dobrze się znamy. Na pewno jednak kręcimy zupełnie inne filmy.

Gdy kilka miesięcy temu rozmawiałem z Villeneuvem, zwrócił moją uwagę na bardzo ciekawą rzecz na temat życia w Quebecu. Twórca „Politechniki” przekonywał mnie o tym, że funkcjonujący nieustannie pomiędzy kulturą francuską a amerykańską mieszkańcy waszego regionu wciąż nie mogą odnaleźć swojej tożsamości. Czy zgodziłbyś się z taką opinią?

Kwestia tożsamości była u nas szeroko dyskutowana zwłaszcza w latach 60. i 70. Wiele spośród filmów, które powstawały wówczas w Quebecu dotykało tego tematu w sposób bezpośredni. Zgodzę się jednak z Denisem, że stawiane wówczas pytania są aktualne również dziś. W końcu – jako użytkownicy języka francuskiego – wciąż pozostajemy mniejszością we własnym kraju. Cała nasza aktywność w sztuce zostaje podporządkowana utrzymaniu ciągłości naszego dotychczasowego istnienia . Z biegiem czasu te wysiłki zyskują tylko odrobinę odmienne formy. Widać to chociażby w „Panu Lahzarze”, który w pewnym sensie także pozostaje filmem o tożsamości. I to zarówno w kontekście jednostki, a więc tytułowego bohatera będącego przecież algierskim uchodźcą, jak i zbiorowości reprezentowanej przez szkolną klasę.

Być może właśnie świadomość funkcjonowania w mniejszości ułatwiła ci przejęcie w „Panu Lazarze” perspektywy algierskiego outsidera?

Istotnie, jeśli sam należysz do mniejszości, łatwiej ci zrozumieć innych ludzi, którzy znajdują się w podobnym położeniu. Gdy natomiast ktoś jest na przykład białym Amerykaninem z Kansas, nie ma kontaktu z imigrantami i jest przekonany, że reszta świata mówi po angielsku, trudno będzie mu wykrzesać empatię wobec obcych. Ta świadomość była dla mnie bardzo ważna, choć muszę przyznać, że istnieją jeszcze inne przyczyny, dla których od dawna jestem wyczulony na problemy mniejszości.

Co masz na myśli?

To po części zasługa mojego wykształcenia – studiowałem nauki polityczne i stosunki międzynarodowe. Decydujące znaczenie mają chyba jednak wydarzenia z początku lat 90., które skłoniły mnie w ogóle do zostania filmowcem. Wziąłem wtedy udział w dorocznym konkursie organizowanym przez kanadyjską telewizję. Moje zadanie polegało na tym, by wziąć kamerę, odwiedzić samotnie 20 krajów i nakręcić o nich 20 filmów krótkometrażowych. A to wszystko w zaledwie 26 tygodni! W ten sposób w bardzo krótkim czasie zwiedziłem chociażby Afrykę Północną i Bliski Wschód. Nie znałem tamtejszych kultur, miałem odmienny kolor skóry i mówiłem innym językiem. Dopiero wtedy mogłem na własnej skórze w pełni odczuć co to znaczyć być przedstawicielem mniejszości. Myślę, że bez tych doświadczeń nigdy nie nakręciłbym „Pana Lazhara”.

(…)

Deklarujesz się jako przeciwnik ekranowej przemocy. Czy istnieją jednak momenty, w których udaje ci się dostrzegać jej sens?

Owszem, czasem wymagają tego po prostu opisywane realia. Teraz pracuję nad filmem, który będzie opowiadał o życiu sudańskich uchodźców w Stanach Zjednoczonych. Początek będzie miał jednak miejsce podczas wojny w Południowym Sudanie i będzie musiał zawierać sceny pokazujące żołnierzami zabijających małe dzieci. Uwierz mi jednak, że realizacja tego materiału nie będzie dla mnie łatwym zadaniem.

Debata o związkach przemocy i kina odżyła gwałtownie kilka tygodni temu po słynnym wywiadzie, w którym Quentin Tarantino oburzył się na dziennikarza krytykującego drastyczność hollywoodzkich filmów.

Tarantino czyni przeestetyzowaną przemoc podstawą artystycznych wizji i nie powinien dziwić się, że niektórzy ludzie są temu przeciwni. Moim zdaniem, czasem jest w swoim podejściu interesujący a czasem idzie zbyt daleko. W każdym przypadku nie powinien wzbraniać się jednak przed wyjaśnianiem swoich motywacji. Gdybym ja na przykład pokazywał w swoich filmach dużo nagości, ty jako dziennikarz miałbyś pełne prawo a wręcz obowiązek, by zapytać czemu to wszystko służy i jaki efekt artystyczny chcę w ten sposób osiągnąć.


W początkowych partiach  „Pana Lazhara” pewna nauczycielka decyduje się na popełnienie samobójstwa w szkolnej sali, niemal na oczach dzieci. Czy ta scena stanowi rodzaj twojego komentarza do coraz wyraźniejszego zacierania się granic między przestrzenią publiczną a prywatną?

Z całą pewnością. Jeśli używasz Facebooka, doskonale wiesz o czym mówię. Dzięki nowym technologiom zyskujemy nowe możliwości komunikacji, ale w tym samym czasie systematycznie tracimy swoją intymność. Nauczycielka z mojego filmu również pomieszała swoje role, choć nie sądzę, aby chciała w ten sposób przekazać jakąś wiadomość. Po prostu była bardzo, bardzo chora. Nawiasem mówiąc, niedługo po kanadyjskiej premierze „Pana Lazhara” dowiedziałem się, że we Francji pewna upokarzana nauczycielka popełniła samobójstwo przez podpalenie się na szkolnym boisku. Jak sam widzisz, rzeczywistość często idzie jeszcze dalej niż kino.

Tytułowy bohater twojego filmu stara się być dla swoich uczniów autorytetem. Wydaje się jednak, że wielu z nich wcale kogoś takiego nie potrzebuje. Z czego wynika taka postawa?

Żyjemy w społeczeństwie, które pozostaje bardzo zindywidualizowane. Mamy do czynienia z afirmacji odmienności, mało komu zależy dziś na poczuciu identyfikacji z kimkolwiek. Dziś ludzie znajdują swoje autorytety na YouTubie i za trzy godziny porzucają je na rzecz następnych.

W czasach twojego dzieciństwa wyglądało to zapewne trochę inaczej. Czy sam miałeś wówczas kogoś, kogo mógłbyś nazwać autorytetem?

Gdy byłem dzieckiem, szukałem raczej idoli. Jako fan hokeja, fascynowałem się konkretnymi zawodnikami. Identyfikowałem się także z moim ulubionym zespołem muzycznym, którym był Queen. Potrzebę posiadania autorytetu z prawdziwego zdarzenia odczułem dopiero później, właściwie pozostała mi ona  do dziś.

W zeszłym roku „Pan Lazhar” został nominowany do Oscara a ty niespodziewanie stałeś się częścią całego tego widowiska. Czy w tym roku również śledzisz oscarowe doniesienia?

Od niedawna jestem członkiem Akademii, więc po raz pierwszy mogłem wziąć udział w głosowaniu i byłem tym bardzo podekscytowany. Cieszę się, że tak wiele nominacji udało się zdobyć „Miłości” Hanekego. Bardzo cenię także „Bestie z południowych krain” i „Wroga numer jeden”. Dziwię się, że Kathryn Bigelow nie otrzymała za niego nominacji w kategorii „Najlepszy reżyser”. To prawdziwa profesjonalistka. Oglądanie jej filmów dało mi więcej niż mógłbym nauczyć się w jakiejkolwiek szkole filmowej.


Trzymam kciuki, by ta nauka zaprocentowała w twoim projekcie o Sudanie.

I nie tylko w nim. Być może zainteresuje cię informacja, że całkiem niedawno kupiłem prawa do ekranizacji „Wojny futbolowej” Ryszarda Kapuścińskiego. W ciągu dwóch lat chciałbym na jej podstawie napisać scenariusz, w którym jednym z bohaterów byłby sam Kapuściński. Wierzę, że uda mi się stworzyć prawdziwie surrealistyczny film wojenny.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz