„Nimfomanka – część 2” porzuca uwodzicielską
bezpretensjonalność swojej poprzedniczki i zamienia się w
kino oralnego niepokoju. Nowy film Larsa von Triera sprawia znacznie więcej
bólu niż rozkoszy. Mimo wszystko, relacje między głównymi bohaterami pozostają
pozornie bez zmian. Podczas gdy Seligman wciąż traktuje uczone książki jako
krynicę mądrości, Joe używa ich głównie do stymulacji swojej łechtaczki. Rozpoczęty
w pierwszej części salonowy flirt przeciwstawnych postaw tym razem zamienia się
jednak w brutalny konflikt. Von Trier próbuje zatuszować gwałtowną zmianę
tonacji za sprawą – jednocześnie ironicznej i wzniosłej - gry z mistrzami kina.
Duński reżyser przegląda się w krzywym zwierciadle Andreja Tarkowskiego, zgrywa
krnąbrnego ucznia Michaela Hanekego czy wreszcie zawstydza swymi fantazjami
bohaterki „Raju: miłości” Ulricha Seidla. Kłopoty z „Nimfomanką” zaczynają się
wtedy, gdy Trier pozostaje sam na sam z własnymi neurozami. Jakby przestraszony
lekkością poprzedniej części, reżyser próbuje tym razem zneutralizować ją za
sprawą kiczu i dosadności. Obie te strategie okazują się jednakowo chybione. Na
właściwe tory sprowadza „Nimfomankę” dopiero przewrotne zakończenie. Inteligencka
wyrozumiałość Seligmana okazuje się w nim tylko maską skrywającą jego samczą
arogancję. Wywołana tym zachowaniem reakcja Joe w pierwszej chwili szokuje, ale
ostatecznie pozostaje uzasadniona. Udająca opowieść o uzależnieniu „Nimfomanka”
w rzeczywistości staje się przekonującym świadectwem emancypacji.
piątek, 31 stycznia 2014
Misja niespecjalna - recenzja "Jacka Stronga"
Misja Władysława Pasikowskiego zakończyła się niepowodzeniem.
Twórca „Krolla” potrafi stąpać po cienkiej linie między finezją a obciachem,
ale tym razem wykonał fałszywy ruch. „Jack Strong” to film przestarzały i
niezamierzenie śmieszny, zupełnie jak urządzenie, przez które główny bohater kontaktuje się z
Amerykanami.
Łatwo wyobrazić sobie, że pułkownik Kukliński powtarza co rano kultowe zdanie Franza Maurera: „Będę służyć Rzeczpospolitej do samego końca. Mojego lub jej”. Ironiczny uśmiech twardziela zastępuje jednak przy tym zafrasowaną miną bogobojnego patrioty. Portret buntownika, który w splugawionym świecie jako ostatni postępuje „w imię zasad” przekonuje znacznie mniej niż w „Pokłosiu”. Tamten film, choć wyciosany na ekranie siekierą, był przynajmniej uczciwy w swej przesadzie. Porywom trudnego do zniesienia patosu towarzyszyły w nim fajerwerki smoliście czarnego humoru. „Jack Strong” rzadko kiedy potrafi zdobyć się na podobną ekstrawagancję. Trudno przecież opowiadać dowcipy w pozycji klęczącej.
Film Pasikowskiego jest jak fantazja polskich polityków, którzy – w dobie afery z tajnymi więzieniami CIA- tęsknią za czasem, gdy służalczość Amerykanom przynosiła przynajmniej wymierne korzyści. Co więcej, reżyser bez oporów pozwala na skolonizowanie swojej świadomości przez hollywoodzkie kino. To jednak akurat żadna nowość. Podobnej strategii pozostaje przecież wierny co najmniej od czasu „Psów”.
„Jack Strong” odróżnia się za to od kultowego filmu Pasikowskiego pod innym względem. Trudno uwierzyć, że umysł, który przed laty spłodził ikoniczną postać Angeli, tym razem sportretował na ekranie bohaterkę taką jak żona pułkownika Kuklińskiego. Pani Hanna odmawia mężowi seksu, a w chwili irytacji potrafi wymierzyć mu siarczysty policzek. Wszystko wskazuje na to, że demoniczna ideologia gender nie oszczędziła także czołowego macho polskiego kina.
Łatwo wyobrazić sobie, że pułkownik Kukliński powtarza co rano kultowe zdanie Franza Maurera: „Będę służyć Rzeczpospolitej do samego końca. Mojego lub jej”. Ironiczny uśmiech twardziela zastępuje jednak przy tym zafrasowaną miną bogobojnego patrioty. Portret buntownika, który w splugawionym świecie jako ostatni postępuje „w imię zasad” przekonuje znacznie mniej niż w „Pokłosiu”. Tamten film, choć wyciosany na ekranie siekierą, był przynajmniej uczciwy w swej przesadzie. Porywom trudnego do zniesienia patosu towarzyszyły w nim fajerwerki smoliście czarnego humoru. „Jack Strong” rzadko kiedy potrafi zdobyć się na podobną ekstrawagancję. Trudno przecież opowiadać dowcipy w pozycji klęczącej.
Film Pasikowskiego jest jak fantazja polskich polityków, którzy – w dobie afery z tajnymi więzieniami CIA- tęsknią za czasem, gdy służalczość Amerykanom przynosiła przynajmniej wymierne korzyści. Co więcej, reżyser bez oporów pozwala na skolonizowanie swojej świadomości przez hollywoodzkie kino. To jednak akurat żadna nowość. Podobnej strategii pozostaje przecież wierny co najmniej od czasu „Psów”.
„Jack Strong” odróżnia się za to od kultowego filmu Pasikowskiego pod innym względem. Trudno uwierzyć, że umysł, który przed laty spłodził ikoniczną postać Angeli, tym razem sportretował na ekranie bohaterkę taką jak żona pułkownika Kuklińskiego. Pani Hanna odmawia mężowi seksu, a w chwili irytacji potrafi wymierzyć mu siarczysty policzek. Wszystko wskazuje na to, że demoniczna ideologia gender nie oszczędziła także czołowego macho polskiego kina.
poniedziałek, 20 stycznia 2014
Bez twórczej swobody - recenzja "Zniewolonego" Steve'a McQueena
„Zniewolony” cierpi na tę samą przypadłość, która osłabiła
wymowę „Pod mocnym aniołem”. Zarówno Steve McQueen, jak i Wojciech Smarzowski
stali się twórcami „kina spowszedniałego ekscesu”. Obserwacja sugestywnych scen przemocy wobec
czarnoskórych niewolników wzbudza te same odczucia, co podpatrywanie Jurusia
zataczającego się przez kolejne kręgi alkoholowego piekła. Ukazana w „Zniewolonym” przemoc fizyczna i psychiczna uodparnia na swoje
działanie niczym przyjmowana w małych, regularnych dawkach trucizna. Obsesja
cielesnego męczeństwa to w kinie McQueena żadna nowość. Pożądane efekty
przynosił jednak wyłącznie w świetnym „Głodzie”. Już we „Wstydzie” jednak każdy
kolejny wytrysk uzależnionego od seksu bohatera obniżał poziom kierowanej wobec niego empatii. Kłopot ze „Zniewolonym”
zaczyna się już w punkcie wyjścia intrygi. Wzięcie na warsztat wspomnień
Solomona Northupa obliguje reżysera, by przyjął punkt widzenia bohatera o
wysokiej pozycji społecznej i rozbudowanym poczuciu samoświadomości. Podobna
historia zrobiłaby chyba większe wrażenie, gdyby jej bohaterem uczynić
everymana, kogoś w rodzaju następcy kafkowskiego Józefa K. Porażka McQueena
każe przypomnieć sobie słowa gwiazdora NBA, Charlesa Barkleya, który pytał
przed laty: „Jak to możliwe, że białas Eminem może być najlepszym raperem na
świecie?”. Po obejrzeniu „Jackie Brown” i „Django” ten sam Barkley zdziwiłby
się jeszcze bardziej, że o wizerunek czarnoskórych najlepiej dba w Hollywood
„białas” Tarantino.
Etykiety:
Charles Barkley,
Django,
Eminem,
Franz Kafka,
Głód,
Jackie Brown,
Józef K,
Pod mocnym aniołem,
Quentin Tarantino,
recenzja Zniewolonego,
Solomon Northup,
Steve McQueen,
Wojciech Smarzowski,
Wstyd,
Zniewolony
niedziela, 19 stycznia 2014
Nieudany szwindel - recenzja "American Hustle"
„American
Hustle” to „Will z Wall Street” dla ministrantów. Jeśli Martin Scorsese
zapraszał na orgiastyczną imprezę zakończoną gigantycznym kacem, David O. Russell
oferuje nam wyłącznie nudnawą prywatkę w stylu retro. Plejada zaproszonych gwiazd pojawia się na
planie tylko po to, by wziąć udział w rewii kostiumów wykradzionych prosto z
garderoby zespołu Bee Gees. Owszem, Russell potrafi przełamać monotonny nastrój
opowieści niezłym dowcipem i po raz kolejny potwierdzić reputację najlepszego
DJ- a wśród hollywoodzkich reżyserów. Ścieżka dźwiękowa z „American Hustle” to
autonomiczne dzieło sztuki, które pozostanie w pamięci znacznie dłużej niż towarzyszące mu obrazy. Rzekoma lekkość filmu wydaje się jednak szczegółowo zaplanowana w scenariuszu i
okupiona niebotyczną ilością dubli. W ten sposób opowieść o genialnym szwindlu staje
się sztuczna niczym tupecik bohatera granego przez Christiana Bale’a. Za
wytrych ułatwiający dotarcie do sedna „American Hustle” można uznać przewijającą
się w kilku scenach anegdotę o wędkarstwie. Film Russella – zupełnie jak ta nieudolnie opowiadana historyjka – okazuje się
przepełniony kliszami i pozbawiony wyrazistej puenty. Nic to, że na pomoc
zdesperowanemu reżyserowi ruszają federalni pod przykryciem, piękne kobiety i
skorumpowani politycy. „American Hustle” wypada blado w porównaniu z dowolnym
artykułem o perypetiach agenta Tomka.
piątek, 17 stycznia 2014
Film z podciętymi skrzydłami - recenzja "Pod mocnym aniołem"
„Pod mocnym aniołem” to kino z podciętymi skrzydłami. Choć
na pierwszy rzut oka Wojciech Smarzowski popisuje się odwagą, w rzeczywistości
nakręcił najbardziej bojaźliwy film w karierze. Reżyser, którego twórczą drogę
wyznaczały najczęściej dobrze znane reguły kolejnych gatunków, tym razem porusza się po ekranowym
świecie chwiejnym krokiem. Manieryczna fraza Jerzego Pilcha działa na
Smarzowskiego jak syreni śpiew: kusi pozornym urokiem, lecz w rzeczywistości
prowadzi na manowce. Językowe wygibasy głównego bohatera łączą się z pijacką
akrobatyką jego ciała. Jerzy z „Pod mocnym…” nie zna stanów pośrednich: jeśli akurat nie pływa na wodach swej elokwencji, to
tapla się w oceanie moczu i ekskrementów. Dosadność scen alkoholowego upodlenia
wstrząsa jednak tylko przez chwilę. Później – jak każdy eksces - wyłącznie nuży
i powszednieje. „Pod mocnym aniołem” to nic innego jak deliryczny „Dzień
świstaka”, alkoholowy ciąg zakończony rzyganiem, które nie przynosi jednak
katharsis. Ponadto Smarzowski niemal zupełnie rezygnuje z poczucia humoru, tak jakby lękał się zarzutów o trywializowanie
poruszanych problemów. Zamiast tego „Pod mocnym …” domaga się naszej uwagi z
natarczywością pijaka zbierającego drobne na klina. Bohaterowie, zwłaszcza drugoplanowi, to
nie ludzie z krwi i kości, lecz upersonifikowane Problemy podpatrzone u emocjonalnych szantażystów pokroju Glińskiego czy Trzaskalskiego. Twórca "Pod mocnym..." mierzył, rzecz jasna, znacznie wyżej. W jednej ze scen Jerzy ogląda doskonałą „Pętlę” Hasa.
Seans zostaje jednak przerwany z tą samą brutalnością z jaką my pozbywamy się iluzji,
że Smarzowski mógłby dosięgnąć poziomu wyznaczanego przez autora "Sanatorium pod Klepsydrą". Jeśli „Pod mocnym…”
okazuje się godne uwagi, to tylko jako wiarygodny zapis bezsilności. Szkoda tylko, że odnoszący się
głównie do postaci reżysera filmu.
Etykiety:
Dzień świstaka,
Jerzy Pilch,
Pętla,
Piotr Trzaskalski,
Pod mocnym aniołem,
recenzja pod mocnym aniołem,
Robert Gliński,
Wojciech Has,
Wojciech Smarzowski
czwartek, 9 stycznia 2014
Kundera na RedTubie - recenzja "Nimfomanki cz.1" Larsa von Triera
„Nimfomanka” to film prowokacyjny niczym striptiz w
kościele, a jednocześnie głęboki jak gardło Lindy Lovelace. Trudno oprzeć się
wrażeniu, że takie historie pisałby Milan Kundera, gdyby tylko zalogował się na
portal RedTube. Film Larsa von Triera charakteryzuje – właściwa czeskiemu
pisarzowi – umiejętność łączenia elokwencji z ordynarnością. „Nimfomanka”
uwodzi elegancją dialogów zasłyszanych jakby od kawiarnianych intelektualistów
z filmów Erica Rohmera. Jednocześnie jednak film von Triera broni się jako
apoteoza estetyki porno. Niemal każda scena zapowiadająca seksualne zbliżenie bezwstydnie
czerpie z wzorców kina XXX. Reżyser ocenia ekscesy bohaterki znacznie wyżej niż mieszczańskie histerie
jej rywalek, które – w rozdziale pod tytułem „Pani H.” – zamieniają się w
karykaturę godną najdzikszych fantazji Johna Watersa. Chwilami postępowanie Nimfomanki wzbudza zakłopotanie i stawia opór logicznym uzasadnieniom. W tych przypadkach
z pomocą przychodzi jednak nieoceniony markiz de Sade stwierdzający, że
człowiek jest istotą, którą „łatwiej jebać niż usiłować rozumieć”.
piątek, 3 stycznia 2014
Odgrzewane emocje - recenzja "Smaku życia 3, czyli chińskiej układanki"
„Smak życia 3” to odgrzewany kotlet zaserwowany w
nowojorskiej spelunie. Nowy film Cedrica Klapischa, wzorem pierwszej części
cyklu, próbuje połączyć lekki ton opowieści z przenikliwą diagnozą pokolenia
Erasmusa. Starzejący się bohaterowie „Smaku…” utracili jednak wdzięk, którym
czarowali bohaterowie pierwszej części. 20 lat po swoich przygodach w Barcelonie
przypominają oni uczestników zjazdu absolwentów na siłę próbujących bawić się „jak
za dawnych lat”. Film Klapischa okazuje się miałki jak wyrwane z kontekstu
zdania szeptane głównemu bohaterowi przez komentujących jego życie filozofów.
Powtórzony kilkakrotnie chybiony dowcip doskonale podsumowuje wszystkie słabości „Smaku…”, który usiłuje opisywać mało ekscytujące życie bohaterów w stylistyce krzykliwego komiksu. Na domiar złego film
Klapischa pozostaje przepełniony hipokryzją. Pozorna aprobata życiowej
swobody bohaterów okazuje się blefem maskującym reakcyjną
tezę o świętości rodziny. W kontekście owych słabości tym śmieszniej wybrzmiewa reżyserski narcyzm. Nie
bez powodu autobiograficzne książki pisane przez głównego bohatera wielokrotnie zostają przecież nazwane arcydziełami. Perypetie opisane w „Smaku życia 3” mogłyby znaleźć się jednak wyłącznie w koszu z przecenioną literaturą, gdzieś pomiędzy wspomnieniami jednorękiego
drwala a podręcznikiem do psychoanalizy koni.
Subskrybuj:
Posty (Atom)