„Zniewolony” cierpi na tę samą przypadłość, która osłabiła
wymowę „Pod mocnym aniołem”. Zarówno Steve McQueen, jak i Wojciech Smarzowski
stali się twórcami „kina spowszedniałego ekscesu”. Obserwacja sugestywnych scen przemocy wobec
czarnoskórych niewolników wzbudza te same odczucia, co podpatrywanie Jurusia
zataczającego się przez kolejne kręgi alkoholowego piekła. Ukazana w „Zniewolonym” przemoc fizyczna i psychiczna uodparnia na swoje
działanie niczym przyjmowana w małych, regularnych dawkach trucizna. Obsesja
cielesnego męczeństwa to w kinie McQueena żadna nowość. Pożądane efekty
przynosił jednak wyłącznie w świetnym „Głodzie”. Już we „Wstydzie” jednak każdy
kolejny wytrysk uzależnionego od seksu bohatera obniżał poziom kierowanej wobec niego empatii. Kłopot ze „Zniewolonym”
zaczyna się już w punkcie wyjścia intrygi. Wzięcie na warsztat wspomnień
Solomona Northupa obliguje reżysera, by przyjął punkt widzenia bohatera o
wysokiej pozycji społecznej i rozbudowanym poczuciu samoświadomości. Podobna
historia zrobiłaby chyba większe wrażenie, gdyby jej bohaterem uczynić
everymana, kogoś w rodzaju następcy kafkowskiego Józefa K. Porażka McQueena
każe przypomnieć sobie słowa gwiazdora NBA, Charlesa Barkleya, który pytał
przed laty: „Jak to możliwe, że białas Eminem może być najlepszym raperem na
świecie?”. Po obejrzeniu „Jackie Brown” i „Django” ten sam Barkley zdziwiłby
się jeszcze bardziej, że o wizerunek czarnoskórych najlepiej dba w Hollywood
„białas” Tarantino.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz