Misja Władysława Pasikowskiego zakończyła się niepowodzeniem.
Twórca „Krolla” potrafi stąpać po cienkiej linie między finezją a obciachem,
ale tym razem wykonał fałszywy ruch. „Jack Strong” to film przestarzały i
niezamierzenie śmieszny, zupełnie jak urządzenie, przez które główny bohater kontaktuje się z
Amerykanami.
Łatwo wyobrazić sobie, że pułkownik Kukliński powtarza co rano kultowe zdanie Franza Maurera: „Będę służyć Rzeczpospolitej do samego końca. Mojego lub jej”. Ironiczny uśmiech twardziela zastępuje jednak przy tym zafrasowaną miną bogobojnego patrioty. Portret buntownika, który w splugawionym świecie jako ostatni postępuje „w imię zasad” przekonuje znacznie mniej niż w „Pokłosiu”. Tamten film, choć wyciosany na ekranie siekierą, był przynajmniej uczciwy w swej przesadzie. Porywom trudnego do zniesienia patosu towarzyszyły w nim fajerwerki smoliście czarnego humoru. „Jack Strong” rzadko kiedy potrafi zdobyć się na podobną ekstrawagancję. Trudno przecież opowiadać dowcipy w pozycji klęczącej.
Film Pasikowskiego jest jak fantazja polskich polityków, którzy – w dobie afery z tajnymi więzieniami CIA- tęsknią za czasem, gdy służalczość Amerykanom przynosiła przynajmniej wymierne korzyści. Co więcej, reżyser bez oporów pozwala na skolonizowanie swojej świadomości przez hollywoodzkie kino. To jednak akurat żadna nowość. Podobnej strategii pozostaje przecież wierny co najmniej od czasu „Psów”.
„Jack Strong” odróżnia się za to od kultowego filmu Pasikowskiego pod innym względem. Trudno uwierzyć, że umysł, który przed laty spłodził ikoniczną postać Angeli, tym razem sportretował na ekranie bohaterkę taką jak żona pułkownika Kuklińskiego. Pani Hanna odmawia mężowi seksu, a w chwili irytacji potrafi wymierzyć mu siarczysty policzek. Wszystko wskazuje na to, że demoniczna ideologia gender nie oszczędziła także czołowego macho polskiego kina.
Łatwo wyobrazić sobie, że pułkownik Kukliński powtarza co rano kultowe zdanie Franza Maurera: „Będę służyć Rzeczpospolitej do samego końca. Mojego lub jej”. Ironiczny uśmiech twardziela zastępuje jednak przy tym zafrasowaną miną bogobojnego patrioty. Portret buntownika, który w splugawionym świecie jako ostatni postępuje „w imię zasad” przekonuje znacznie mniej niż w „Pokłosiu”. Tamten film, choć wyciosany na ekranie siekierą, był przynajmniej uczciwy w swej przesadzie. Porywom trudnego do zniesienia patosu towarzyszyły w nim fajerwerki smoliście czarnego humoru. „Jack Strong” rzadko kiedy potrafi zdobyć się na podobną ekstrawagancję. Trudno przecież opowiadać dowcipy w pozycji klęczącej.
Film Pasikowskiego jest jak fantazja polskich polityków, którzy – w dobie afery z tajnymi więzieniami CIA- tęsknią za czasem, gdy służalczość Amerykanom przynosiła przynajmniej wymierne korzyści. Co więcej, reżyser bez oporów pozwala na skolonizowanie swojej świadomości przez hollywoodzkie kino. To jednak akurat żadna nowość. Podobnej strategii pozostaje przecież wierny co najmniej od czasu „Psów”.
„Jack Strong” odróżnia się za to od kultowego filmu Pasikowskiego pod innym względem. Trudno uwierzyć, że umysł, który przed laty spłodził ikoniczną postać Angeli, tym razem sportretował na ekranie bohaterkę taką jak żona pułkownika Kuklińskiego. Pani Hanna odmawia mężowi seksu, a w chwili irytacji potrafi wymierzyć mu siarczysty policzek. Wszystko wskazuje na to, że demoniczna ideologia gender nie oszczędziła także czołowego macho polskiego kina.
Czyżby Pasikowski zaczął traktować kobiety po ludzku ? :) A tak na serio to zasmuciła mnie ta recenzja. Liczyłem na killera w kinach (zawsze liczę w przypadku twórcy "Psów"). Oczywiście i tak obejrzę :) Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń