W oczekiwaniu na jutrzejszą, wrocławską premierę "Księstwa" z udziałem Andrzeja Barańskiego, przedstawiam obiecany wywiad z reżyserem. Twórca "Nad rzeką, której nie ma" opowiada mi o swojej fascynacji książkami, Zbigniewa Masternaka, różnicach między miastem a wsią i krzywdzących stereotypach na temat polskiej prowincji. Zapraszam do przeczytania fragmentów wywiadu, który w całości ukazał się w majowym wydaniu miesięcznika "Kino".
Piotr Czerkawski: Choć przez ponad 40 lat kręcenia filmów wypracował pan rozpoznawalny styl, wciąż jeszcze potrafi pan zaskakiwać odbiorców. „Księstwo” wydaje mi się w pańskim dorobku pozycją szczególną, pod wieloma względami różniącą się od poprzednich dokonań.
Andrzej Barański: Zazwyczaj nie lubiłem opowiadać różnych rzeczy wprost, wolałem posługiwać się symbolami i alegoriami. Natomiast od jakiegoś czasu dużo myślałem o tym, by nakręcić film na wskroś realistyczny. W końcu wpadły mi w ręce książki Zbigniewa Masternaka, które od pierwszych stron zachwyciły mnie właśnie autentyzmem i wiarygodnością. W miarę jak zacząłem coraz bardziej interesować się Masternakiem i jego twórczą metodą, to poczucie jeszcze się pogłębiało. Zorientowałem się na przykład, że autor nie stosuje żadnych uników i kamuflaży, nie boi się towarzyskiego ostracyzmu, nazywa swojego bohatera Zbyszkiem i wprost przyznaje, że pisze o sobie i o ludziach z rodzinnej wsi. Masternak powiedział mi, że kiedy pisał „Księstwo”, zamierzył je wręcz jako próbę rozprawy z nielubianym sołtysem. Co więcej, myślę, że ta walka wciąż jeszcze się nie zakończyła. Nawet kiedy czytam książkę, w której bohater Masternaka snuje się po Paryżu, wciąż czuję, że ma w pamięci tego świętokrzyskiego sołtysa.
Niestroniący od autobiografizmu Masternak wydaje się dziś jednym z najważniejszych polskich pisarzy młodego pokolenia.
Choć Masternak napisał pierwszą książkę właściwie przez przypadek, odniósł sukces i potrafił go wykorzystać. Skutek jest taki, że mimo dopiero 33 lat na karku, ma na koncie już całkiem pokaźny dorobek literacki. Tajemnica powodzenia Masternaka leży również w jego charakterze. W przeciwieństwie na przykład do Hłaski czy Wojaczka, którzy w swojej twórczości także obficie czerpali z własnej biografii, autor „Księstwa” nie ma w sobie nic ze straceńca. Masternak to człowiek uporządkowany, a przy tym nieprawdopodobnie wręcz zaradny. Wiem, że wzbudza zazdrość wielu bardziej doświadczonych literatów, bo dzięki swojej przedsiębiorczości pozostaje jedną z niewielu osób w Polsce, które potrafią bez trudu utrzymać się z samego tylko pisania.
Określa pan „Księstwo” jako kino realistyczne. Jednocześnie jednak zarówno literacki pierwowzór, jak i pański film w wielu momentach ukazują opisywaną rzeczywistość w krzywym, ironicznym zwierciadle.
Poczucie humoru było jedną z tych zalet książki, którą koniecznie chciałem zawrzeć również w filmie. W recenzjach powieści Masternaka ten element wydaje mi się trochę niedoceniany a przecież opisywanie bolesnych zdarzeń z własnego życia w tonie komicznym wymaga zarówno psychicznej siły, jak i literackiego kunsztu. Dowcip jest zresztą kolejną sferą, w której literatura Masternaka objawia swoją autentyczność. Te książki operują humorem typowo wiejskim, są bardzo mocno zanurzone w nurcie literatury plebejskiej, a nawet sowizdrzalskiej.
Jeden z najważniejszych wątków „Księstwa” stanowi rozdarcie między przywiązaniem wsi a chęcią ucieczki do miasta.
Widać to choćby na podstawie stosunku bohaterów do używania gwary. Choć ojciec głównego bohatera jest prostakiem i pijaczyną, to ze względu na rzekome książęce pochodzenie stara się unikać jej używania. Natomiast wujek, który przeniósł się do miasta i z definicji używa zwykłej polszczyzny, po paru kieliszkach z utęsknieniem do gwary powraca. Gdzieś pośrodku tego wszystkiego znajduje się Zbyszek, któremu nie zależy szczególnie na podtrzymywaniu tradycji, ale jednak ma ją we krwi. Widać to w scenie z przybyłym z miasta psychoterapeutą, wzorowanym zresztą na Marku Kotańskim, który chce wkupić się w łaski bohatera i traktuje go jak inteligenta. Zbyszek jednak wyczuwa fałsz jego postawy i w pewnym momencie specjalnie rzuca po wiejsku: „Tylko mi stodoły nie spalta!”.
(...)
To ciekawe, że choć akcja większości pańskich filmów zostaje umiejscowiona w małych miasteczkach, bardzo rzadko portretował pan na ekranie wieś.
Tak naprawdę jedynym moim filmem o tematyce stuprocentowo wiejskiej było do tej pory „Niech gra muzyka” z 2000 roku. Zrealizowałem go po to, żeby dać wyraz swojej fascynacji działalnością ludowych muzyków. Nie chodziło mi nawet o jakość ich twórczości, bo ta bywała zupełnie różna. Bardziej inspirowała mi widoczna u nich na każdym kroku pasja. Ciekawie było również zastanowić się nad ich stosunkiem do własnej twórczości. Jeden z bohaterów uznał się za muzyka, bo po prostu kupił sobie instrument. Nieważne, że w ogóle nie miał słuchu, umiejętności i nikt nie chciał z nim grać. Liczył się fakt, że on sam czuje się artystą. Takich barwnych anegdot udało mi się umieścić w filmie więcej. Swoją drogą, zabawne było, że część spośród nielicznych krytyków, którzy napisali cokolwiek o „Niech gra...” potraktowała go jako film dokumentalny. Tymczasem, choć skorzystałem z naturszczyków, zrobiłem z niego ewidentną fabułę!
Wiejską scenerię wykorzystuje pan również w filmie „Tabu”.
W tym filmie wieś posłużyła mi wyłącznie za pewnego rodzaju sztafaż. Opowiedziałem historię pełną metafizyki, więc potrzebowałem do niej bardzo wielu surowych pejzaży i otwartych przestrzeni, które mogłem znaleźć tylko w scenerii wiejskiej. Tego typu wizja wzbudziła zresztą pewną konsternację. Pamiętam, że po seansie kolaudacyjnym zdziwiona komisja niemal uniemożliwiła mi rozpowszechnianie filmu. Jeden z członków zapytał mnie wprost: „Zrobił pan film o wsi, ale gdzie w takim razie są tam kury”?
Trudno o lepszą ilustrację ignorancji z jaką w Polsce często wciąż myśli się o wsi.
Tymczasem mnie zawsze obce było myślenie spod znaku „Nakręćmy scenę młócki, bo ruszanie cepami wyjdzie widowiskowo na ekranie”. Gdy kręciłem film o wsi taki jak „Księstwo”, wyszedłem z założenia, że będę miał do czynienia z przygotowanym widzem i mogę pominąć pewne oczywistości. Inna strategia często bierze się z braku szacunku dla odmienności i myślenia stereotypami. Tymczasem ja miałem zawsze dużo sympatii dla mieszkańców wsi. Uporządkowanie, nieśpieszność trybu życia nadaje im pewną godność. Ich życie wydaje się bardziej bezpośrednie. Weźmy na przykład stosunek do przyrody. W mieście omijamy kałużę i idziemy do naszego – jak to nazwał Gałczyński - „biura papieru, żelaza i kłamstwa”. Na wsi człowiek zwyczajnie się w takim deszczu czy błocie. Niezależnie od tego czy za oknem ma, deszcz, śnieg czy mróz, musi iść na pole. Ta zależność ma decydujące znaczenie dla wiejskiej religijności, w której chłopi zawsze szukali oparcia przed nieprzewidywalnością natury. Tymczasem oni walczyli na śmierć i życie o miedzę, dbali bardzo o sprawy materialne a potem szli do kościoła. Specyfika wiejskiej religijności również jest bardzo inspirująca. Wielkie wrażenie robiła na mnie zawsze również życiowa mądrość mieszkańców wsi.
Na czym, według pana, polega jej charakter?
Gdy kręciłem „Niech gra muzyka”, rozmawiałem z ludźmi, którzy skończyli ledwie kilka klas szkoły podstawowej a często wydawali się znacznie bardziej przenikliwi ode mnie. Bardzo podobne odczucia miałem zresztą przy filmie „Braciszek”, gdy interesowałem się świadectwami świętości ojca Alojzego Kosiby zebranymi wśród ludzi bardzo prostych i ledwo piśmiennych. Ich szalenie proste, ale pełne emocji zdania bardzo mnie zachwyciły. Hierarchowie kościoła mieli na ten temat inne zdanie, bo bardzo długo wstrzymywali proces beatyfikacyjny Kosiby. Przestraszyli się tego, że świętym zostanie ogłoszony „prostaczek”.
Uprzedzenia uprzedzeniami, ale wstyd dotyczący własnego pochodzenia ogarnia czasem samych mieszkańców wsi.
Wydaje mi się, że w Polsce mają oni bardzo niewielką samoświadomość. Interesujące wydaje mi się na przykład bardzo niskie poparcie dla partii chłopskich, które reprezentują przecież niemal połowę ludności kraju. Kiedyś przygotowywałem się do nakręcenia filmu dokumentalnego o ruchu ludowym w Polsce i uzmysłowiłem sobie, że zarówno przed wojną, jak i w PRL-u chłopskie pochodzenie deklarowało bardzo wielu uniwersyteckich profesorów. Część z nich w tygodniu wykładało na uczelni a w weekendy wracało do domów i próbowało prowadzić normalne wiejskie życie. Czasem te starania, by nie odcinać się od swoich korzeni wypadały nawet groteskowo. Trafiłem na przykład na anegdotę zgodnie, z którą pewien profesor przyjechał w odwiedziny na wieś i zażyczył sobie, żeby na noc przygotowano mu posłanie na sianie w oborze. Zapomniał jednak jak potrafią w nocy zachowywać się zwierzęta i szczerze się zdziwił, gdy co chwilę budziły go na przykład mysie piski.
Czy myśli pan, że istnieje szansa, żeby polska prowincja wzbudzała większe zainteresowanie?
Ona zawsze będzie nieśmiertelna! Tym razem nie za Wałęsą a za Mickiewiczem powtórzę, że „prowincja jest ojczyzną poetów”. Nie mieliśmy swojego Flauberta czy Balzaka, więc w Polsce wciąż pozostaje nieopisana, gotowa do odkrycia. Prowincja łączy w sobie sprzeczności: może dawać wolność i zniewalać, przyciągać i odpychać. Jest osobnym, fascynującym wszechświatem.