"Attenberg" Athiny Rachel Tsangari to świadomie ekscentryczna, przewrotnie zabawna i skomplikowana psychologicznie wizja na miarę jednego z najlepszych filmów roku. Reżyserka filmu, zdobywczyni Grand Prix festiwalu Nowe Horyzonty udziela wywiadu, w którym wyczerpująco opowiada o seksie, awangardzie i Godardzie.
Piotr Czerkawski: „Attenberg” zaintrygował mnie jako film jednocześnie młodzieńczy i bardzo dojrzały, ironiczny i pełen empatii. Lubisz łączyć przeciwieństwa?
Athina Rachel Tsangari: Uważam, że to jedno z moich najważniejszych zadań jako artystki. Przychodzę do świata kina z dużym doświadczeniem w dziedzinie awangardy. Tamten rodzaj sztuki wydaje mi się bardzo skupiony na sobie i pozbawiony poczucia humoru. W filmie szukam czegoś innego. Lubię eksperymenty formalne, ale chciałabym również uprawiać kino, nazwijmy to, emocjonalne. Te dwie rzeczy zwykle nie idą w parze. Czasami jednak udaje się je połączyć. Właśnie dlatego fascynuje mnie na przykład twórczość Mayi Deren, bardzo ważnej eksperymentalnej reżyserki z lat 40. Jej kino jest bardzo innowacyjnie, ale jednocześnie uczuciowe. Wydaje mi się w ten sposób bardzo kobiece.
To samo można powiedzieć o twoim filmie. Podoba mi się swoboda z jaką opowiadasz o odkrywaniu seksualności przez swoją nastoletnią bohaterkę.
W Marinie najciekawsze jest to, że sama decyduje o tym z kim, kiedy i na jakich warunkach chce uprawiać seks. Młodzi ludzie zazwyczaj nie mają takiego komfortu, są poddawani presji. Zabrzmi to może zabawnie, ale źródłem tej presji bywa najczęściej otoczenie: partner, koledzy z klasy. Jeśli nie ulegniesz naciskowi, jesteś uznany za dziwaka. Tymczasem Marina w ogóle nie musi się tym przejmować. Ma pełną kontrolę nad sytuacją i przeprowadza coś w rodzaju castingu na swojego faceta. A gdy już go znajduje i oboje przechodzą do rzeczy, to właśnie ona jest tą, która rozbiera!
Zanim jednak Marina pójdzie do łóżka z mężczyzną, zdobywa erotyczne doświadczenia dzięki swojej przyjaciółce.
Z Bellą łączy ją klasyczna mieszanka miłości i nienawiści. Myślę, że nastoletnie dziewczyny, które dopiero odkrywają swoją osobowość zawsze traktują najlepsze przyjaciółki jak lustrzane odbicia samych siebie. W pewnym zakresie imitują je, w innym starają się postępować dokładnie odwrotnie. Dla Belli i Mariny najważniejsze staje się jednak poczucie kobiecej solidarności. Skoro nie chcą być zakłopotane, gdy przyjdzie im całować się z mężczyzną, po prostu trenują to wcześniej na sobie nawzajem.
W scenach erotycznych w „Attenberg” nie znajdziemy hollywoodzkich klisz. To naga prawda o towarzyszącym często niedoświadczonym kochankom zakłopotaniu. Chwilami seks w „Attenberg” bywa jednak bardzo zabawny. Skąd u ciebie tyle dystansu do tak intymnej sfery życia?
Seks między dwoma nieznajomymi próbującymi odkryć nawzajem własne ciała zawsze wydawał mi się bardzo dziwacznym doświadczeniem. Gdy kochasz się z kimś kogo dobrze nie znasz, ciągle zastanawiasz się, co on o tobie pomyśli, kiedy skomentuje fakt, że masz małe piersi albo dziwaczne upodobania. Zamiast odczuwać komfort, wydajesz się ciągle spięty. Mam wrażenie, że takie myślenie bardzo często prowokuje zabawne sytuacje. Oczywiście nie chodzi mi o szukanie pretekstu do przaśnych dowcipów. To raczej chęć zwrócenia uwagi na specyficzny rodzaj autentyzmu, który towarzyszy intymności każdego z nas, choć nie chcemy się do tego przyznać.
Odbieram „Attenberg” jako rodzaj pochwały owego autentyzmu połączony z wezwaniem do akceptacji własnych pierwotnych instynktów.
Wyrazem tęsknoty za taką pierwotnością stają się zwłaszcza sceny, gdy Marina porozumiewa się z ojcem za pomocą zwierzęcych odgłosów. Chciałabym, żeby wszyscy ludzie mieli w sobie taką chęć gry ze stereotypami na własny temat i narzuconymi z góry normami. To nieważne, że inni uznają cię za świra. Miło być dziwakiem i wyróżniać się z tłumu. Bardzo chętnie udajemy, że jest inaczej, ale tak naprawdę niezbyt różnimy się od istot podpatrywanych przez Sir Davida Attenborougha, którego programy zainspirowały tytuł mojego filmu. . Wszyscy skupiają się przecież na znalezieniu miejsca w pewnym układzie zależności, zdobyciu pożywienia i przedłużeniu rodu. Niepotrzebnie zapominamy, że człowiek to po prostu jeden z gatunków zwierzęcia.
Odnoszę wrażenie, że w swoim filmie sama jesteś jak Attenborough, który przypatruje się ludzkiej faunie z wnikliwością dokumentalisty.
Mój film na pewno stanowi wyraz podziwu dla jego twórczości. Mogę śmiało powiedzieć, że wychowałam się na dokumentach Attenborougha, które robiły na mnie wrażenie zwłaszcza w okresie dojrzewania. Lubię je właśnie za wspominane wcześniej przez ciebie łączenie sprzeczności. Te filmy są po naukowemu racjonalne, ale jednocześnie bardzo czułe. Chciałam osiągnąć podobny efekt u siebie.
Krytycy na całym świecie wskazują raczej na podobieństwo „Attenberg” do innych współczesnych filmów rodem z Grecji. Niektórzy z nich używają nawet terminu „grecka nowa fala”. Podejrzewam, że takie szufladkowanie nie jest Ci na rękę?
Często mówią o nas także „grecka dziwna fala”. Czujemy się jak banda świrów, więc może jest w tym trochę racji. Mówiąc poważnie, byłabym jednak bardzo ostrożna z szafowaniem terminami takimi jak „fala” czy „ruch”. Zwłaszcza kiedy dotyczą one zjawisk, które dopiero się narodziły. Siłą rzeczy czuję się częścią współczesnej greckiej kinematografii, ale nie sądzę, że powinno się ją wtłaczać w jakiekolwiek ramy. Niemniej jednak, mam wrażenie, że cały mój kraj przeżywa coś w rodzaju wielkiego przebudzenia. Kino jest na pewno częścią tego procesu. Gdy ogląda się nasze współczesne filmy, widać jak bardzo różnią się od tych sprzed lat. W ciągu ostatnich trzech dekad jedynym greckim twórcą, który zrobił światową karierę był Theo Angelopoulos. Teraz nasze kino znowu zaczyna robić się uniwersalne.
Zgadzam się ze wszystkim o czym mówisz, ale na pewno nie uda ci się uciec od jednego porównania. Od kilku lat funkcjonujesz w twórczym duecie z Yorgosem Lanthimosem. Produkujecie nawzajem własne filmy, zatrudniacie tych samych aktorów, a on dodatkowo gra drugoplanową rolę w „Attenbergu”. Na czym polega fenomen waszej współpracy?
Takie rzeczy ciężko wyrazić słowami. Yorgos i ja jesteśmy przyjaciółmi, choć mamy bardzo odmienne charaktery. Może właśnie te różnice wydają nam się inspirujące. Jesteśmy ich świadomi, ale jednocześnie wiemy, że możemy na sobie polegać. Nie ma między nami rywalizacji, odczuwamy tylko chęć wzajemnej pomocy. Jednocześnie jest w tym wszystkim jedna rzecz, która nas autentycznie łączy- lubimy ten sam rodzaj kina. Nie chcę wypowiadać się za Yorgosa, ale pewnie zgodziłby się, że oboje równie wysoko cenimy filmy Herzoga, Seidla czy Bunuela.
Tym, co łączy filmy twoje i Lanthimosa jest z pewnością zainteresowanie językiem i związanymi z nim eksperymentami.
Kwestie lingwistyczne fascynują mnie od zawsze. Było to widoczne już w moim pierwszym filmie „The Slow Business of Going”. Nie wiem jak dzieje się to w przypadku Yorgosa, ale moje zainteresowanie wynika z podziwu dla Jeana- Luca Godarda, którego twórczość również krąży wokół analizy języka. Uważam, że Godard tworzy kino totalne, dostrzega w nim swoją autentyczną obsesję. Traktuje je jak prawdziwą sztukę, próbuję analizować je z perspektywy filozoficznej, egzystencjalnej. Jednocześnie jednak nie ma w sobie tej fałszywej powagi, która często towarzyszy kinu wysokoartystycznemu. Nawet w ostatnich filmach udowadnia, że wciąż jest wielkim buntownikiem i eksperymentatorem. To 80-letni enfant terrible.
(...) cała rozmowa ukazała się w listopadowym numerze miesięcznika "Kino"