(...) Ważną cechą twojego kina pozostaje różnorodność podejmowanych tematów. Obyczajowe opowiastki o życiu współczesnych dwudziestoparolatków sąsiadują u ciebie z filmami o naturze pracy reżysera.
Za każdym razem kiedy pracuję nad filmami typu „Hannah wchodzi po schodach” mam wrażenie, że dochodzę do ściany. Portretowanie życia moich rówieśników cały czas bardzo mnie interesuje, ale jestem jeszcze młody i nie mogę przez następne 50 lat opowiadać wciąż tych samych historii. Dlatego właśnie znalazłem dla siebie odskocznię w postaci filmów o moich doświadczeniach związanych z tworzeniem. W takich na przykład „Srebrnych kulach” nie zrezygnowałem z psychologicznego autentyzmu, ale wzbogaciłem go o pewien rodzaj surrealizmu, który zawsze towarzyszy pracy nad filmem. Chcę, aby te dwie tendencje w moim kinie perfekcyjnie się bilansowały.
Twoje nazwisko często łączy się z nurtem amerykańskiego kina niezależnego zwanym „mumblecore”. Czy wciąż czujesz się jego częścią?
Twórcy kojarzeni z „mumblecore” są moimi przyjaciółmi, więc na pewno uważamy się za pewnego rodzaju wspólnotę Nie ma ona jednak nic wspólnego z formalnym ruchem artystycznym. Owszem, łączy nas kilka podobnych twórczych założeń związanych na przykład z promocją naturalnej techniki gry aktorskiej. To, że je stosujemy wynika jednak z naszych indywidualnych decyzji i nie ma nic wspólnego z narzuconymi z góry dogmatami.
Widoczne w filmach twoich i twoich kolegów zamiłowanie do improwizacji i pracy z niewielkim budżetem zbliża was do reżyserów francuskiej Nowej Fali.
Ostatnimi czasy czuję się szczególnie inspirowany przez Jeana- Luca Godarda. Czytam właśnie monografię jego twórczości zatytułowaną „Everything is cinema” i jestem naprawdę zaskoczony tym jak bardzo zbieżne są metody naszej pracy. Z Nowofalowców bardzo lubię jednak także Erica Rohmera. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek poczuł w kinie silniejszą identyfikację z bohaterem niż w przypadku jego filmu „Miłość po południu”.
(....) Choćby w filmie „LOL” widać, że nowoczesna technologia i jej wpływ na młodych ludzi stanowi kolejny z najważniejszych tematów twojej twórczości.
Ktoś mógłby pomyśleć, że to naiwne, bo technika zmienia się tak szybko, że pokazane dziś w filmie rozwiązania za pięć lat staną się zupełnie anachroniczne. Mnie to jednak nie przeszkadza, bo lubię kino, które daje świadectwo swojemu czasowi. Największy problem tkwi w czymś zupełnie innym. Oczywiste jest, że portale społecznościowe diametralnie zmieniły mentalność ludzi i wpłynęły na sposób komunikowania się między nimi. Tyle tylko, że ich sposób działania jest niefilmowy i trudny do precyzyjnego uchwycenia na ekranie. Warto jednak zaufać własnej kreatywności i podjąć ten trud, bo bez odniesień do Facebooka nie da się dziś wiarygodnie pokazać życia młodego pokolenia.
Doskonale zrozumiał to David Fincher w „The Social Network”.
Dla mnie to przede wszystkim świetny film o tym jak bardzo płynne stało się pojęcie własności intelektualnej. Bo co to tak naprawdę oznacza dziś, że coś stworzyłeś i posiadasz prawa do jakiegoś pomysłu?Żyjemy w czasach, w których mamy bardzo swobodny dostęp do książek, filmów czy muzyki, więc bardzo łatwo możemy posunąć się do ich kradzieży. Moja twórczość przynosi niewielkie dochody, ale i tak są one bardzo pomniejszane przez to, że wszystkie filmy da się ściągnąć z torrentów. Taka sytuacja rodzi pytanie, czy w obecnym systemie niezależni reżyserzy mają w ogóle szanse przetrwania?
Może po prostu nie mają wyjścia i prędzej czy później muszą trafić do Hollywood?
Nie wyobrażam sobie, że mógłbym pracować tam na stałe, ale z czystej ciekawości zrobiłbym dla nich choć jeden film. Nawet jeśli coś mi nie wyjdzie, w Hollywood kręci się tak wiele gniotów, że nikt tego nawet nie zauważy.
Cały wywiad ukazał się w dzisiejszym wydaniu
Dziennika