„Blue Jasmine” powinno zamknąć usta krytykom ostatnich
poczynań Woody’ego Allena. W swoim nowym filmie amerykański mistrz skutecznie
broni się przed oskarżeniami o wtórność, miałkość i brak zainteresowania
współczesną rzeczywistością. W „Blue Jasmine” Allen odnosi się do wydarzeń z
pierwszych stron gazet i opowiada historię jednostek dotkniętych przykrymi
skutkami kryzysu finansowego. Nietypowa tematyka zadziwiająco dobrze
koresponduje z odwiecznymi obsesjami twórcy „Annie Hall”. Choć „Blue Jasmine” wychodzi
od społecznego konkretu, pozostaje uniwersalną przypowiastką o szkodliwym
zacieraniu granic między iluzją, a rzeczywistością. Allen opowiada swoją
historię z perspektywy wyrozumiałego moralisty, który nie szczędzi bohaterom
goryczy, ale jednocześnie potrafi spojrzeć na nich z sympatią. W „Blue Jasmine”
reżyser po raz kolejny potwierdza gawędziarski zapał i talent do opowiadania
historii. Twórca „Manhattanu” udowadnia, że wciąż jest w stanie wykreować na
ekranie intrygującą rzeczywistość. W świecie „Blue Jasmine” przegrani bogacze
spotykają się przy jednym stole z zapijaczonymi bumelantami i uzależnionymi od
seksu oszustami. Pozornie prosta fabuła „Blue Jasmine” skrywa w sobie
intrygujące dwuznaczności, a pesymistyczna tonacja filmu nie przeszkadza w wybrzmieniu
doskonałych dowcipów o polskich imigrantach bądź narkotycznych zwyczajach
amerykańskich dentystów. Wszystko wskazuje na to, że odsyłany na emeryturę
Allen nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, a jego talent wciąż zasługuje na
uczczenie haustem pitej przez bohaterów rosyjskiej wódki.
piątek, 23 sierpnia 2013
piątek, 16 sierpnia 2013
Dzieje pewnego uczucia - recenzja "Miłości" Filipa Dzierżawskiego
Dokument Filipa Dzierżawskiego niejako mimochodem rozwiązuje
najważniejsze problemy polskiego kina fabularnego. Dzięki „Miłości” otrzymujemy
- nareszcie wiarygodną - rodzimą opowieść o dojrzewaniu. Film Dzierżawskiego
pokazuje jak mogłoby wyglądać „Wszystko, co kocham”, gdyby jego reżyser
inspirował się czymś więcej niż odpryskami własnych wspomnień unurzanymi w
estetyce indie- rockowych teledysków. „Miłość” ogląda się jak film zrealizowany
pod dyktando muzy Melancholii. Dokument Dzierżawskiego opowiada o – zaimprowizowanej
po latach - próbie wskrzeszenia młodzieńczego entuzjazmu tworzenia. Choć wysiłki
nie mogą okazać się skuteczne, sama wola ich podjęcia okazuje się zwycięstwem
bohaterów. „Miłość” dysponuje także mocą odkłamywania stereotypów.
Wyrafinowanym eksperymentom z muzyką jazzową towarzyszy w filmie Dzierżawskiego
atmosfera plemiennej narady i buzującej testosteronem kłótni. „Miłość” – tak jak
choćby „Jesteś bogiem” Leszka Dawida – z wdziękiem poddaje się nienachalnym
interpretacjom politycznym. Dokument Dzierżawskiego rejestruje satysfakcję z łapczywego chłonięcia haustów wolności. Z biegiem czasu atmosfera wspólnoty ulega jednak
rozrzedzeniu, a reżyser z uwagą śledzi skrajnie odmienne sposoby korzystania ze
zdobytej niedawno swobody. Wartość „Miłości” i klasa jej bohaterów polega na konsekwencji
w obronie własnych wyborów, która nie przekreśla jednak dyskusji na temat ich
zasadności.
Etykiety:
dokument muzyczny,
Filip Dzierżawski,
film o dojrzewaniu,
Jesteś bogiem,
Leszek Dawid,
Miłość,
Wszystko co kocham,
zespół Miłość
czwartek, 15 sierpnia 2013
Daleko od raju - recenzja "Elizjum" Neilla Blomkampa
Nowy film Neilla Blomkampa stanowi świadectwo
intelektualnego rozleniwienia reżysera. „Elizjum” powiela pomysły, które kilka
lat temu zadecydowały o sukcesie świetnego „Dystryktu 9”. Twórca rodem z RPA raz
jeszcze próbuje połączyć atrakcyjność schematów kina science fiction z werwą ideologicznego manifestu.
W „Dystrykcie 9”
podobna strategia zaowocowała oryginalnym spojrzeniem na
niezabliźnione rany po apartheidzie. W „Elizjum” prowadzi niestety już tylko do
powtarzania komunałów godnych głupkowato uśmiechniętej Miss
World. Karykaturalnie wyrazisty podział na wyzyskiwaczy i wyzyskiwanych nadaje dziełu
Blomkampa subtelność godną radzieckiej propagandówki. Fabularny schemat
zakładający obecność chorego dziecka, uciemiężonej kobiety i bohatera klasy
pracującej kojarzy się natomiast z zaangażowanymi społecznie opowieściami o
Górnym Śląsku. Trudno oprzeć się wrażeniu, że filmy takie jak „Elizjum” mógłby
kręcić Robert Gliński, gdyby tylko dysponował budżetem w wysokości 100 milionów
dolarów. Na całe szczęście równie złowieszcza hipoteza prawdopodobnie nigdy
nie zostanie zweryfikowana.
wtorek, 13 sierpnia 2013
Kronika masochizmu - recenzja "Byzantium" Neila Jordana
Neil Jordan od dobrych kilku lat poddaje się artystycznemu
masochizmowi. Trudno inaczej wytłumaczyć fakt, że twórca zdolny w przeszłości
do stworzenia arcydzieł w postaci „Mony Lisy” i „Gry pozorów” firmuje swym
nazwiskiem równie jałowe przedsięwzięcia jak „Byzantium”. W przypadku nowego
filmu klęska staje się tym bardziej dotkliwa, że fabuła obiecywała powrót w
rejony, które reżyser z sukcesem eksplorował w „Wywiadzie z wampirem”. „Byzantium”
funkcjonuje w rozkroku między wysiloną perwersją, a rażącą infantylnością, wulgarną
prostotą „Zmierzchu” i megalomańskim bełkotem „Drzewa życia”. Twórca „Śniadania
na Plutonie” tworzy na ekranie kuriozalną rzeczywistość, w której wieloletnie
sekrety zdradza się w szkolnym wypracowaniu, a najlepszym lekarstwem na żałobę
okazuje się pokątne fellatio. Spiętrzenie podobnych absurdów każe odebrać film
Jordana jako tytuł męczący, niekonsekwentny i źle wyreżyserowany. „Byzantium”
aż prosi się, by przebić je osinowym kołkiem i zakopać głęboko pod ziemią.
niedziela, 4 sierpnia 2013
W Polsce mogłabym zagrać nawet w telenoweli - wywiad z Beatrice Dalle
Piotr Czerkawski:
Pani najbardziej znany i jednocześnie debiutancki film „Betty” uznaje się za
sztandarowe dzieło francuskiego neobaroku. Czy podczas pracy na planie
mieliście poczucie tworzenia czegoś wyjątkowego?
Beatrice Dalle:
Nikt z nas nie myślał wtedy o „neobaroku” ani „cinema du look”. To określenia
stworzone przez krytykę filmową na jej własny użytek. W początkach kariery
byłam 20-letnią dziewczyną, która – jak wszyscy – lubiła chodzić do kina, ale
nie miała o nim pojęcia. Proszę wyobrazić sobie, że potrafiłam pomylić „Księżyc
w rynsztoku” Beineixa z „Nocami pełni księżyca” Rohmera! Nie zastanawiałam się
nad tym w czym dany film jest podobny do innego. Liczyły się tylko emocje,
które we mnie wywołuje. Z takim
nastawieniem znalazłam się w końcu na planie filmowym. Nie miałam stałego
adresu, krzątałam się po squotach, dorabiałam na kasie w supermarkecie
Monoprix. Propozycja zagrania w „Betty” spadła mi wręcz z nieba.
W jaki sposób w ogóle
znalazła się pani w Paryżu?
Niech mi pan wierzy lub nie, ale w wieku 14 lat rzuciłam
wszystko w diabły i pojechałam do Paryża na koncert Dead Kennedys. Od tej pory
nigdy już nie wróciłam do domu.
Doskonale to
rozumiem. Dla Dead Kennedys można poświęcić bardzo wiele.
Miałam po prostu dość mieszkania na prowincji. Nigdy nie
żałowałam decyzji o wyjeździe. Gdy tylko zamknęłam drzwi od domu, zapomniałam o
całym swym dotychczasowym życiu. Nie utrzymuję kontaktu z rodzicami. Jeśli
dzieci faktycznie przynosi bocian, w moim przypadku trafił po prostu pod zły
adres.
Początki w Paryżu
musiały być jednak trudne?
Na pewno, ale nie zamieniłabym tamtych chwil na nic innego.
Już pierwsza noc w Paryżu była wprost onieśmielająca. Natychmiast utwierdziła
mnie w przekonaniu, że znalazłam swoje miejsce na Ziemi.
Brzmi to wszystko jak
historia rodem z filmu.
O, tak! Całe moje życie mogłoby chyba posłużyć za niezły
scenariusz.
Kto mógłby nakręcić
film na jego podstawie?
Pier Paolo Pasolini! Uważam go za autentycznego geniusza. Do
dziś pamiętam swoje wrażenia z seansu „Salo, czyli 120 dni Sodomy”. Była nas na
sali zaledwie trójka. Dwie pozostałe osoby były zniesmaczone, a ja zachwycałam
się filmem, który uznałam za najpiękniejszy protest przeciw faszyzmowi w całej
historii kina. Atutem Pasoliniego była zresztą jego wszechstronność. Równie
duże wrażenie robiły przecież komedie z
„Opowieściami Kanterberyjskimi” na czele. Bardzo lubię również jego
debiutanckiego „Włóczykija”. Bohaterowie
tego filmu początkowo napawali mnie odrazą – kobiety były brzydkie, a faceci
ponurzy. Po pewnym czasie reżyser zmusił mnie jednak bym spytała samą siebie: w
czym tak naprawdę jestem od nich lepsza? Kto dał mi prawo, by oceniać ich w ten
sposób? Pasolini to wielki humanista. Do dziś nie mogę uwierzyć, że można było
go tak szykanować wyłącznie z powodu odmiennej orientacji seksualnej.
Czy zdarza się pani
ponownie oglądać dziś filmy neobarokowe?
Staram się nie sięgać ponownie po filmy, które już
widziałam. Wyjątkiem pozostaje dla mnie kino Petera Greenawaya, bo za każdym razem pozwala mi
znaleźć dla siebie coś nowego.
Nie wierzę jednak, że
nie wraca pani do neobaroku przynajmniej myślami.
Zawsze będę mieć wielki sentyment do tego okresu.
Odnieśliśmy wówczas olbrzymi sukces. Zagrałam w ponad 50 filmach, a wszyscy i
tak pytają mnie głównie o „Betty”.
Co stało się dziś z architektem
tamtego sukcesu? Ostatnie filmy Jeana- Jacquesa Beineixa nie były, delikatnie
mówiąc, specjalnie udane.
Odpowiedź na to pytanie wydaje mi się bardzo prosta: Beineix
nie zatrudnia już mnie.
(…)
A co sądzi pani o współczesnych aktorkach francuskich? Widzi pani wśród nich swoje następczynie?
Na pewno bardzo lubię Ludivine Saigner i Sylvie Testud. Bardzo żałuję, że nie widziałam jeszcze „Życia Adeli” Abdellatifa Kechiche’a, bo chętnie przyjrzałabym się bardzo chwalonemu duetowi Adèle Exarchopoulos – Lea Seydoux.
Podobno Kechiche słynie we Francji właśnie z doskonałej pracy z aktorami.
To na pewno znakomity artysta. Słyszałam tylko, że nie znoszą go pracownicy techniczni, bo na planie pozostaje władczy i wymagający. Wychodzę jednak z założenia, że cel uświęca środki, a dobro filmu jest najważniejsze.
A co sądzi pani o współczesnych aktorkach francuskich? Widzi pani wśród nich swoje następczynie?
Na pewno bardzo lubię Ludivine Saigner i Sylvie Testud. Bardzo żałuję, że nie widziałam jeszcze „Życia Adeli” Abdellatifa Kechiche’a, bo chętnie przyjrzałabym się bardzo chwalonemu duetowi Adèle Exarchopoulos – Lea Seydoux.
Podobno Kechiche słynie we Francji właśnie z doskonałej pracy z aktorami.
To na pewno znakomity artysta. Słyszałam tylko, że nie znoszą go pracownicy techniczni, bo na planie pozostaje władczy i wymagający. Wychodzę jednak z założenia, że cel uświęca środki, a dobro filmu jest najważniejsze.
Jednym słowem:
artystom wolno więcej?
Nie ujęłabym tego w ten sposób, bo nie lubię słowa
„artysta”. Jego znaczenie w ostatnich latach bardzo mocno się dezawuuje. Artystą był Mozart i twórcy jego pokroju.
Tymczasem dziś żyjemy w złudnym przekonaniu, że wystarczy wydać płytę bądź zagrać
w filmie, by zasłużyć sobie na to miano. Kiedyś ludzie chcieli być strażakami i
kosmonautami, teraz każdy pragnie być artystą. Wydaje mi się to absolutnie kuriozalne.
Optymizmem napawa
jednak wniosek, że nawet w takich czasach powstają wciąż arcydzieła pokroju
„Życia Adeli”.
W pełni się zgadzam. W ogóle uważam zresztą siebie za
optymistkę. To widać, prawda? Jak pan uważa?
Oczywiście, że tak.
Jestem pod wrażeniem bijącej z pani energii.
Poprzez swoją twórczość pragnę uczyć ludzi optymizmu. Takie
wizyty jak ta we Wrocławiu bardzo mi zresztą pomagają. Nie mówię tego w każdym
kraju, ale jestem zachwycona, ludzie są naprawdę świetni. Przez trzy dni
swojego pobytu nie spotkałam ani jednego głupca. Chętnie
wrócę do Polski, by tu pracować i znaleźć męża. Mogę zagrać nawet w telenoweli!
Więcej w weekendowym wydaniu Dziennika
Etykiety:
120 dni Sodomy,
Beatrice Dalle,
Betty,
Dead Kennedys,
Eric Rohmer,
francuski neobarok,
Jean- Jacques Beineix,
Nowe Horyzonty 2013,
Paryż,
Pier Paolo Pasolini
Subskrybuj:
Posty (Atom)