Neil Jordan od dobrych kilku lat poddaje się artystycznemu
masochizmowi. Trudno inaczej wytłumaczyć fakt, że twórca zdolny w przeszłości
do stworzenia arcydzieł w postaci „Mony Lisy” i „Gry pozorów” firmuje swym
nazwiskiem równie jałowe przedsięwzięcia jak „Byzantium”. W przypadku nowego
filmu klęska staje się tym bardziej dotkliwa, że fabuła obiecywała powrót w
rejony, które reżyser z sukcesem eksplorował w „Wywiadzie z wampirem”. „Byzantium”
funkcjonuje w rozkroku między wysiloną perwersją, a rażącą infantylnością, wulgarną
prostotą „Zmierzchu” i megalomańskim bełkotem „Drzewa życia”. Twórca „Śniadania
na Plutonie” tworzy na ekranie kuriozalną rzeczywistość, w której wieloletnie
sekrety zdradza się w szkolnym wypracowaniu, a najlepszym lekarstwem na żałobę
okazuje się pokątne fellatio. Spiętrzenie podobnych absurdów każe odebrać film
Jordana jako tytuł męczący, niekonsekwentny i źle wyreżyserowany. „Byzantium”
aż prosi się, by przebić je osinowym kołkiem i zakopać głęboko pod ziemią.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz