niedziela, 4 sierpnia 2013

W Polsce mogłabym zagrać nawet w telenoweli - wywiad z Beatrice Dalle






Piotr Czerkawski: Pani najbardziej znany i jednocześnie debiutancki film „Betty” uznaje się za sztandarowe dzieło francuskiego neobaroku. Czy podczas pracy na planie mieliście poczucie tworzenia czegoś wyjątkowego?

Beatrice Dalle: Nikt z nas nie myślał wtedy o „neobaroku” ani „cinema du look”. To określenia stworzone przez krytykę filmową na jej własny użytek. W początkach kariery byłam 20-letnią dziewczyną, która – jak wszyscy – lubiła chodzić do kina, ale nie miała o nim pojęcia. Proszę wyobrazić sobie, że potrafiłam pomylić „Księżyc w rynsztoku” Beineixa z „Nocami pełni księżyca” Rohmera! Nie zastanawiałam się nad tym w czym dany film jest podobny do innego. Liczyły się tylko emocje, które we mnie wywołuje.  Z takim nastawieniem znalazłam się w końcu na planie filmowym. Nie miałam stałego adresu, krzątałam się po squotach, dorabiałam na kasie w supermarkecie Monoprix. Propozycja zagrania w „Betty” spadła mi wręcz z nieba.

W jaki sposób w ogóle znalazła się pani w Paryżu?
Niech mi pan wierzy lub nie, ale w wieku 14 lat rzuciłam wszystko w diabły i pojechałam do Paryża na koncert Dead Kennedys. Od tej pory nigdy już nie wróciłam do domu.

Doskonale to rozumiem. Dla Dead Kennedys można poświęcić bardzo wiele.

Miałam po prostu dość mieszkania na prowincji. Nigdy nie żałowałam decyzji o wyjeździe. Gdy tylko zamknęłam drzwi od domu, zapomniałam o całym swym dotychczasowym życiu. Nie utrzymuję kontaktu z rodzicami. Jeśli dzieci faktycznie przynosi bocian, w moim przypadku trafił po prostu pod zły adres.

Początki w Paryżu musiały być jednak trudne?

Na pewno, ale nie zamieniłabym tamtych chwil na nic innego. Już pierwsza noc w Paryżu była wprost onieśmielająca. Natychmiast utwierdziła mnie w przekonaniu, że znalazłam swoje miejsce na Ziemi.

Brzmi to wszystko jak historia rodem z filmu.

O, tak! Całe moje życie mogłoby chyba posłużyć za niezły scenariusz.

Kto mógłby nakręcić film na jego podstawie?

Pier Paolo Pasolini! Uważam go za autentycznego geniusza. Do dziś pamiętam swoje wrażenia z seansu „Salo, czyli 120 dni Sodomy”. Była nas na sali zaledwie trójka. Dwie pozostałe osoby były zniesmaczone, a ja zachwycałam się filmem, który uznałam za najpiękniejszy protest przeciw faszyzmowi w całej historii kina. Atutem Pasoliniego była zresztą jego wszechstronność. Równie duże wrażenie robiły przecież komedie  z „Opowieściami Kanterberyjskimi” na czele. Bardzo lubię również jego debiutanckiego  „Włóczykija”. Bohaterowie tego filmu początkowo napawali mnie odrazą – kobiety były brzydkie, a faceci ponurzy. Po pewnym czasie reżyser zmusił mnie jednak bym spytała samą siebie: w czym tak naprawdę jestem od nich lepsza? Kto dał mi prawo, by oceniać ich w ten sposób? Pasolini to wielki humanista. Do dziś nie mogę uwierzyć, że można było go tak szykanować wyłącznie z powodu odmiennej orientacji seksualnej.


Czy zdarza się pani ponownie oglądać dziś filmy neobarokowe?

Staram się nie sięgać ponownie po filmy, które już widziałam. Wyjątkiem pozostaje dla mnie kino Petera  Greenawaya, bo za każdym razem pozwala mi znaleźć dla siebie coś nowego.

Nie wierzę jednak, że nie wraca pani do neobaroku przynajmniej myślami.

Zawsze będę mieć wielki sentyment do tego okresu. Odnieśliśmy wówczas olbrzymi sukces. Zagrałam w ponad 50 filmach, a wszyscy i tak pytają mnie głównie o „Betty”.

Co stało się dziś z architektem tamtego sukcesu? Ostatnie filmy Jeana- Jacquesa Beineixa nie były, delikatnie mówiąc, specjalnie udane.

Odpowiedź na to pytanie wydaje mi się bardzo prosta: Beineix nie zatrudnia już mnie.
(…)

A co sądzi pani o współczesnych aktorkach francuskich? Widzi pani wśród nich swoje następczynie?

Na pewno bardzo lubię Ludivine Saigner i Sylvie Testud. Bardzo żałuję, że nie widziałam jeszcze „Życia Adeli” Abdellatifa Kechiche’a, bo chętnie przyjrzałabym się bardzo chwalonemu duetowi Adèle Exarchopoulos – Lea Seydoux.

Podobno Kechiche słynie we Francji właśnie z doskonałej pracy z aktorami.

To na pewno znakomity artysta. Słyszałam tylko, że nie znoszą go pracownicy techniczni, bo na planie pozostaje władczy i wymagający. Wychodzę jednak z założenia, że cel uświęca środki, a dobro filmu jest najważniejsze.

Jednym słowem: artystom wolno więcej?

Nie ujęłabym tego w ten sposób, bo nie lubię słowa „artysta”. Jego znaczenie w ostatnich latach bardzo mocno się dezawuuje.  Artystą był Mozart i twórcy jego pokroju. Tymczasem dziś żyjemy w złudnym przekonaniu, że wystarczy wydać płytę bądź zagrać w filmie, by zasłużyć sobie na to miano. Kiedyś ludzie chcieli być strażakami i kosmonautami, teraz każdy pragnie być artystą. Wydaje mi się to  absolutnie kuriozalne.

Optymizmem napawa jednak wniosek, że nawet w takich czasach powstają wciąż arcydzieła pokroju „Życia Adeli”.

W pełni się zgadzam. W ogóle uważam zresztą siebie za optymistkę. To widać, prawda? Jak pan uważa?
Oczywiście, że tak. Jestem pod wrażeniem bijącej z pani energii.

Poprzez swoją twórczość pragnę uczyć ludzi optymizmu. Takie wizyty jak ta we Wrocławiu bardzo mi zresztą pomagają. Nie mówię tego w każdym kraju, ale jestem zachwycona, ludzie są naprawdę świetni. Przez trzy dni swojego pobytu nie spotkałam ani jednego głupca. Chętnie wrócę do Polski, by tu pracować i znaleźć męża. Mogę zagrać nawet w telenoweli!

Więcej w weekendowym wydaniu Dziennika 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz