Piotr Czerkawski:
Pani najbardziej znany i jednocześnie debiutancki film „Betty” uznaje się za
sztandarowe dzieło francuskiego neobaroku. Czy podczas pracy na planie
mieliście poczucie tworzenia czegoś wyjątkowego?
Beatrice Dalle:
Nikt z nas nie myślał wtedy o „neobaroku” ani „cinema du look”. To określenia
stworzone przez krytykę filmową na jej własny użytek. W początkach kariery
byłam 20-letnią dziewczyną, która – jak wszyscy – lubiła chodzić do kina, ale
nie miała o nim pojęcia. Proszę wyobrazić sobie, że potrafiłam pomylić „Księżyc
w rynsztoku” Beineixa z „Nocami pełni księżyca” Rohmera! Nie zastanawiałam się
nad tym w czym dany film jest podobny do innego. Liczyły się tylko emocje,
które we mnie wywołuje. Z takim
nastawieniem znalazłam się w końcu na planie filmowym. Nie miałam stałego
adresu, krzątałam się po squotach, dorabiałam na kasie w supermarkecie
Monoprix. Propozycja zagrania w „Betty” spadła mi wręcz z nieba.
W jaki sposób w ogóle
znalazła się pani w Paryżu?
Niech mi pan wierzy lub nie, ale w wieku 14 lat rzuciłam
wszystko w diabły i pojechałam do Paryża na koncert Dead Kennedys. Od tej pory
nigdy już nie wróciłam do domu.
Doskonale to
rozumiem. Dla Dead Kennedys można poświęcić bardzo wiele.
Miałam po prostu dość mieszkania na prowincji. Nigdy nie
żałowałam decyzji o wyjeździe. Gdy tylko zamknęłam drzwi od domu, zapomniałam o
całym swym dotychczasowym życiu. Nie utrzymuję kontaktu z rodzicami. Jeśli
dzieci faktycznie przynosi bocian, w moim przypadku trafił po prostu pod zły
adres.
Początki w Paryżu
musiały być jednak trudne?
Na pewno, ale nie zamieniłabym tamtych chwil na nic innego.
Już pierwsza noc w Paryżu była wprost onieśmielająca. Natychmiast utwierdziła
mnie w przekonaniu, że znalazłam swoje miejsce na Ziemi.
Brzmi to wszystko jak
historia rodem z filmu.
O, tak! Całe moje życie mogłoby chyba posłużyć za niezły
scenariusz.
Kto mógłby nakręcić
film na jego podstawie?
Pier Paolo Pasolini! Uważam go za autentycznego geniusza. Do
dziś pamiętam swoje wrażenia z seansu „Salo, czyli 120 dni Sodomy”. Była nas na
sali zaledwie trójka. Dwie pozostałe osoby były zniesmaczone, a ja zachwycałam
się filmem, który uznałam za najpiękniejszy protest przeciw faszyzmowi w całej
historii kina. Atutem Pasoliniego była zresztą jego wszechstronność. Równie
duże wrażenie robiły przecież komedie z
„Opowieściami Kanterberyjskimi” na czele. Bardzo lubię również jego
debiutanckiego „Włóczykija”. Bohaterowie
tego filmu początkowo napawali mnie odrazą – kobiety były brzydkie, a faceci
ponurzy. Po pewnym czasie reżyser zmusił mnie jednak bym spytała samą siebie: w
czym tak naprawdę jestem od nich lepsza? Kto dał mi prawo, by oceniać ich w ten
sposób? Pasolini to wielki humanista. Do dziś nie mogę uwierzyć, że można było
go tak szykanować wyłącznie z powodu odmiennej orientacji seksualnej.
Czy zdarza się pani
ponownie oglądać dziś filmy neobarokowe?
Staram się nie sięgać ponownie po filmy, które już
widziałam. Wyjątkiem pozostaje dla mnie kino Petera Greenawaya, bo za każdym razem pozwala mi
znaleźć dla siebie coś nowego.
Nie wierzę jednak, że
nie wraca pani do neobaroku przynajmniej myślami.
Zawsze będę mieć wielki sentyment do tego okresu.
Odnieśliśmy wówczas olbrzymi sukces. Zagrałam w ponad 50 filmach, a wszyscy i
tak pytają mnie głównie o „Betty”.
Co stało się dziś z architektem
tamtego sukcesu? Ostatnie filmy Jeana- Jacquesa Beineixa nie były, delikatnie
mówiąc, specjalnie udane.
Odpowiedź na to pytanie wydaje mi się bardzo prosta: Beineix
nie zatrudnia już mnie.
(…)
A co sądzi pani o współczesnych aktorkach francuskich? Widzi pani wśród nich swoje następczynie?
Na pewno bardzo lubię Ludivine Saigner i Sylvie Testud. Bardzo żałuję, że nie widziałam jeszcze „Życia Adeli” Abdellatifa Kechiche’a, bo chętnie przyjrzałabym się bardzo chwalonemu duetowi Adèle Exarchopoulos – Lea Seydoux.
Podobno Kechiche słynie we Francji właśnie z doskonałej pracy z aktorami.
To na pewno znakomity artysta. Słyszałam tylko, że nie znoszą go pracownicy techniczni, bo na planie pozostaje władczy i wymagający. Wychodzę jednak z założenia, że cel uświęca środki, a dobro filmu jest najważniejsze.
A co sądzi pani o współczesnych aktorkach francuskich? Widzi pani wśród nich swoje następczynie?
Na pewno bardzo lubię Ludivine Saigner i Sylvie Testud. Bardzo żałuję, że nie widziałam jeszcze „Życia Adeli” Abdellatifa Kechiche’a, bo chętnie przyjrzałabym się bardzo chwalonemu duetowi Adèle Exarchopoulos – Lea Seydoux.
Podobno Kechiche słynie we Francji właśnie z doskonałej pracy z aktorami.
To na pewno znakomity artysta. Słyszałam tylko, że nie znoszą go pracownicy techniczni, bo na planie pozostaje władczy i wymagający. Wychodzę jednak z założenia, że cel uświęca środki, a dobro filmu jest najważniejsze.
Jednym słowem:
artystom wolno więcej?
Nie ujęłabym tego w ten sposób, bo nie lubię słowa
„artysta”. Jego znaczenie w ostatnich latach bardzo mocno się dezawuuje. Artystą był Mozart i twórcy jego pokroju.
Tymczasem dziś żyjemy w złudnym przekonaniu, że wystarczy wydać płytę bądź zagrać
w filmie, by zasłużyć sobie na to miano. Kiedyś ludzie chcieli być strażakami i
kosmonautami, teraz każdy pragnie być artystą. Wydaje mi się to absolutnie kuriozalne.
Optymizmem napawa
jednak wniosek, że nawet w takich czasach powstają wciąż arcydzieła pokroju
„Życia Adeli”.
W pełni się zgadzam. W ogóle uważam zresztą siebie za
optymistkę. To widać, prawda? Jak pan uważa?
Oczywiście, że tak.
Jestem pod wrażeniem bijącej z pani energii.
Poprzez swoją twórczość pragnę uczyć ludzi optymizmu. Takie
wizyty jak ta we Wrocławiu bardzo mi zresztą pomagają. Nie mówię tego w każdym
kraju, ale jestem zachwycona, ludzie są naprawdę świetni. Przez trzy dni
swojego pobytu nie spotkałam ani jednego głupca. Chętnie
wrócę do Polski, by tu pracować i znaleźć męża. Mogę zagrać nawet w telenoweli!
Więcej w weekendowym wydaniu Dziennika
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz