środa, 31 lipca 2013

I thought I Was an Alien - kino Leosa Caraxa






Leos Carax to najmłodszy z  genialnych urwisów, którzy w latach 80. wywrócili do góry nogami francuskie kino. Nie tylko dlatego jednak od początku  wyróżniał się spośród innych twórców z kręgu cinema du look. Młody Jean – Jacques Beineix przypominał chłoptasia rumieniącego się nad pornograficznym pisemkiem, a Luc Besson sprawiał wrażenie dzieciaka z umysłem wciąż pochłoniętym resorakami i klockami lego. Na tym tle Carax był kimś w rodzaju nadwrażliwego młodzieńca, który zamyka się w pokoju, by godzinami słuchać Joy Division, zaczytywać się w Sylvii Plath i projektować w myślach niedoszłe samobójstwo. Dziś, 30 lat po eksplozji francuskiego neobaroku, twórca „Złej krwi” sprawia wrażenie najwybitniejszego przedstawiciela nurtu. Beineix po kilku  klęskach popadł  w zapomnienie, a Besson zamienił się w natarczywego handlarza quasi- hollywoodzką tandetą. Tymczasem Carax – choć również doświadczony serią  zawodowych niepowodzeń – potrafił widowiskowo odbić się od dna. Znakomite przyjęcie „Holy Motors” stało się dla Francuza przepustką gwarantującą powrót na artystyczne salony.



Współczesny Carax wciąż pozostaje arystokratą weltschmerzu, geniuszem obarczonym jednak pewną dozą kabotyństwa. Na nielicznych spotkaniach z publicznością twórca „Boy Meets Girl” lubi kokietować słuchaczy bon motami w rodzaju „Kręcę filmy, ponieważ nie mam z kim porozmawiać”. Carax wciąż utrzymuje zresztą, że po raz pierwszy sięgnął po kamerę po to, by poderwać dziewczynę, do której wstydził się podejść w kawiarni. Istnienie całej serii podobnych anegdot świadczy o osiągniętym przez Francuza mistrzostwie w kreowaniu własnego wizerunku.  Carax stara się dbać o niego także na poziomie wyglądu zewnętrznego. W kapelusiku, skórzanej kurtce, z  papierosem w dłoni prezentuje się jak modelowy Paryżanin z wakacyjnej fotografii. Jak możemy przekonać się z prologu „Holy Motors”, reżyser przywiązuje wagę do swego image'u nawet tuż po przebudzeniu. Choć wciąż pozostaje w piżamie, ma już na nosie ciemne okulary, a po chwili, jakżeby inaczej, sięga po powitalnego papierosa.

Tyleż rozczulające, co pretensjonalne zabiegi tego typu bynajmniej nie wyczerpują całej prawdy o Caraxie. Starannie dopracowana stylizacja zdaje się skrywać zupełnie autentyczne neurozy, egzystencjalne bolączki i dziury w duszy. Ledwie wyczuwalne napięcie między wystudiowaną pozą, a głęboką szczerością wydaje się zresztą charakterystyczne dla kina Caraxa. Co więcej, stanowi wręcz nieodłączny składnik estetyki neobaroku. Silnie związany z twórczością francuskiego reżysera nurt rzeczywiście uznawał prymat obrazu nad słowem i stawiał sobie za cel  oszołomienie zmysłów publiczności. Na marginesach tych wizualnych pocztówek każdorazowo pojawiały się jednak pełne troski świadectwa wielkomiejskiej samotności i tęsknoty za uczuciowym spełnieniem.



Konieczne odwołania do neobaroku bynajmniej nie zawłaszczają jednak kontekstowej przestrzeni, w której funkcjonują filmy Caraxa. Twórca „Boy Meets Girl” wydaje się  także pogrobowcem Nowej Fali, duchowym spadkobiercą kina Godarda, Truffauta i Rohmera. Z tym ostatnim łączy Caraxa metafizyczne rozumienie kina jako siły zdolnej do nadania jednostce nowej tożsamości. Rohmer – legitymujący się wcześniej nazwiskiem Jean-Marie Maurice Schérer i próbujący swych sił w literaturze - „nawrócił się” na kino w trakcie seansu „Stromboli, ziemia Boga” Roberto Rosselliniego. Carax, właściwie Alexander Oscar Dupont, w wieku 17 lat odkrył dla siebie filmy i – wedle własnych słów – „narodził się ponownie”. Zmiana nazwiska na pseudonim będący anagramem jego obu imion miała stać się najbardziej namacalnym dowodem duchowej przemiany.



Młody Carax  wcielił w życie wszystkie obowiązkowe elementy biografii dawnego twórcy nowofalowego. Po godzinach spędzanych w paryskiej Filmotece przyszły reżyser chwytał za pióro i szybko stał się współpracownikiem „Cahiers du Cinema”. W czasopiśmie kierowanym wówczas przez Serge'a Daneya Carax zadebiutował pozytywną recenzją „Paradise Alley”, reżyserskiego debiutu Sylvestra Stallone'a. Zupełnie jak starsi koledzy, późniejszy autor „Złej krwi” deklarował fascynację hollywoodzkim kinem. Nie było zaskoczeniem, że później pozostał jej wierny także z perspektywy reżyserskiego fotela.

Badanie nowofalowych tropów w twórczości Caraxa nie może pominąć powiązań jego filmów z dorobkiem Francoisa Truffauta. Tak jak autor „Czterystu batów”, twórca „Kochanków na moście” nasyca artystyczne wizje odniesieniami do własnej biografii i dywagacjami autotematycznymi. Nie przez przypadek włóczący się po Paryżu chłopak  z „Boy Meets Girl” okazuje się aspirującym filmowcem. Bohaterowie niemal wszystkich filmów Caraxa noszą zresztą któreś z jego prawdziwych imion. Wyjątkiem pod tym względem nie pozostaje nawet nieustannie zmieniający tożsamości monsieur Oscar z „Holy Motors”. Carax – tak jak niegdyś Truffaut – uwielbia  traktować swoje filmy jako listy miłosne pisane do aktualnych partnerek, które nieodmiennie obsadza w głównych rolach. Kreacje Juliette Binoche w „Kochankach na moście” i Yekateriny Golubevej w „Poli X” należą zresztą do najlepszych w całej ich karierze. Bodaj najważniejsze podobieństwo Caraxa do Truffauta kryje się jednak w posiadaniu własnego aktora - fetysza, współpracownika w kolejnych filmach wcielającego się w porte – parole samego reżysera. Rolę, którą u twórcy „Skradzionych pocałunków” odgrywał Jean- Pierre Leaud, w uniwersum Caraxa pełni Denis Lavant. Ten melancholijny dzikus i akrobata ekranowej wrażliwości towarzyszy swojemu reżyserowi  już od czasu debiutu. Pełnię swojego talentu mógł zademonstrować chyba jednak dopiero w „Holy Motors”, gdzie z hipnotyzującą brawurą wcielił się w aż 11 różnych postaci. Gdy w zeszłym roku jurorzy festiwalu w Cannes pominęli Lavanta przy rozdziale aktorskich nagród, francuscy krytycy nie kryli autentycznego oburzenia. Po obejrzeniu „Holy Motors” ich irytacja musi wydać się w pełni zrozumiała.

Spośród wszystkich Nowofalowców twórcą najbliższym Caraxowi wydaje się bez wątpienia Jean – Luc Godard. Twórca „Kochanków na moście” obficie czerpie chociażby z dostarczanych przez autora „Kobieta jest kobietą” kodów wizualnych. Nie bez przyczyny bohaterka „Boy Meets Girl” w jednej ze scen wygląda zupełnie jak Jean Seberg z „Do utraty tchu”, a Juliette Binoche w „Złej krwi” ulega konsekwentnej stylizacji na Godardowską Annę Karinę. Carax, tak jak twórca „Szalonego Piotrusia”, zdradza również upodobanie do żonglerki nastrojami i niespodziewanego przełamywania powagi za sprawą błazeńskiej zgrywy. Godardowi w twórczości młodszego kolegi spodobałyby się z pewnością postmodernistyczne z ducha aluzje do ikon francuskiej kultury. Najlepszy przykład takiej postawy stanowi  scena ze „Złej krwi”, w której do stolika w podłym barze podchodzi w pewnym momencie cudownie zmartwychwstały Jean Cocteau. Wspomniany film  stanowi zresztą najbardziej „godardowskie” dzieło w całym dorobku Caraxa. „Złą krew” z powodzeniem daje się oglądać jako żywą ilustrację tezy francuskiego mistrza: „wszystko, czego potrzeba do zbudowania filmu, to dziewczyna i pistolet ”.



Filmy Caraxa to jednak nie tylko nowofalowy sznyt i awangardowa gracja. Zgodnie z podstawowym założeniem neobaroku, francuski reżyser obficie flirtował z popkulturą lat 80 i z lubością sięgał po modne wówczas piosenki, filmy i obrazowe klisze. Pewne elementy tamtej strategii zachowały się zresztą w kinie Caraxa po dziś dzień. Za mrugnięcie okiem w stronę widowni można potraktować decyzję, by w epizodach „Holy Motors” obsadzić Evę Mendes i Kylie Minogue. Gdyby jednak Carax naprawdę chciał poszukać artystycznego pokrewieństwa wśród idolek współczesnej młodzieży, powinien zwrócić się w stronę piosenek SoKo. Choć francuska artystka polskiego pochodzenia używa zupełnie innego języka, w swoich utworach porusza tematy żywcem wyjęte z filmów twórcy „Boy Meets Girl”. Zarówno Carax, jak i SoKo zajmują się przecież trudnym do uśmierzenia bólem po rozstaniu i smutkiem towarzyszącym nieodwzajemnionej miłości. W swojej karierze dają się  poznać jako mistrzowie zmysłowego lamentu, gorliwi żałobnicy umierającego uczucia. Oboje artyści słyną również z celebrowania własnego ekscentryzmu. Wyznanie „I Thought I Was an Alien” służące za tytuł płyty SoKo z powodzeniem mogłoby stać się również pierwszym zdaniem autobiografii Caraxa.

(...) więcej w katalogu festiwalowym 13. T- Mobile Nowe Horyzonty 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz