Piotr Czerkawski: Niektórzy krytycy pisali, że w „Domu na
weekend” udało ci się stworzyć wiarygodny obraz życia pewnych warstw
niemieckiego społeczeństwa. Czy właśnie taka była twoja intencja?
Hans- Christian Schmid: Z pewnością można by
powiedzieć, że wielu starzejących się przedstawicieli niemieckiej burżuazji
skrywa niewygodne sekrety. Nie chciałem jednak, żeby moi bohaterowie
reprezentowali kogokolwiek poza sobą samym. To byłoby zbyt skomplikowane. Jeśli
marzy ci się tworzenie wielkich alegorii, w rzeczywistości kończysz często na
powielaniu klisz. Nie czułem potrzeby, by podejmować takie ryzyko.
Synowie bohaterów są mniej więcej twoimi równolatkami.
Jak bardzo pomogło ci to w realizacji filmu?
Wraz z moim scenarzystą, Berndem Lange, chcieliśmy dotrzeć
do prawdy o relacjach pokolenia dzisiejszych trzydziestoparolatków i ich
rodziców. Doszliśmy do wniosku, że wielu naszych znajomych funkcjonuje z dnia
na dzień i nie traktuje swojego życia zbyt refleksyjnie. Kiedy jednak raz czy dwa razy do roku wypada im odwiedzić
swoich rodziców, wszystkie tłumione na co dzień dylematy wracają ze zdwojoną
siłą. Trzeba w końcu usprawiedliwiać się ze swoich życiowych wyborów i
odpowiadać na niewygodne pytania o przyszłość. Za każdym razem od nowa musimy
też definiować swój stosunek do ludzi, którym wiele zawdzięczamy, ale uznajemy
za coraz bardziej obcych. Wszystkie takie spotkania naprawdę bywają trudne i
wyczerpujące emocjonalnie.
Konflikty pokoleń stanowią jednak nieodłączną cechę
każdej epoki. Na czym polega ich współczesna specyfika?
Paradoksalnie największym problemem może okazać się to, że w
praktyce różnimy się od naszych rodziców bardzo niewiele. Gdy patrzę na swoich
bohaterów, dochodzę do wniosku, że nie
miałbym nic przeciwko prowadzeniu takiego samego trybu życia albo mieszkaniu w
tak urządzonym domu. Te podobieństwa wynikają pewnie z faktu, że rodzice moich
rówieśników mieli wiele wspólnego z pokoleniem 68' i w konfrontacji ze swoimi
rodzicami wywalczyli wiele swobód, z których wszyscy korzystamy do dziś. Ta
płaszczyzna porozumienia jest bardzo cenna, ale może też prowokować rozmaite
kłopoty. Często dzieje się tak, że traktujemy rodziców jak przedstawicieli
własnej generacji i nie potrafimy pojąć dlaczego nie są w stanie zaakceptować
części naszych wyborów i decyzji.
Co najczęściej staje się przedmiotem takich sporów?
Wydaje mi się, że chodzi o moment osiągnięcia dojrzałości.
Jak już wspomniałem, dziś coraz bardziej go przecież opóźniamy. Doskonale widać
to zwłaszcza w Berlinie, który ostatnimi czasy stał się stolicą wykształconych
próżniaków. W wieku trzydziestu paru lat często wciąż się bawimy i jest nam z
tym dobrze, ale musimy pamiętać, że w analogicznym okresie nasi rodzice mieli
już najpewniej dom, rodzinę i stałą pracę. Trudno więc dziwić się, że teraz
oczekują od nas czegoś podobnego.
Twój film bywa czasem porównywany do „Festen” Thomasa
Vinterberga. Mnie jednak wydaje się znacznie subtelniejszy.
Między naszym filmem, a „Festen” istnieje jedna zasadnicza
różnica. U Vinterberga mamy do czynienia z wyrazistym punktem kulminacyjnym,
który okazuje się kluczowy dla całej intrygi i wywraca do góry nogami nasz
stosunek do bohaterów. Tymczasem w „Domu na weekend” chcieliśmy osiągnąć coś
zupełnie innego. Interesowało nas prowadzenie widzów w określonym kierunku za
pomocą małych kroków.
Skomplikowane relacje między rodzicami, a dziećmi
stanowią kluczowy temat większości twoich filmów. Dlaczego ta kwestia wydaje ci
się taka ważna?
Wydaje mi się, że to najlepszy sposób, by zaintrygować
swoimi filmami przeciętnego człowieka, a na tym właśnie zależy mi najbardziej.
Oczywiście zawsze mógłbym robić w tym celu kino gatunkowe, ale prawda jest
taka, że w Europie nikt się na nim nie zna i nie docenia, więc rzadko kiedy
udaje się wzbudzić zainteresowanie producentów. Wyjątek stanowią może komedie,
ale one z kolei pozostają bardzo silnie związane z kontekstem lokalnym i rzadko
kiedy potrafią wybić się na uniwersalność. Nie muszę chyba zresztą mówić, co
sądzę o komediach niemieckich. Prawda jest też taka, że aby pracować z dużymi
budżetami trzeba zresztą determinacji i dyscypliny, której nie wymaga się od absolwentów
niemieckich szkół filmowych.
W Stanach Zjednoczonych proces kształcenia przebiega
inaczej?
Przekonałem się o tym dobitnie, gdy studiowałem przez pewien
czas na uniwersytecie w Los Angeles. Spotkałem tam wówczas grupę
dwudziestolatków, którzy już na tak wczesnym etapie wiedzieli jakie kino będą
chcieli realizować w przyszłości i czego muszą się nauczyć, aby dobrze
wykonywać swoje rzemiosło. W Niemczech wyglądało to natomiast zupełnie
odwrotnie. Ludzie starsi od tamtych chłopaków o 10 lat wciąż jeszcze
eksperymentowali i leniwie poszukiwali artystycznej ścieżki.
Mimo studiów w Los Angeles nigdy nie chciałeś spróbować
sił w Hollywood?
Nie sądzę, by był to dobry pomysł. Nie jestem reżyserem do
wynajęcia, któremu można po prostu podsunąć pod nos gotowy scenariusz i kazać
wykonać mechaniczną pracę. Żeby przekonać się do danego projektu, muszę głęboko
uwierzyć w jego autentyczność. Nie uda mi się tego zrobić, jeśli nie będę czuł,
że historia opowiada o realiach jakie znam i społeczeństwie, w którym żyję.
Prawda jest zresztą taka, że jako widz również wolę oglądać artystyczne filmy
europejskie.
Czyje filmy poruszają cię w szczególności?
Jestem pod niesłabnącym wrażeniem Bergmana. Jego kino po
prostu się nie starzeje. Nawet, gdy oglądam jego najstarsze filmy, wciąż mam
wrażenie, że opowiadają o mnie i moich znajomych. Z twórców bardziej
współczesnych cenię natomiast braci Dardenne.
(...)
Więcej w czerwcowym KINIE
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz