środa, 17 lipca 2013

Nie interesuje mnie rzeczywistość - rozmowa z Denisem Cote, twórcą "Vic+Flo zobaczyły niedźwiedzia"







Piotr Czerkawski: Nie mogę powstrzymać się przed powtórzeniem pytania, które kilka razy zadają sobie bohaterki pańskiego nowego filmu. Gdyby miał pan wybór, wolałby pan być wodą czy wiatrem?

Denis Cote: Wiatrem, zdecydowanie. Gdyby przydarzyła mi się jakaś trudna sytuacja, mógłbym wtedy po prostu ulecieć gdzie indziej.

Przyzna pan, że natura prowadzonych przez bohaterki konwersacji wpływa na dość osobliwą atmosferę filmu.

W trakcie pisania scenariusza wcale nie byłem pewien, czy to dobry pomysł. Chciałem, żeby „Vic i Flo…” miało w sobie odrobinę kiczu, ale – za każdym razem, gdy wracałem do wspominanej przez pana sceny – myślałem sobie: „O co mi, do cholery, chodziło? To poetyckie? A może bardziej banalne?”.

Proszę się nie martwić. Wpisany w „Vic i Flo” ekscentryzm stanowi największą siłę pańskiego filmu. Oryginalność bije już zresztą z samego tytułu.

Gdybym sam usłyszał o filmie „Vic i Flo spotykają niedźwiedzia”, pomyślałbym, że to jakaś animacja, opowieść przeznaczona dla dzieci. W takim tytule istnieje również pożądana przeze mnie tajemnica. Dowiadujesz się z niego naprawdę niewiele. Vic i Flo? Nie wiadomo nawet, czy to mężczyźni, czy kobiety. Niemniej jednak, w trakcie pracy nad filmem bardzo długo zastanawiałem się nad kształtem tytułu. Jeszcze na dwa tygodnie przed zakończeniem zdjęć byłem zdecydowany by nazwać swój film „Vic i Flo giną na końcu”.

Byłby to jeszcze jeden element prowadzonej przez pana gry z widzem. Skąd bierze się w panu potrzeba zaskakiwania publiczności?

Myślę, że kino powinno być odrobinę mniej nadęte. Sami też nie powinniśmy traktować życia tak poważnie. Uwielbiam fundować widzom niespodziewane zwroty akcji, bądź zmiany nastrojów, żeby sprawić im przyjemność. W tym wszystkim muszę być jednak bardzo uważny.  Niektórzy mogą przecież zacząć mówić: „Och nie, ten Cote znowu się popisuje!”. Tymczasem swoją postawą nie chcę okazywać ani grama arogancji bądź cynizmu. Moją twórczością rządzi po prostu potrzeba oryginalności. Kino ma już ponad 100 lat, ale wychodzę z założenia, że wciąż jeszcze możemy za jego pośrednictwem powiedzieć  coś nowego. Nie wiem czy faktycznie mi się to udaje, ale staram się przynajmniej próbować. Jestem to winien moim widzom.

Czy publiczność zawsze była dla pana tak istotna?

Nie do końca. Pierwsze filmy kręciłem w dużej mierze dla samego siebie. Chciałem potwierdzić swoje umiejętności, okazać wszechstronność, wyeksponować erudycję. Z biegiem czasu przestałem jednak tego potrzebować. Dziś nie lubię już zbytniego intelektualizowania. Wolę po prostu dobrze się bawić i zarazić publiczność własną radością. „Vic i Flo…” to film zrealizowany w całości z myślą o widzu.


Pański film można by opisać jako historię lesbijki, która musi na nowo ułożyć sobie życie po wieloletniej odsiadce w więzieniu. Brzmi to jak świetny materiał na dramat społeczny. Nie kusiło pana, by pójść właśnie w tę stronę?

Prawdę mówiąc, nie sądzę, żeby „Vic i Flo…” mogło być traktowane jako film na jakikolwiek temat. Ludzie pytają mnie czasem: „Chciał pan nakręcić love story? A może kino zemsty?”. Nie umiem znaleźć odpowiedzi na tego typu pytania. Dla mnie liczy się to, czy widz był w stanie polubić bohaterki i przejąć się ich losami.

A co z wiernością otaczającej rzeczywistości? Niektórzy twierdzą, że to wręcz powinność każdego artysty.

Rzeczywistość niespecjalnie mnie interesuje. Jako artysta mogę kłamać na jej temat w żywe oczy. Bardziej niż budowanie społecznego tła interesuje mnie kreowanie ekranowego nastroju. Film ma doprowadzić cię do śmiechu albo do łez. Czasem do jednego i drugiego. Czy to ważne, czy okazji będzie „wiarygodny”?

(...)

Więcej w wakacyjnym numerze KINA


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz