Piotr Czerkawski: Nie
mogę powstrzymać się przed powtórzeniem pytania, które kilka razy zadają sobie
bohaterki pańskiego nowego filmu. Gdyby miał pan wybór, wolałby pan być wodą
czy wiatrem?
Denis Cote:
Wiatrem, zdecydowanie. Gdyby przydarzyła mi się jakaś trudna sytuacja, mógłbym
wtedy po prostu ulecieć gdzie indziej.
Przyzna pan, że
natura prowadzonych przez bohaterki konwersacji wpływa na dość osobliwą atmosferę filmu.
W trakcie pisania scenariusza wcale nie byłem pewien, czy to
dobry pomysł. Chciałem, żeby „Vic i Flo…” miało w sobie odrobinę kiczu, ale –
za każdym razem, gdy wracałem do wspominanej przez pana sceny – myślałem sobie:
„O co mi, do cholery, chodziło? To poetyckie? A może bardziej banalne?”.
Proszę się nie
martwić. Wpisany w „Vic i Flo” ekscentryzm stanowi największą siłę pańskiego
filmu. Oryginalność bije już zresztą z samego tytułu.
Gdybym sam usłyszał o filmie „Vic i Flo spotykają
niedźwiedzia”, pomyślałbym, że to jakaś animacja, opowieść przeznaczona dla
dzieci. W takim tytule istnieje również pożądana przeze mnie tajemnica.
Dowiadujesz się z niego naprawdę niewiele. Vic i Flo? Nie wiadomo nawet, czy to
mężczyźni, czy kobiety. Niemniej jednak, w trakcie pracy nad filmem bardzo
długo zastanawiałem się nad kształtem tytułu. Jeszcze na dwa tygodnie przed
zakończeniem zdjęć byłem zdecydowany by nazwać swój film „Vic i Flo giną na
końcu”.
Byłby to jeszcze
jeden element prowadzonej przez pana gry z widzem. Skąd bierze się w panu
potrzeba zaskakiwania publiczności?
Myślę, że kino powinno być odrobinę mniej nadęte. Sami też
nie powinniśmy traktować życia tak poważnie. Uwielbiam fundować widzom
niespodziewane zwroty akcji, bądź zmiany nastrojów, żeby sprawić im
przyjemność. W tym wszystkim muszę być jednak bardzo uważny. Niektórzy mogą przecież zacząć mówić: „Och
nie, ten Cote znowu się popisuje!”. Tymczasem swoją postawą nie chcę okazywać
ani grama arogancji bądź cynizmu. Moją twórczością rządzi po prostu potrzeba oryginalności.
Kino ma już ponad 100 lat, ale wychodzę z założenia, że wciąż jeszcze możemy za
jego pośrednictwem powiedzieć coś
nowego. Nie wiem czy faktycznie mi się to udaje, ale staram się przynajmniej
próbować. Jestem to winien moim widzom.
Czy publiczność
zawsze była dla pana tak istotna?
Nie do końca. Pierwsze filmy kręciłem w dużej mierze dla
samego siebie. Chciałem potwierdzić swoje umiejętności, okazać wszechstronność,
wyeksponować erudycję. Z biegiem czasu przestałem jednak tego potrzebować. Dziś
nie lubię już zbytniego intelektualizowania. Wolę po prostu dobrze się bawić i
zarazić publiczność własną radością. „Vic i Flo…” to film zrealizowany w
całości z myślą o widzu.
Pański film można by
opisać jako historię lesbijki, która musi na nowo ułożyć sobie życie po
wieloletniej odsiadce w więzieniu. Brzmi to jak świetny materiał na dramat
społeczny. Nie kusiło pana, by pójść właśnie w tę stronę?
Prawdę mówiąc, nie sądzę, żeby „Vic i Flo…” mogło być
traktowane jako film na jakikolwiek temat. Ludzie pytają mnie czasem: „Chciał
pan nakręcić love story? A może kino zemsty?”. Nie umiem znaleźć odpowiedzi na
tego typu pytania. Dla mnie liczy się to, czy widz był w stanie polubić
bohaterki i przejąć się ich losami.
A co z wiernością
otaczającej rzeczywistości? Niektórzy twierdzą, że to wręcz powinność każdego
artysty.
Rzeczywistość niespecjalnie mnie interesuje. Jako artysta
mogę kłamać na jej temat w żywe oczy. Bardziej niż budowanie społecznego tła
interesuje mnie kreowanie ekranowego nastroju. Film ma doprowadzić cię do
śmiechu albo do łez. Czasem do jednego i drugiego. Czy to ważne, czy okazji
będzie „wiarygodny”?
(...)
Więcej w wakacyjnym numerze KINA
(...)
Więcej w wakacyjnym numerze KINA
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz