Piotr Czerkawski: Na
zakończonym niedawno festiwalu w Karlowych Warach zaprezentowałeś – owacyjnie
przyjęte wcześniej w Cannes – „La Grande Bellezza”. Jednym z najważniejszych
bohaterów twojego filmu wydaje się miasto Rzym. Po seansie może wydawać się, że
znasz je na wylot, a przecież wcale nie mieszkasz tam od urodzenia.
Paolo Sorrentino: Prawdę
mówiąc, na stałe przebywam w Rzymie dopiero od 6 lat. Znam jednak to miasto
bardzo dobrze, bo wielokrotnie tu wcześniej pracowałem. Jak zapewne można
zorientować się z moich filmów, po prostu kocham Rzym. W „La Grande Bellezza”
chciałem jednak opowiedzieć nie tylko o pięknie miasta, ale także o pięknie
samych Rzymian, o którym oni samo zdążyli już dawno zapomnieć.
(...)
Pokazane w twoim
filmie życie wielkomiejskich elit wydaje się jednocześnie magnetyczne i
rozczarowujące. Czy właśnie tak postrzegasz swoje otoczenie?
Jeśli mieszkasz w takiej metropolii jak Rzym, na każdym kroku
możesz spotkać znajomych i znaleźć pretekst do dobrej zabawy. Jednocześnie
jednak masz szansę, by chwilę później wtopić się w anonimowy tłum, zwolnić i
zyskać czas na przemyślenia. Możliwość połączenia tych dwóch potrzeb
wydaje mi się największą zaletą jaką przynosi mieszkanie w wielkim mieście.
„La Grande Bellezza”
wielokrotnie porównuje się do najlepszych filmów Federico Felliniego. Domyślam
się, że twórczość tego reżysera ma dla ciebie spore znaczenie?
Zgadza się, dzięki Felliniemu odkryłem dla siebie sens kina.
Mam zresztą wrażenie, że Fellini jest ważnym twórcą dla każdego Włocha. Na
pewno interesują nas te same tematy: Rzym, wyższe sfery, wypełniająca nasze
życie pustka. Podobne kwestie były ważne również dla Antonioniego, ale mnie
osobiście zawsze bliższy był temperament twórcy „Słodkiego życia”. Nie
zamierzam jednak, rzecz jasna, kopiować
jego stylu. Nawet gdybym chciał, byłoby to zresztą bezcelowe. Fellini jest
po prostu nie do podrobienia.
Przy okazji nowego
filmu porównywano cię także do Terrence’a Malicka. Mówiono, że „La Grande
Bellezza” to „Drzewo życia” wzbogacone o poczucie humoru. Co o tym myślisz?
Na pewno miło usłyszeć coś takiego. Główne podobieństwo z
Malickiem polega pewnie na tym, że w „La
Grande Bellezza” użyłem muzyki tych samych kompozytorów, między innymi
Góreckiego i Preisnera.
Twoje gusta muzyczne
wydają się jednak znacznie szersze. Trudno mi wyobrazić sobie, by Malick
sięgnął kiedyś po muzykę Talking Heads, którą tak świetnie wykorzystałeś we
„Wszystkich odlotach Cheyenne’a”.
Nie, dlaczego? Myślę, że oceniasz go zbyt surowo. Kto wie,
może nawet Terrence Malick ma poczucie humoru?
Odważna teza. W
twoich filmach dowcip często ma w sobie siłę, by zneutralizować bijącą z opowieści
gorycz. Bohaterowie „Boskiego”, „Wszystkich odlotów…” czy „La Grande Bellezza”
wzmagają się z poczuciem straty, choć nie do końca są pewni, co tak naprawdę
utracili.
Oczywiście, twój opis to przecież najkrótsza możliwa
definicja melancholii. A ja odkąd pamiętam byłem melancholikiem i zapewne
zostanę nim już na zawsze.
Więcej w dzisiejszym wydaniu Dziennika
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz