„Pacific Rim” wydaje się czymś więcej niż tylko rewią
widowiskowej destrukcji i orgią uzasadnionej moralnie przemocy. Guillermo Del
Toro, autor znakomitego „Labiryntu fauna”, zachowuje się jak psychoanalityk,
który ośmiela widza, by przyznał mu się do swych najskrytszych fantazji.
Meksykański reżyser z przekonaniem uwzniośla najprostsze przyjemności. „Pacific
Rim” jasno określa granice między dobrem, a złem, poświęca logikę wydarzeń na
rzecz ich widowiskowości i nadaje fabule prędkość rozpędzonego Usaina Bolta. Iście
dziecięca zabawa w kino bywa chwilami wzbogacana przez umiejętnie dawkowany
patos bądź ekscentryczne, „deltorowskie” poczucie humoru. Bodaj największym
osiągnięciem meksykańskiego twórcy okazuje się jednak zaznaczenie na
wyraźnie pretekstowym scenariuszu stempla autorskiego. Jedna z najważniejszych
bohaterek „Pacific Rim”, Mako Mori, wydaje się współczesną inkarnacją Ofelii z „Labiryntu
fauna”. Znajdująca się na pograniczu infantylizmu i dojrzałości, obciążonej
traumą przeszłości i poczucia odpowiedzialności za teraźniejszość dziewczyna decyduje
się w końcu wykonać krok naprzód. Tym samym przynosi widzowi jeszcze jeden
powód do zadowolenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz