Piotr Czerkawski:
Pańskie najlepsze filmy mają doskonale
oddają ponury nastrój panujący w Ameryce lat 70. Czy czuje się pan rzecznikiem pokolenia,
które demonstrowało wówczas bolesne rozczarowanie rzeczywistością?
Jerry Schatzberg:
To, co powiem zabrzmi pewnie trochę cynicznie, ale jako artysta nie jestem
zainteresowany szczęśliwymi ludźmi. Znacznie bardziej ciekawią mnie jednostki,
które duszą się w społeczeństwie i muszą pokonać wiele przeszkód, żeby osiągnąć
choć ułamek życiowej satysfakcji. W latach 70. podobna postawa faktycznie
wydawała się dość powszechna. Na pewno jednak nie była wyłącznie produktem
tamtej epoki. Niezgoda na rzeczywistość wydaje mi się wręcz fundamentem
amerykańskiej mentalności. Ludzie, którzy lata temu migrowali do Nowego Świata
decydowali się przecież na tę ryzykowną podróż właśnie ze względu na chęć odmiany
dotychczasowego życia.
Jak wiele z tamtej
postawy udało się ocalić Amerykanom w dzisiejszych czasach?
Niestety, zawstydzająco mało. Pojęcia, które służyły za
fundamenty Deklaracji Niepodległości zostały mocno wypaczone. Jak to możliwe, że w kraju, gdzie tak wiele
mówi się o równości, 1% społeczeństwa obnosi się ze swoim bogactwem, a reszta
ledwo wiąże koniec z końcem? Odkąd
pamiętam byłem tym podirytowany i właśnie dlatego chciałem robić filmy o
ludziach z marginesu społeczeństwa. Problem w tym, że ów margines w Stanach
Zjednoczonych okazuje się zaskakująco szeroki.
(…)
Pańskie filmy różnią
się od siebie, ale każdy z nich na własny sposób bada granicę między iluzją, a
rzeczywistością. Dlaczego ta tematyka wydaje się panu taka istotna?
Ludzkość składa się z nieuleczalnie chorych marzycieli.
Pragniemy, żeby nasza rzeczywistość okazywała się coraz bardziej komfortowa,
stykamy się z kolejnymi rozczarowaniami, ale dalej wierzymy, że już jutro
wszystko się odmieni. Nawet jeśli uda nam się coś osiągnąć, wiemy, że zawsze
może być jeszcze lepiej. Nie wiem jak jest w Polsce, ale podejrzewam, że po
obaleniu komunizmu nie spoczęliście na laurach i cały czas pracujecie nad kształtem
waszej demokracji.
W 1973 roku za
„Stracha na wróble” otrzymał pan Złotą Palmę w Cannes. Spodziewał się pan, że
akurat ten film odniesie tak wielki sukces?
Absolutnie nie uważałem się za faworyta. Wszyscy sądzili, że
główna nagroda zostanie przyznana „Szczęśliwemu człowiekowi” Lindsaya Andersona
bądź „Nocy amerykańskiej” Francoisa Truffauta. Zresztą nawet gdy Złota Palma
przypadła w końcu „Strachowi…”, moi producenci specjalnie się tym nie przejęli.
Zamiast cieszyć się z sukcesu, pytali w kółko: „No dobrze, ale kiedy zaczniemy
zarabiać na tym pieniądze?”. Pech chciał, że kilka tygodni po „Strachu…”, na
ekrany amerykańskich kin wszedł „Egzorcysta”, który przyciągnął niezwykle dużą
widownię. Moi przełożeni nie byli jednak w stanie zrozumieć, że to zupełnie
inne filmy. Nie powiem, żeby specjalnie
mnie to dziwiło. W Ameryce nigdy nie szanowało się autorów kina. Wiemy to już
od czasu Orsona Wellesa, którego talent został zniszczony przez hollywoodzką
machinę.
(…)
W „Strachu na wróble”
zawarł pan jedną z najpiękniejszych scen w historii amerykańskiego kina. Mam na
myśli moment, w którym bohater grany przez Gene’a Hackmana zrywa z wizerunkiem
zawziętego ponuraka i zatraca się w spontanicznym tańcu w barze. Czy zgodzi się
pan, że właśnie ta scena stanowi klucz do zrozumienia filmu?
Z całą pewnością to właśnie ona rozstrzyga konflikt między Maxem
Gene’a Hackmana, a Lionem granym przez Ala Pacino. Podczas gdy Max jest sfrustrowany
i zgorzkniały, Lion ma w sobie optymizm i życiową energię. Różnice między nimi
podkreśla już zresztą rozumienie tytułowej metafory. Max mówi w pewnym momencie, że strachy na
wróble mają w sobie coś przerażającego. Lion odpowiada, że to blef i tak
naprawdę wcale nie trzeba się ich lękać. Przywołana przez pana scena udowadnia,
że Max nareszcie zrozumiał filozofię swojego przyjaciela i postanowił uznać ją
za swoją. W pełni go w tej kwestii rozumiem rozumiem. Postawa życiowa Liona
jest może i naiwna, ale czy świat nie byłby lepszym miejscem, gdyby wszyscy
potrafili myśleć tak jak on?
Więcej w piątkowym Dzienniku
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz