sobota, 31 marca 2012

Najlepsze filmy I kwartału


Na przekór popularnej ostatnio wśród krytyków tendencji, by pastwić się nad filmową tandetą, postanowiłem skupić się na tym, co faktycznie godne wyróżnienia. Z tej okazji przedstawiam subiektywną listę najlepszych filmów I kwartału roku 2012 w polskich kinach. Tam gdzie to możliwe odsyłam do swoich krótszych lub dłuższych opinii o wybranych tytułach.

1. Człowiek z Hawru (Le Havre, reż. Aki Kaurismaki, dyst. Gutek Film)
2. Wszystkie odloty Cheyenne'a (This Must Be The Place, reż. Paolo Sorrentino, dyst. ITI Cinema)
3. Lollipop Monster (reż. Ziska Riemann, dyst. Aurora Films)
4. Rzeź (Carnage, reż. Roman Polański, dyst. Kino Świat)
5.Dziewczyna z tatuażem (The Girl wih Dragon Tattoo, reż. David Fincher, dyst. UIP)
6. Copie Conforme. Zapiski z Toskanii (reż. Abbas Kiarostami, dyst. Gutek Film)
7. Code Blue (reż. Urszula Antoniak, dyst. Stowarzyszenie Nowe Horyzonty)
8. Elena (reż. Andriej Zwiagincew, dyst. Against Gravity)
9. Spadkobiercy (The Descendants, reż. Alexander Payne, dyst. Imperial- Cinepix)
10. Artysta (The Artist, reż. Michel Hazanavicius, dyst. Kino Świat)


czwartek, 22 marca 2012

Jesteśmy Azjatami, w dodatku ciemnymi- rozmowa z Andriejem Zwiagincewem



 PIOTR CZERKAWSKI: „Elena” różni się od pana poprzednich filmów. Ale jednocześnie ma z nimi coś wspólnego. Po raz kolejny porusza pan kwestię kryzysu rodziny.

ANDRIEJ ZWIAGINCEW:
Nie powiedziałbym, że jest to u mnie główny temat. Po prostu tak się składa, że we wszystkich trzech filmach mamy do czynienia z destrukcją rodziny. Nie szukaliśmy specjalnie takich historii. Rzecz w tym, że rodzina to naturalne środowisko człowieka. Każdy ma rodzinę, tak jak u każdego w żyłach płynie krew. Tyle że teraz się rozpada, albo przechodzi kryzys, nie jest już tak potrzebna. Społeczeństwo odchodzi od rolniczego, patriarchalnego systemu, w którym mąż uprawia ziemię, żona podtrzymuje ognisko domowe, a dzieci pomagają we wszystkim.
Kiedyś rodzina była czymś nieodzownym. Dzisiaj kobieta stawia na samodzielność, a mężczyzna skazuje się na infantylność. Nie ma sprawy, jeśli kobieta sama chce wychowywać dziecko bez mężczyzny. Co więcej, coraz chętniej podaje się w wątpliwość konieczność przedłużania gatunku. A niby po co żyć dla przyszłych pokoleń? Przedłużyć siebie w dzieciach? To tylko mit? Górą indywidualizm. Miasto, konkurencja, egoizm, chciwość, pokusy i ich dostępność – to wszystko stanowi zbawienny grunt dla podobnych idei. Świat przestaje być agrarny, a staje się metropolis. Rodzina jako zamknięta twierdza już nie istnieje. Człowiek chce być wolnym indywidualistą. To wpływa na model życia, stawia nowe wyzwania. I na tym polega problem.

 (...)

Ostatnio można zauważyć, że wielu rosyjskich twórców krytycznie ocenia sytuację w kraju. Myślę tu na przykład o filmach Wyrypajewa i Wołoszyna oraz książkach Władimira Sorokina. Przekonuje pana ich wizja, a może pan ją podziela?

Mogę powiedzieć o tym, co ostatnio mnie poruszyło – to film „Szczęście ty moje” Siergieja Łoznicy. Łoznica patrzy na sprawy prosto, uczciwie, bez wykrętów. To taka rosyjska bajka, która ciągnie się przez wieki. Po drodze życia prostoduszny człowiek wiezie chleb życia. A na mniej metafizycznym poziomie kierowca ciężarówki wiezie mąkę. Wszystko jest tu przemyślane, każdy szczegół. Podróż przez zaczarowany las… To naprawdę straszna rosyjska bajka.

Ta bajka istotnie ma przełożenie na rzeczywistość?

Rosja, taka jaka była w 1945 r., taka będzie i w 2045 r. – pokazał Łoznica. Tacy jesteśmy. Tu jest Azja, a my jesteśmy Azjatami, w dodatku ciemnymi. Tylko głupek może być uczciwy, jak bohater ze „Szczęście ty moje”. Jest jakiś dziwny, żyje na uboczu głównego nurtu, wiezie chleb życia. Polityka, gazociąg, naftociąg – to nie jego bajka. Ale ma czystą duszę. Nie jest w stanie pokonać tej trasy, bo tutaj trzeba umieć liczyć, tam sprzedać, to znowu być do bólu poważnym, nie można nikomu ufać. Jest w tym wszystkim prawda życia, reżyser ją zna, w całej pełni. Przemawia przezeń uczciwość.

(...)


Zaczynał pan w teatrze, ale w pewnym momencie całkowicie porzucił pan scenę dla kina, dlaczego?

Wszystko bierze się chyba z faktu, że zakochałem się w kinie jak sztubak. To stało się na drugim roku w szkole teatralnej, kiedy zobaczyłem „Przygodę” Antonioniego. Po raz pierwszy wtedy o nim usłyszałem. Film wyświetlali wprawdzie w szkole filmowej, ale wkradałem się tam na projekcje przy pomocy mojego kolegi operatora. Wyszedłem zamroczony, kompletnie zakręcony. Z miejsca zrozumiałem, że kino to nie opowiadanie historii, a język filmu to nie wykład werbalny myśli. Zobaczyłem coś, co poraziło mnie niezwykłym doznaniem cudu – że kino może wyrażać coś tak delikatnego, ulotnego, czego nie da się przekazać w inny sposób. Po seansie podszedł do mnie kolega, też ożywiony i zapytał: no i jak? Widzi, że jestem pod wrażeniem. Przedtem widziałem już filmy Tarkowskiego. Jeszcze kiedy mieszkałem w Nowosybirsku, była tam jego retrospektywa. To był początek lat 80. Niewiele wcześniej wszedł na ekrany „Stalker”. Chodziłem do kina co wieczór. Studiowałem w instytucie teatralnym i miałem kolegów, którzy radzili mi, co przeczytać, albo na co pójść. Byli ode mnie starsi. Ja zdałem tam w wieku 16. lat, a oni mieli po 25. Oglądałem nie tylko Tarkowskiego, ale i Bergmana. Jednak uderzeniem była „Przygoda”. Może dojrzałem wtedy do zrozumienia takich filmów.

Po premierze „Powrotu” i „Wygnania” porównania do Tarkowskiego był powtarzane do znudzenia.


To kwestia myślenia w kategoriach zaszufladkowania. Łatwiej wtedy umieścić reżysera w jednej przegródce. A z drugiej strony: jak można zajmować się filmem, traktować go poważnie i nie przyznawać się do wpływu Tarkowskiego? Mnie, niewątpliwie, może tylko pochlebiać porównanie do niego. Nawet nie przyszło mi do głowy, że już od pierwszego filmu postawią mnie w jednym rzędzie z człowiekiem, którego uważam za największego reżysera nie tylko w Rosji, ale i na świecie. To przyjemne uczucie. Bo chcę być samym sobą.

À propos Tarkowskiego i Antonioniego: w jednej z książek o Tarkowskim zamieszczono reprodukcję  sporządzonej przez niego listy ulubionych filmów wszech czasów. Znalazły się na niej „Nazarin”, „Dziennik wiejskiego proboszcza” i „Rashomon” lub „Siedmiu samurajów”. I „Przygoda” Antonioniego, która jednak została później skreślona. Ten film nie pasuje do pozostałych, więc wydaje mi się, że Tarkowski skreślił go głównie po to, by zaakcentować swoją genealogię, swój rodowód.  Wydaje mi się, że go rozumiem.

Cały wywiad ukazał się w najnowszym wydaniu Dwutygodnika

środa, 21 marca 2012

Porozmawiajmy o Elenie



W swoim najnowszym filmie Andriej Zwiagincew przeistacza się z fałszywego proroka w twardo stąpającego po ziemi mizantropa. "Elena" to zgryźliwie ironiczny fresk obyczajowy z życia współczesnej Rosji. Zachęcam do obejrzenia filmu a zwłaszcza do zawitania na premierowy wrocławski pokaz, który odbędzie się 23.03 o 20 w Dolnośląskim Centrum Filmowym. Po seansie odbędzie się prowadzona przez Jana Pelczara dyskusja z udziałem mojej skromnej osoby. Serdecznie zapraszam!

wtorek, 13 marca 2012

Jestem jak David Niven po LSD- rozmowa z Johnem Watersem



Panie, panowie i Divine! Zapraszam do lektury wywiadu z jednym z moich ulubionych reżyserów filmowych, "papieżem złego smaku" i centralną postacią amerykańskiego kina undergroundowego. W obszernej rozmowie John Waters wspomina najważniejsze momenty swojej kariery , uzasadnia dlaczego uważa Ingmara Bergmana za "księcia wymiotów" i zdradza, który współczesny reżyser najlepiej nadawałby się do nakręcenia filmu porno w 3D.

 Piotr Czerkawski: Choć zaczynałeś od tworzenia kina undergroundowego, szybko udało ci się zdobyć pewnego rodzaju sławę. Nie wiem czy masz świadomość, że bywasz nawet bohaterem piosenek. Wokalistka popularnego zespołu punkrockowego CSS w jednej ze zwrotek hitu „Yager joga” odwołuje się do atmosfery twoich filmów i wymienia ich kolejne tytuły.

John Waters: No proszę, nie słyszałem o tym! Wygląda na to, że udaje mi się zdobywać fanów wśród coraz młodszej widowni. Wyobraź sobie, że niedawno występowałem ze swoim komediowym show podczas jednego z festiwali muzycznych w Ameryce. Gdy wyszedłem na scenę, ujrzałem przed sobą jakieś 80 tysięcy rockandrollowych dzieciaków. Co najciekawsze, miałem wrażenie, że wszyscy oni dobrze się bawili!

Dzięki takim sytuacjom sam ciągle czujesz się młody?

Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób. Gdy patrzę w lustro, mam świadomość, że się starzeję. Z drugiej strony wciąż jednak myślę o sobie jako o lekkomyślnym nastolatku i mam nadzieję, że nadal wyglądam jak David Niven po zażyciu LSD!

We wspomnianej piosence CSS pada w końcu apel do słuchacza o treści „Przeżyj swoje życie w stylu Johna Watersa”. Jak  rozumiesz tę frazę?

Myślę, że mogłoby to znaczyć mniej więcej tyle, co bądź ciekaw ludzi i nie oceniaj ich pochopnie. Choć wiesz, że może to i naiwne, staraj się wierzyć, że w gruncie rzeczy są dobrzy. Przede wszystkim jednak bądź zadowolonym z siebie neurotykiem, który wie, że nigdy się nie zmieni, ale też wcale tego nie chce. Miej świadomość, że życie zmusi cię do dokonywania wielu wyborów i z niektórych z nich możesz nie być potem zadowolony. Każdy z nich będzie jednak dobry, bo przecież dokonasz go ty sam.

Oprócz tego wszystkiego „życie w stylu Johna Watersa” kojarzy się jednak również z burzliwą atmosferą lat 70.

Nie tęsknię za tymi czasami i nie chciałbym teraz do nich wracać, ale bardzo się cieszę, że mogłem je przeżyć. Nie sądzę, żeby dziś młodzi ludzie mogli wyobrazić sobie sytuację, w której praktycznie co noc uprawiało się seks,  brało narkotyki, odczuwało poczucie wspólnoty i miało nadzieję, że wszystko to stanowi element obyczajowej rewolucji. Nie wierzę, żeby coś podobnego wydarzyło się przez całe najbliższe stulecie.

Być może jednak współcześni młodzi ludzie wcale by tego nie docenili. Niektórzy twierdzą, że dzisiejsi nastolatkowie są znacznie bardziej konserwatywni niż ich rodzice.

Różnica polega na tym, że aby być dziś chuliganem z prawdziwego zdarzenia musiałbyś zostać hakerem. Więzi między ludźmi stają się coraz luźniejsze, nie istnieje coś takiego jak zbiorowa moda na bunt, więc możesz wyrażać swój sprzeciw wobec rzeczywistości wyłącznie indywidualnie. A to okazuje się znacznie mniej sexy.

Muszę przyznać, że za najlepszy film w całej twojej karierze uważam „Polyester” z 1981 roku. W moim odczuciu doskonale łączy on ekstrawagancję twoich wczesnych dokonań ery „Midnight Movies” z wdziękiem późniejszych filmów nakręconych w Hollywood.

Niedawno sporo myślałem o „Polyestrze”, bo mijała właśnie 30 rocznica jego premiery i z tej okazji zostałem zaproszony do Londynu na specjalny pokaz, który udał się wspaniale. Z perspektywy czasu ważne wydaje mi się przede wszystkim, że to mój pierwszy film, który zerwał ze stylistyką „Midnight Movies”. Nie można było zresztą zrobić inaczej, bo szalone eksperymenty w stylu „Midnight” miały sens, jeżeli prowokowały spontaniczne reakcje kinowej widowni. Początek lat 80. i pojawienie się wideo zmieniły sposób obcowania z filmem i doprowadziły do zaniku wspólnotowego wymiaru oglądania. Trzeba było sobie z tym jakoś poradzić, więc wziąłem swoich charakterystycznych, oddalonych od hollywoodzkiego wzorca aktorów na czele z Divine i sprawdziłem jak poradzą sobie w repertuarze bardziej przystępnym dla szerszego grona odbiorców. Sądząc po frekwencji i recenzjach, eksperyment udał się całkiem nieźle. Zresztą, gdy patrzę teraz na „Polyester”, sądzę, że moja ewolucja w kierunku reprezentowanym przez ten film była nieunikniona. Na początku kariery robiłem filmy zupełnie eksperymentalne i undergroundowe, potem przyszła kolej na kino niezależne, a jeszcze później na hollywoodzkie. W ostatnim czasie starałem się natomiast robić undergroundowe filmy hollywoodzkie.

Które z twoich realizowanych w odmienny sposób i różnych stylistycznie filmów cieszą się dziś  największą sympatią widowni?

Zdaje sobie sprawę, że naturalna odpowiedź na to pytanie powinna brzmieć „Różowe flamingi”. Tyle, że, jak już wspominałem, wielu z moich obecnych fanów to młodzi ludzie, którzy urodzili się znacznie później niż w czasie, gdy kręciłem swoje pierwsze filmy. Wytworzona wokół nich swego czasu gorączka może ich więc w ogóle nie obchodzić. W każdym razie z pewnym zdziwieniem zauważam, że moje stare filmy są wciąż wydawane w różnego rodzaju boksach w USA i w Europie. Sądzę więc, że ktoś jeszcze wciąż pamięta o „Flamingach”. Często słyszę też od widzów, że spośród moich pierwszych filmów wracają również do „Female Trouble”. Natomiast z rzeczy, które zrobiłem dla Hollywood wciąż podoba się „W czym mamy problem?”. Ze względu na rolę Johnny'ego Deppa i częste emisje telewizyjne ludzie wracają też czasem do „Beksy”. Powstały na bazie filmu musical i niedawny hollywoodzki remake na pewno przyczynił się też do popularności „Lakieru do włosów”. Jak sam więc widzisz, na twoje pytanie ciężko byłoby znaleźć jednoznaczną odpowiedź. Nie chciałbym popadać w reżyserskie klisze i powtarzać, że wszystkie moje filmy są jak dzieci i nie mogę wybrać spośród nich jednego. Powiem więc, że owszem, wszystkie filmy są jak moje dzieci, ale każdy z nich cierpi na inny rodzaj niepełnosprawności.

„Różowe flamingi” wciąż cieszą się  pielęgnowaną przez widzów i krytykę opinią „najbardziej obrzydliwego filmu w historii kina”. Nie jesteś już trochę zmęczony tą specyficzną sławą?

Zdaję sobie sprawę, że cokolwiek jeszcze w życiu zrobię ten tytuł pojawi się w pierwszym akapicie mojego nekrologu, ale nie przeszkadza mi to. Nie uważam „Różowych flamingów” za swoje największe dokonanie, ale szczerze je lubię i jestem dumny z faktu, że udało mi się nakręcić film, który został zapamiętany przez tak wiele osób. Ciężko mi powiedzieć coś więcej o „Flamingach”, bo bardzo dawno do nich nie wracałem. W ogóle rzadko oglądam swoje filmy. Nawet gdy jestem zaproszony na seans, wygłaszam tylko wprowadzenie, sprawdzam czy zgadza się obraz i dźwięk i najczęściej wychodzę z sali. Nie chodzi bynajmniej o to, że nie lubię swoich filmów. Jestem z nich dumny i cieszę się, że każdy bywa przypominany przez telewizję. W życiu bym nie pomyślał, że „Różowe flamingi” w wersji nieocenzurowanej zostaną kiedykolwiek zaprezentowane przez jakąś amerykańską stację. Tymczasem regularnie prezentuje je Sundance Channel. Wyobrażasz sobie sytuację, w której cała rodzina ogląda telewizję przy obiedzie, ktoś przełącza kanały i trafia nagle na scenę ze „śpiewającym odbytem”? To byłoby fantastyczne!

(...)

Sam również masz oddaną grupę fanów i odgrywasz w ich życiu istotną rolę. Zastanawiam się jaki był najdziwniejszy wyraz sympatii z jakim kiedykolwiek się zetknąłeś?

Całkiem niedawno jedna z fanek poprosiła mnie, żebym podpisał jej się na protezie nogi. Część dziewczyn prosi mnie autografy na swoich tyłkach. Jedna z nich miała tam wytatuowane moje nazwisko. Zapytałem po co jej ono. Odpowiedziała: „dzięki temu za każdym razem, gdy mąż mnie rozbiera, musi pomyśleć o twoich filmach”. Zainspirowałem się tym, gdy kręciłem „Cecil B. DeMented” i stwierdziłem, że każdy z bohaterów będzie miał na ramieniu tatuaż z nazwiskiem ulubionego bohatera. O ile prostsze byłoby wtedy poszukiwanie partnera!

(....)

Cały wywiad ukazał się w marcowym numerze miesięcznika Kino

piątek, 2 marca 2012

Trudno uwierzyć w "Boga zemsty"

 
 Film Rogera Donaldsona przypomina niezgrabne połączenie płaskiego moralitetu, hitchcockowskiego thrillera i belferskiej pogadanki, w ramach której reżyser na wyrywki cytuje teksty Szekspira i Edmunda Burke'a. Banalna historyjka o wymykającej się spod kontroli żądzy odwetu nie może robić wrażenia w dobie psychologicznej złożoności, z jaką podobne zjawisko portretuje w swoich filmach choćby Park Chan-wook.
 (...)
Niedostatki scenariusza objawiają się także w strukturze filmu noszącej ślady wyraźnego pęknięcia. Po pierwszej części stylizowanej na toporne kino zemsty opowieść Donaldsona zamienia się w klasyczny thriller o bohaterze oskarżonym o niepopełnioną zbrodnię. Wmanewrowany przez podstępne działania ekranizacji Will wykorzystuje resztę danego mu przez twórców czasu na udowodnienie swojej niewinności i skompromitowanie przeciwników. Choć fabularna wolta została przedstawiona w sposób inwazyjny i nieprzekonujący, paradoksalnie jej skutki wychodzą jednak "Bogu zemsty" wyłącznie na dobre. Następujący w drugiej części filmu rozwój fabuły wymusza dynamizację opowiadanej historii, która stanowi pretekst do prezentacji rzemieślniczych umiejętności Donaldsona. Hollywoodzki fachowiec udowadnia, że nie zapomniał, jak wykorzystać na ekranie atrakcyjność szybkiego montażu i stopniowo narastającego napięcia.

Wytworzona dzięki tym zabiegom adrenalina pozwala na chwilę zapomnieć o rażących niedociągnięciach na innych płaszczyznach filmu. Nie ma jednak w sobie mocy, aby zneutralizować je całkowicie. Stanowi raczej niezrealizowaną obietnicę tego, czym mógłby być "Bóg zemsty", gdyby zamiast zbioru brudnopisowych bazgrołów miał scenariusz z prawdziwego zdarzenia.

Cały tekst został opublikowany w dzisiejszym Dzienniku