sobota, 14 stycznia 2012

Stygmat Finchera- recenzja "Dziewczyny z tatuażem"


David Fincher dokonał trudnej sztuki. Reżyser zdystansował się od książkowego pierwowzoru i udanej szwedzkiej ekranizacji, by odcisnąć na „Dziewczynie z tatuażem” autorskie piętno. Zamiast narażać się na spłycenie uprawianej przez Stiega Larssona krytyki mechanizmów państwa opiekuńczego, Fincher zrobił to, co potrafi najlepiej, czyli nakręcił perfekcyjnie wystylizowany kryminał. „Dziewczyna…” trzyma świetne tempo, pozostaje wyczulona na detal i skrywa w sobie autentyczną tajemnicę.  Silnie eksponowane sarkastyczne poczucie humoru odsyła „Dziewczynę…” do klasycznego kina noir. Z drugiej strony wnikliwe przyjrzenie się sile z jaką na współczesną rzeczywistość oddziałują nowe technologie sytuuje film Finchera obok „Autora widmo” Romana Polańskiego. Liczne intertekstualne nawiązania „Dziewczyny…” towarzyszą przekonaniu o unikalności reżysera, który odnalazł w literaturze Larssona swoje ulubione tematy i typy bohaterów. Motyw detektywa próbującego zgłębić rytualną naturę filmowych morderstw wzbudza skojarzenia z „Siedem”,  a Lisbeth Salander jako genialna hakerka- socjopatka wydaje się wytatuowaną i zakolczykowaną wersją Marka Zuckerberga. Jak zwykle u Finchera, fabuła filmu posuwa się do przodu w rytm znakomicie dobranej muzyki. W hipnotyzującej czołówce Karen O przywraca moc „zeppelinowskiemu” klasykowi „Immigrant Song”. Wypełniające resztę filmu kompozycje Trenta Reznora i Atticusa Rossa dyskretnie wspomagają obraz w budowaniu atmosfery podskórnego niepokoju. Mistrzowsko zainscenizowany, perwersyjny finał wzbudza natomiast silne przekonanie, że słuchanie Enyi już zawsze będzie stanowiło formę tortury.

Ocena: 9/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz