niedziela, 29 grudnia 2013

Trzeba czynu! - recenzja "Hobbita: Pustkowia Smauga" Petera Jacksona







„Hobbit: Pustkowie Smauga” ma tyle wspólnego z książką Tolkiena, co „Kaligula” Tinto Brassa z historią starożytnego Rzymu. Film Petera Jacksona można by z powodzeniem potraktować jak porno, w którym dialogi stanowią wyłącznie uzupełnienie ekranowych atrakcji. W przypadku „Pustkowia…” seks zostaje jednak zastąpiony przez napompowane adrenaliną konfrontacje bohaterów z hordami wrogów. Sceny akcji w filmie Jacksona sprawiają satysfakcję chociażby ze względu na swą radosną dezynwolturę. Wyrażana przez twórców pogarda dla praw logiki wielokrotnie dorównuje finezji jaką wykazali pod tym względem autorzy czwartej części „Indiany Jonesa”. „Pustkowie…” nieźle wypada również w momentach humorystycznych. Także dlatego, że popisujący się umiejętnościami slapstickowymi Martin Freeman ma w sobie coś z uroku Harpo Marxa. Chwile wytchnienia między przygodami bohaterów, wbrew pozorom, także pozwalają skłonić do zaskakujących refleksji.  W „Pustkowiu Smauga” z powodzeniem można dopatrzeć się krytyki patosu władzy, którego przeciwwagę stanowi plebejski spryt. Lubujący się w napuszonych deklaracjach, zarażeni hipokryzją przywódcy w rodzaju Thorina i króla Thranduila budzą wyłącznie niechęć. Nasza sympatia zostaje za to skierowana w stronę  - skutecznie wypełniających swe funkcje - zwykłych uczestników wyprawy. Właśnie wspólnotowa solidarność umożliwia bohaterom podjęcie walki  z puszącym się swą potęgą Smaugiem. Czyżby Jackson oprócz Tolkiena czytywał również Marksa i okazał się autorem najbardziej lewicowego filmu made in Hollywood od czasu pierwszej części „Igrzysk śmierci”?

Absurdalne podsumowanie roku 2013 roku w polskich kinach






Nagroda firmy Durex dla najlepszego filmu zachęcającego do używania prezerwatyw :  Bejbi blues” Kasi Rosłaniec

Nagroda imienia Lee Danielsa dla najlepszego filmu Lee Danielsa w polskich kinach: „Pokusa” Lee Danielsa


Nagroda imienia Lee Danielsa dla najgorszego filmu Lee Danielsa w polskich kinach: „Kamerdyner” Lee Danielsa

Nagroda imienia Markiza de Sade za najlepszy filmowy fetysz: Rudobrody karzeł liżący pachę Evy Mendes w „Holy Motors” Leosa Caraxa


Nagroda dla najlepszego polskiego filmu pod tytułem „Miłość”: „Miłość” Filipa Dzierżawskiego

Nagroda dla najgorszego polskiego filmu pod tytułem „Miłość”: „Miłość” Sławomira Fabickiego


Nagroda dla najlepszego polskiego filmu z zagranicy: „Polski film” Marka Najbrta


Nagroda imienia Paulo Coelho dla filmu z najbardziej sentencjonalnym tytułem: „Chce się żyć” Macieja Pieprzycy

Nagroda dla najlepszego rimejku niebędącego rimejkiem: „Django” Quentin Tarantino

Nagroda dla najlepszego filmu o Hiszpanii dziejącego się poza Hiszpanią: “Droga do Hiszpanii” Anji Salamonowitz

Nagroda imienia Katarzyny Bratkowskiej dla najlepszego filmu antyprokreacyjnego: „Życie Adeli. Rozdział 1 i 2” Abdellatifa Kechiche’a

Nagroda Polonii Amerykańskiej: „Wielki Liberace” Stevena Soderbergha

Nagroda dla najlepszego filmu o polskich księżach na Dominikanie: „Dotyk grzechu” Jii Zhangke 

Nagroda imienia Luchino Viscontiego dla najlepszego filmu o facecie w łódce od czasu „Śmierci w Wenecji”: „Życie Pi” Anga Lee

Nagroda imienia arcybiskupa Michalika dla filmu krzewiącego wartości chrześcijańskie: „Raj: wiara” Ulricha Seidla

Skarb Templariuszy dla filmu wyjaśniającego spiskową teorię dziejów : „Układ zamknięty” Ryszarda Bugajskiego

Nagroda imienia Jerzego Pilcha dla filmu, którego tytuł jest jednocześnie toastem: „Koniec czasu. Wszystko zaczyna się teraz” Petera Mettlera

Nagroda imienia Jesusa Franco dla najlepszego filmu nunsploitation: „Za wzgórzami” Cristiana Mungiu

Nagroda imienia Antoniego Macierewicza dla Najlepszego filmu o Smoleńsku: „Przelotni kochankowie” Pedro Almodovara

sobota, 28 grudnia 2013

W niewoli tandety - recenzja "Kamerdynera" Lee Danielsa







„Kamerdyner” to film zniewolony przez schematy kina biograficznego. Lee Daniels z buntownika przemienił się w pokornego sługę hollywoodzkiego imperium. Opowiadana przez amerykańskiego reżysera historia obyczajowej rewolucji odsłania paradoksalny reakcjonizm. Film Danielsa to nic innego jak ciąg bohomazów układających się w laurkę na cześć amerykańskiej demokracji. „Kamerdyner” okazuje się jednocześnie patetyczny jak Deklaracja Niepodległości i obciachowy niczym wąsy Wuja Sama. Wrażenie irytacji pogłębia jeszcze koszmarna postawa obsadzonego w roli tytułowej Foresta Whitakera. Wybitny skądinąd aktor tym razem sprawia wrażenie jakby swego rzemiosła uczył się w pobliskim tartaku. Głównym środkiem wyrazu pozostaje dla niego wciąż ta sama cierpiętnicza mina godna ośmiolatka, który przed chwilą musiał uśpić ukochanego kotka. Nieznośnie dydaktyczny, dorównujący finezją kręconym za pomocą sierpa i młota radzieckim propagandówkom „Kamerdyner” okazuje się również irytująco rozciągnięty w czasie. Druga godzina projekcji upływa wyłącznie na cichych modłach, aby w pobliżu pojawił się śmiałek pokroju detektywa Shafta, który wprowadzi do ekranowego muzeum figur woskowych odrobinę energii. Daniels ani myśli jednak spełniać tego typu pobożne życzenia. Zniecierpliwionemu widzowi pozostaje wyłącznie wspominanie poprzednich, ujmująco kampowych filmów reżysera. Szczególnie nęcąca wydaje się wizja, w której tytułowy kamerdyner  wraz z dowolnym amerykańskim prezydentem odtwarzają - pochodzącą z „Pokusy” - kultową scenę „ratowania przed meduzą”.

czwartek, 26 grudnia 2013

Rzut karłem do celu - recenzja "Wilka z Wall Street"






„Wilk z Wall Street” pokazał pazury, a Martin Scorsese nakręcił najbardziej drapieżny film roku. Autor „Wściekłego byka” znokautował oponentów, którzy przedwcześnie wzywali go do zakończenia kariery. Odsyłany na emeryturę reżyser dał znienacka popis twórczej witalności. „Wilk…” to jedna wielka impreza, przy której pozornie barokowa „Infiltracja” stanowi tylko niewinne before party. Choć bohaterowie odchodzą od zmysłów wskutek liczonych w setkach orgazmów i wciąganej tonami kokainy, Scorsese zachowuje trzeźwość spojrzenia. „Wilk…” okpiwa zarówno na wskroś współczesny wizerunek "cywilizacji nadmiaru", jak i mityczne wyobrażenie USA jako krainy wielkich możliwości. W filmie autora „Taksówkarza” królami kapitalizmu okazują się indywidua o IQ mniejszym niż rozmiar penisa. Ciekawe, że dyrektor ekranowego cyrku – znacznie sprytniejszy od wszystkich podwładnych Jordan Belfort – kilkukrotnie porównuje swoją firmę do żaglowca Mayflower, którym w XVII wieku przybyli do Ameryki pierwsi osadnicy. Scorsese nie ma wątpliwości: statek pijany idzie na dno, a orkiestra zagłusza przerażenie załogi energetycznymi szlagierami w rodzaju „Ca Plane Pour Moi” Plastic Bertranda. Reżyser „Kasyna” – choć ma do dyspozycji Leonarda Di Caprio – nie zamierza jednak inscenizować emocjonalnego sequelu „Titanica”. Zamiast łez wybiera zaraźliwy śmiech, który jednocześnie koi i przeraża. W dyktowanej nim estetyce Scorsese realizuje szereg scen wyjętych jakby z najdziwniejszych snów mistrza Felliniego. Jedna z nich zdarza się już na samym początku filmu. Oto nowojorscy maklerzy – by świętować osiągnięty właśnie sukces – rzucają karłami w okrągłą tarczę. Nie ma wątpliwości, że Scorsese w „Wilku z Wall Street” grzmotnął z całej siły i trafił w dziesiątkę.

czwartek, 19 grudnia 2013

Gaz do dechy - recenzja "Wyścigu" Rona Howarda





Ron Howard ściga się z samym sobą i powtarza sukces osiągnięty przy okazji „Frost/ Nixon”. Amerykański reżyser raz jeszcze wciska gaz do dechy, by opowiedzieć o iskrzącej się od emocji konfrontacji przeciwstawnych osobowości. Niki Lauda i James Hunt są jak Franz Kafka i Mick Jagger Formuły 1. Film Howarda czerpie to, co najlepsze od obu bohaterów.  „Wyścig” jest jednocześnie głęboko przemyślany i uroczo brawurowy. Lauda i Hunt pozostają wyraziści, lecz potrafią wymknąć się schematom. W tej samej chwili przypominają małostkowych egoistów, mitycznych herosów i szaleńców wyjętych wprost z najskrytszych snów Wernera Herzoga. Napędzane ostentacyjną niechęcią i podskórnym podziwem dla rywala widowisko doskonale sprawdza się na kinowym ekranie. Dzięki maestrii reżysera cicha kinowa sala może zamienić się w kipiące entuzjazmem trybuny. "Wyścig" ma jednak szansę, by zafascynować także widzów, którzy nie poświęcili ani minuty swego życia na oglądanie Formuły 1. Odsłanianie kulisów rywalizacji Hunta i Laudy dostarcza przecież takiej samej przyjemności jak niegdyś odkrywanie muzyki Sixto Rodrigueza w „Sugar Manie”.

środa, 18 grudnia 2013

Rollecoaster z zepsutymi hamulcami - recenzja "Kapitana Philipsa" Paula Greengrassa





W „Kapitanie Philipsie” dobrotliwa twarz Toma Hanksa zostaje skontrastowana z marsowymi minami somalijskich piratów, którzy - angielszczyzną godną Borata - wykrzykują złowieszcze polecenia. Wychodzący z takiego punktu wyjścia Paul Greengrass po raz kolejny okazuje się rzemieślnikiem tyleż sprawnym, co niepokornym. „Kapitan Philips” perfekcyjnie realizuje sprawdzony schemat, ale w ramach bonusu obdarowuje nas także subtelnymi modyfikacjami. Film irlandzkiego reżysera działa jak rollecoaster z zepsutymi hamulcami: na długi czas wytrąca nas z rozleniwiającego poczucia bezpieczeństwa. W wizji Greengrassa scenerię największej grozy stanowi szalupa ratunkowa, a kreowanemu na herosa kapitanowi w pewnym momencie po ludzku puszczają nerwy. Drobne modyfikacje nie są jednak w stanie zachwiać stabilnym szkieletem fabuły. Zaawansowani technologicznie Amerykanie pokazują miejsce w szeregu prymitywnym bandytom. Pozornie zwyczajne rozwiązanie ma jednak w filmie Greengrassa znaczenie symboliczne. Piraci powtarzają bez przerwy pojednawczym tonem: „Nie jesteśmy Al – Kaidą”. „Kapitan Philips” nie stanowi natomiast jeszcze jednej opowieści o chwalebnej porażce; to raczej „Lot 93”, któremu udało się dotrzeć do celu.

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Peleton daleko w tyle - recenzja "Złodziei rowerów"





Ponad pół wieku po premierze „Złodzieje rowerów” zostawiają peleton daleko w tyle. Film Vittorio De Siki stanowi niedościgły wzór kina społecznego. Włoski film zyskuje na wartości zwłaszcza, gdy porówna się go z dokonaniami tabloidowych reportażystów w rodzaju Fabickiego czy Glińskiego. W przeciwieństwie do złaknionych sensacji gryzipiórków ekranu, De Sica potrafi operować niuansami. „Złodzieje rowerów” pozostają przejmujący, ale nie brakuje im także pogody i wdzięku. Zabiegi reżysera nie tylko nie osłabiają potencjału filmu, ale – przeciwnie – czynią go bliższym życia. Z dzisiejszej perspektywy film De Siki robi wrażenie także jako intrygująca, choć posępna kronika życia powojennych Włoch. Reżyser w towarzystwie aktorów – amatorów przemierza nietypowe zakątki zrujnowanej stolicy. Chaotyczna wyprawa głównych bohaterów znajduje swoje przystanki między innymi w kościele przerobionym na przytułek i w „najlepszym burdelu w Rzymie”. Ukazane w filmie De Siki prozaiczne sytuacje z biegiem czasu przekraczają swój banał i zwracają się w stronę ważnych zagadnień moralnych. Prostota „Złodziei rowerów” wciąż sprawdza się lepiej niż kiczowata ornamentyka zdobiąca filmy wielu jego epigonów.