piątek, 30 grudnia 2011

Najlepsze filmy roku



Po poprzednim poście czas wrócić na ziemię i oddać się ulubionej rozrywce polskich krytyków filmowych, a więc opublikować dziesiątkę ulubionych filmów mijającego roku. Tam gdzie jest to możliwe, linkuję własne recenzje i komentarze do konkretnych tytułów. Smacznego!

1. Kolejny rok reż. Mike Leigh
3. Pina reż. Wim Wenders
6. Melancholia reż. Lars von Trier
7. O północy w Paryżu reż. Woody Allen
8. Soul Kitchen reż. Fatih Akin
9. Szukając Eryka reż. Ken Loach
10. Para na życie reż. Sam Mendes

piątek, 23 grudnia 2011

Niepoważne podsumowanie 2011 roku w polskich kinach



Koniec roku każdorazowo oznacza czas podsumowań, plebiscytów i głosowań. Co stanie się jednak, jeśli zamiast po raz kolejny wyróżniać najlepsze filmy, reżyserów i aktorów zdecydujemy się na znacznie bardziej ekscentryczne kategorie? Na to pytanie spróbuję odpowiedzieć za sprawą poniższej Listy Nagród Cinema Enchante. Gala wręczenia statuetek odbędzie się w trakcie podróży sentymentalnej w Expressie Bydgoskim.


NAJLEPSZY DOKUMENT 3 D POŚWIĘCONY ZMARŁEJ OSOBIE

„Pina” reż. Wim Wenders


NAJBARDZIEJ KOBIECY FILM O MĘŻCZYZNACH

„Baby są jakieś inne” reż. Marek Koterski

NAJBARDZIEJ MĘSKI FILM O KOBIETACH

„Druhny” reż. Paul Feig

 NAJLEPSZY FILM Z ERIKIEM CANTONĄ W ROLI ERIKA CANTONY

„Szukając Eryka” reż. Ken Loach

NAJLEPSZY FILM WOODY'EGO ALLENA W 2011 ROKU W POLSKICH KINACH

„O północy w Paryżu” reż. Woody Allen

NAJSŁABSZY FILM WOODY'EGO ALLENA W 2011 ROKU W POLSKICH KINACH

„Poznaj przystojnego bruneta” reż. Woody Allen


NAGRODA IM. ANTONA CZECHOWA DLA NAJSYMPATYCZNIEJSZEGO FILMOWEGO BRODACZA

John Krasinski w "Parze na życie" reż. Sam Mendes 

NAGRODA IM. JOHNA WATERSA ZA NAJRADOŚNIEJSZY FILMOWY CAMP

"Żona doskonała" reż. Francois Ozon


NAGRODA IM. STEPHENA HAWKINGA ZA NAJDŁUŻSZE 8 MINUT W HISTORII KINA

„Kod nieśmiertelności” reż. Duncan Jones

NAGRODA IM. JAROSŁAWA GOWINA DLA FILMU PROMUJĄCEGO WARTOŚCI RODZINNE

„Kieł” reż. Yorgos Lanthimos

NAGRODA IM. KRYSTYNY CZUBÓWNY DLA NAJLEPSZEGO FILMU PRZYRODNICZEGO

"Attenberg" reż. Athina Rachel Tsangari 

NAGRODA ZA NAJLEPSZĄ ROLĘ ZWIERZĘCĄ

Aligatory- albinosy w  „Jaskini zapomnianych snów” reż. Werner Herzog

NAGRODA DLA NAJLEPSZEGO FILMU, KTÓREGO TYTUŁ WYSTARCZA ZA CAŁĄ RECENZJĘ

„Lincz” reż. Krzysztof Łukaszewicz
 

piątek, 16 grudnia 2011

Zaufać samemu sobie- wywiad z Joe Swanbergiem



(...) Ważną cechą twojego kina pozostaje różnorodność podejmowanych tematów. Obyczajowe opowiastki o życiu współczesnych dwudziestoparolatków sąsiadują u ciebie z filmami o naturze pracy reżysera.

Za każdym razem kiedy pracuję nad filmami typu „Hannah wchodzi po schodach” mam wrażenie, że dochodzę do ściany. Portretowanie życia moich rówieśników cały czas bardzo mnie interesuje, ale jestem jeszcze młody i nie mogę przez następne 50 lat opowiadać wciąż tych samych historii. Dlatego właśnie znalazłem dla siebie odskocznię w postaci filmów o moich doświadczeniach związanych z tworzeniem. W takich na przykład „Srebrnych kulach” nie zrezygnowałem z psychologicznego autentyzmu, ale wzbogaciłem go o pewien rodzaj surrealizmu, który zawsze towarzyszy pracy nad filmem. Chcę, aby te dwie tendencje w moim kinie perfekcyjnie się bilansowały.

Twoje nazwisko często łączy się z nurtem amerykańskiego kina niezależnego zwanym „mumblecore”. Czy wciąż czujesz się jego częścią?

Twórcy kojarzeni z „mumblecore” są moimi przyjaciółmi, więc na pewno uważamy się za pewnego rodzaju wspólnotę Nie ma ona jednak nic wspólnego z formalnym ruchem artystycznym. Owszem, łączy nas kilka podobnych twórczych założeń związanych na przykład z promocją naturalnej techniki gry aktorskiej. To, że je stosujemy wynika jednak z naszych indywidualnych decyzji i nie ma nic wspólnego z narzuconymi z góry dogmatami.


Widoczne w filmach twoich i twoich kolegów zamiłowanie do improwizacji i pracy z niewielkim budżetem zbliża was do reżyserów francuskiej Nowej Fali.

Ostatnimi czasy czuję się szczególnie inspirowany przez Jeana- Luca Godarda. Czytam właśnie monografię jego twórczości zatytułowaną „Everything is cinema” i jestem naprawdę zaskoczony tym jak bardzo zbieżne są metody naszej pracy. Z Nowofalowców bardzo lubię jednak także Erica Rohmera. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek poczuł w kinie silniejszą identyfikację z bohaterem niż w przypadku jego filmu „Miłość po południu”.

(....) Choćby w filmie „LOL” widać, że nowoczesna technologia i jej wpływ na młodych ludzi stanowi kolejny z najważniejszych tematów twojej twórczości.

Ktoś mógłby pomyśleć, że to naiwne, bo technika zmienia się tak szybko, że pokazane dziś w filmie rozwiązania za pięć lat staną się zupełnie anachroniczne. Mnie to jednak nie przeszkadza, bo lubię kino, które daje świadectwo swojemu czasowi. Największy problem tkwi w czymś zupełnie innym. Oczywiste jest, że portale społecznościowe diametralnie zmieniły mentalność ludzi i wpłynęły na sposób komunikowania się między nimi. Tyle tylko, że ich sposób działania jest niefilmowy i trudny do precyzyjnego uchwycenia na ekranie. Warto jednak zaufać własnej kreatywności i podjąć ten trud, bo bez odniesień do Facebooka nie da się dziś wiarygodnie pokazać życia młodego pokolenia.

Doskonale zrozumiał to David Fincher w „The Social Network”.

Dla mnie to przede wszystkim świetny film o tym jak bardzo płynne stało się pojęcie własności intelektualnej. Bo co to tak naprawdę oznacza dziś, że coś stworzyłeś i posiadasz prawa do jakiegoś pomysłu?Żyjemy w czasach, w których mamy bardzo swobodny dostęp do książek, filmów czy muzyki, więc bardzo łatwo możemy posunąć się do ich kradzieży. Moja twórczość przynosi niewielkie dochody, ale i tak są one bardzo pomniejszane przez to, że wszystkie filmy da się ściągnąć z torrentów. Taka sytuacja rodzi pytanie, czy w obecnym systemie niezależni reżyserzy mają w ogóle szanse przetrwania?

Może po prostu nie mają wyjścia i prędzej czy później muszą trafić do Hollywood?

Nie wyobrażam sobie, że mógłbym pracować tam na stałe, ale z czystej ciekawości zrobiłbym dla nich choć jeden film. Nawet jeśli coś mi nie wyjdzie, w Hollywood kręci się tak wiele gniotów, że nikt tego nawet nie zauważy.

Cały wywiad ukazał się w dzisiejszym wydaniu Dziennika


środa, 7 grudnia 2011

Kino o smaku krambambuli



Niewiele ponad miesiąc temu miałem okazję wziąć udział w panelach dyskusyjnych towarzyszących I Warszawskiemu Przeglądowi Filmów Białoruskich - "Bulba Movie". O intrygujących filmach, niepowtarzalnej atmosferze i smaku białoruskiego alkoholu piszę w festiwalowej relacji opublikowanej w miesięczniku "Kino".

 Organizatorzy Pierwszego Warszawskiego Przeglądu Filmów Białoruskich „Bulba Movie” porównują swoją imprezę do maratonu. Obecność na festiwalu w charakterze uczestnika paneli dyskusyjnych pozwoliła mi przekonać się o trafności tego określenia. W trakcie weekendu 22-23 października w warszawskim kinie Luna wyświetlono dziesiątki  dokumentów, fabuł i filmów offowych. Choć współczesny film białoruski wciąż stanowi dla Polaków terra incognita, dzięki „Bulba Movie” możemy poruszać się po tym terytorium z odrobinę większą swobodą.

W zrozumieniu specyfiki kina naszych wschodnich sąsiadów pomogły z pewnością towarzyszące seansom debaty, dyskusje i spotkania z twórcami. Szczególnie interesujące okazały się panele zatytułowane „Czy białoruskie kino dokumentalne jest egzotyczne dla europejskiego odbiorcy?” i „„Jak zrobić film białoruski, który zaistnieje na międzynarodowym festiwalu?”. Rozmowy z udziałem zagranicznych i polskich krytyków doskonale sprawdziły się jako  konfrontacja lokalnej perspektywy i bardziej uniwersalnego punktu widzenia. Za  wyjątek potwierdzający tę regułę należy uznać jedynie groteskowe wystąpienie polskiego dokumentalisty uzasadniającego kryzys współczesnego kina białoruskiego moralną znieczulicą Zachodu. Poważni dyskutanci postrzegali sytuację kina naszych sąsiadów w sposób znacznie bardziej skomplikowany. Koledzy z Mińska krytykowali głównie  pokraczny model produkcji filmowej, który praktycznie w całości podporządkowuje ją proreżimowowej wytwórni „Belarusfilm”. W kraju rządzonym przez dyktaturę reżyserzy pozostają najczęściej skazani na realizację obciachowego kina propagandowego bądź zaprzedanie się miałkiej komercji. Szansą dla ambitnych twórców może stać się jednak odrzucenie zewnętrznych klisz i zastąpienie ich pozbawionym wstydu spojrzeniem na własną kulturę. 

(....) Pierwsza edycja „Bulba Movie” przyniosła pretekst do postawienia  szeregu ważnych pytań. Jak sprawić, żeby utalentowani twórcy pokroju Kudzinienki nie decydowali się na kontynuację kariery zagranicą? Czy dokumenty finansowane przez należącą do Telewizji Polskiej „Biełsat TV” będą w stanie uczciwie zaprezentować lokalny punkt widzenia? W jaki sposób umożliwić młodym białoruskim twórcom dostęp do współczesnego kina arthouse'owego? Nie wiadomo, czy kolejna odsłona przeglądu przyniesie odpowiedzi na wszystkie poruszone kwestie. Ważne jest jednak, że z całą pewnością pozostanie przestrzenią wymiany doświadczeń i formułowania wspólnych idei. Wzbogacony o bagaż filmowych wrażeń, nowych przyjaźni i kilka butelek białoruskiej „Krambambuli”  życzę organizatorom niesłabnącego zapału w pracy nad drugą edycją imprezy.

Cały tekst opublikowano w grudniowym "Kinie"

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Czekając na rewolucję- recenzja "Kobiet z 6. piętra"



W filmie Philippe’a Le Guay grupa hiszpańskich pomocy domowych pustoszy system wartości wyznawany przez paryskiego burżuja, Jouberta. Charakter "Kobiet..." w najwyraźniejszym stopniu definiuje farsowy humor oparty na nieporozumieniach komunikacyjnych, niezgodnościach charakterów i różnicach klasowych. Film Le Guay nie grzeszy może wyrafinowaniem, ale potrafi za to uwieść atmosferą nieprzemijającego karnawału. Dzięki sprawnej reżyserii w "Kobietach..." witalność "Volver" Almodóvara zgrabnie łączy się z wdziękiem "Żony doskonałej" Ozona.

(...) Wizja Le Guay nie wybrzmiewałaby na ekranie z taką siłą, gdyby nie trafna decyzja obsadowa. Kreacja Jouberta stanowi wirtuozerski popis Fabrice’a Luchiniego. Francuski aktor idealnie nadaje się do roli zblazowanego intelektualisty, który doznaje życiowego przebudzenia. Ten sam rodzaj wyrazistej ekspresji, wdzięku i poczucia zagubienia w rzeczywistości upodabnia Jouberta zwłaszcza do postaci pamiętnego profesora Verneuila z "Nieba nad Paryżem" Cedrica Klapischa.

(....) Cała recenzja ukazała się w piątkowym wydaniu "Dziennika"

niedziela, 4 grudnia 2011

Koszmary burżuazji- recenzja "Anatomii strachu"



"Anatomia strachu" przypomina senny koszmar nowobogackiego milionera. Bandyci wdzierający się do luksusowej willi Kyle’a Millera chcą dobrać się do firmowych sekretów, rodzinnego portfela i majtek pani domu. Film, który rozpoczyna się jak kipiąca od międzyklasowej nienawiści psychodrama, szybko skręca w rejony konwencjonalnego thrillera. Choć aspiracje wydawały się większe, Joel Schumacher zrealizował wyłącznie „Funny Games” dla popcornożerców.

(...) Millerowie podejrzanie łatwo zapominają o wyciągniętych na wierzch tajemnicach, by ponownie zjednoczyć się w obliczu niebezpieczeństwa. Mimo zawartego w sobie krytycznego potencjału, „Anatomia strachu” okazuje się ostatecznie pochwałą rodziny. Najtrudniej uwierzyć, że za banalne uspokajanie burżuazyjnych sumień bierze się akurat Joel Schumacher. Jeszcze 20 lat temu ten sam reżyser był przecież zdolny do zrealizowania godzącego w konsumpcyjne samozadowolenie „Upadku”. „Anatomia strachu” udowadnia, że dawni buntownicy bezpowrotnie stracili już swoją energię.

Cała recenzja ukazała się w piątkowym Dzienniku


środa, 30 listopada 2011

Manifest ekscentryzmu- recenzja filmu "Attenberg"


Film Athiny Rachel Tsangari  stanowi urokliwą fantazję o dojrzewaniu do życia we współczesnym świecie. Dzięki temu „Attenberg” ma szansę uwodzić za pomocą pomocą młodzieńczego wdzięku, bezkompromisowej szczerości i i zuchwale deklarowanego ekscentryzmu. Grecka reżyserka z sukcesem łączy   rozczarowanie rzeczywistością bijące od „Kła” Yorgosa Lanthimosa z nonszalanckim buntem w stylu  „Kobieta jest kobietą” Jeana-Luca Godarda.

Tsangari obdarza  dorastającą bohaterkę swojego filmu bardzo dużą sympatią. Nie ukrywa jednak, że stawia przed Mariną trudne zadanie. Młoda dziewczyna musi odnaleźć własne miejsce w świecie skompromitowanych idei, ograniczających schematów i pustych sloganów. Właśnie takie dziedzictwo pozostawia po sobie  poprzednie pokolenie, które personifikuje się w postaci umierającego ojca Mariny. Dziewczyna nie zamierza szczeniacko sprzeciwiać się  skompromitowanemu rodzicowi. Doskonale wie jednak, że musi uniknąć jego błędów i twardo walczyć o  niezależność. Według Tsangari szansą dla Mariny może okazać się akceptacja własnych pierwotnych instynktów. Pod ich wpływem dziewczyna z premedytacją sprzeciwia się narzuconym  z góry normom językowym. Świadomie bawi się słowami, tworzy je na nowo i dekonstruuje  dawne znaczenia. Gdy od czasu do czasu  wije się na łóżku i imituje odgłosy zwierząt, nie ma   w sobie nic z opętanej desperatki. Po prostu z pełną świadomością upodabnia się do bohaterów dokumentów przyrodniczych swojego ulubionego Sir Davida Attenborougha.

(...). Całość tekstu ukazała się w listopadowym numerze miesięcznika "Film"

Na deser przypominana w filmie Tsangari znakomita piosenka zespołu Suicide: 




wtorek, 29 listopada 2011

Witajcie w sklepie z zabawkami- wywiad z Toddem Solondzem



Oto jest! Wywiad z Toddem Solondzem, w którym rozmawiamy o perwersji napędzającej "Czarnego konia", pozytywnej energii "Oburzonych" oraz... bzdurności polskiego prawa aborcyjnego.


(...)
Piotr Czerkawski: Wiele osób porównuje twoje kino do twórczości Woody’ego Allena. Może jednak znacznie większe pokrewieństwo  wrażliwości, światopoglądu i poczucia humoru można dostrzec u ciebie z książkami Philipa Rotha?
 
Todd Solondz: Książki Rotha stanowią kronikę świata dorastania mojego ojca. Obaj chodzili zresztą do tego samego liceum. Powiem więcej. Pamiętam, że na stronie 298 amerykańskiego wydania książki „Wyszłam za komunistę” Roth wspomina nazwisko Solondzów i opisuje zakład, w którym przez lata pracował mój dziadek. To wszystko na pewno mnie ukształtowało, ale dotyczy jednak zupełnie innych czasów i opisuje odmienną rzeczywistość. Śmiało mogę więc powiedzieć, że moi bohaterowie są kimś w rodzaju dzieci lub wnuków postaci z książek Rotha.

(...)
Twoje kino napewno można traktować jako odtrutkę na stereotypowo rozumiane „amerykańskie kino niezależne”. Filmy w stylu „Juno”  płaszczykiem nowatorstwa przemycają tak naprawdę klasyczne historie promujące konserwatywny punkt widzenia.

Absolutnie nie rozumiem tego typu kina. W tych wszystkich filmach o młodych matkach przesłanie sprowadza się do sugestii „zatrzymaj dziecko”. Tymczasem ja zawsze krzyczę wtedy: „Nie, dlaczego!”. Pamiętasz „Marię, łaski pełną” Joshui Marstona? Mamy tam ciężarną Kolumbijkę zupełnie pozbawioną pieniędzy, przyjaciół i perspektyw.  Jej warunki życiowe nie mają szans na poprawę. No, ale reżyser i tak powtarza „zatrzymaj dziecko”. W takich warunkach? Przecież nie ma w tym żadnej logiki. Swoją drogą, jak wygląda właściwie prawo aborcyjne w Polsce?


 Jest niemal najbardziej restrykcyjne w Europie. Można jej dokonywać tylko w trzech przypadkach: gwałtu, zagrożenia życia…

 I pecha na imprezie? Co za dziwny tok myślenia. Być może dzięki tym przepisom rząd chce po prostu zwiększyć przyrost naturalny? Z tego co wiem, kiepsko  to jednak wychodzi.

 Ciekaw jestem, co spotkałoby Johna Watersa gdyby powtórzył u nas swoje słynne zdanie, że chciałby zostać kobietą tylko po to, żeby dokonać aborcji.
 Boję się o tym pomyśleć. Dobrze jednak, że przywołujesz właśnie Watersa, bo moim zdaniem to jeden z tych amerykańskich reżyserów, którzy są wierni własnym poglądom, niczego nie udają i mają poczucie absolutnej twórczej wolności. Waters jest zresztą czarującym facetem, zawsze był dla mnie bardzo pomocny i odnosił się do moich filmów z życzliwością. Uwielbiam go, ale różni nas jedna rzecz. John nie znosi „Dźwięków muzyki”, które dla mnie zawsze były bardzo inspirujące.


 Waters od kilku lat nie nakręcił już żadnego filmu. Również ty twierdzisz, że z każdym kolejnym projektem masz coraz większe problemy ze zdobyciem funduszy. Obaj jesteście jednak w tej komfortowej sytuacji, że już dawno wyrobiliście sobie własną, niepodważalną markę. Ciekaw jestem, czy we współczesnym amerykańskim kinie istnieją w ogółe jakieś godne uwagi indywidualności?

 Pamiętam, że duże wrażenie zrobił na mnie ostatnio film „Greenberg” Noaha Baumbacha. Lubię też całą twórczość Todda Haynesa i Terry’ego Zwigoffa. „Ghost World” w reżyserii tego ostatniego był dla mnie majstersztykiem. W amerykańskim kinie zawsze będą istnieli utalentowani i wartościowi twórcy. W obecnych warunkach mogą być tylko coraz trudniejsi do odnalezienia. Dzięki temu takie poszukiwania mogą jednak przynieść znacznie więcej satysfakcji.

Cały wywiad ukazał się na portalu zwieciadlo.pl

piątek, 25 listopada 2011

Kolorowa śmierć- recenzja "Restless" Gusa Van Santa



Annabel i Enoch z „Restless” nie mogliby zakumplować się z bohaterami „Słonia” czy „Paranoid Park”. Gus Van Sant nakręcił kolejny film o młodości dotkniętej piętnem śmierci, ale tym razem zrezygnował z paradokumentalnego chłodu. W „Restless” traktuje dojrzewanie jako czas, w którym spotykają się przeciwieństwa, a emocje wkraczają na niespotykany dotąd poziom intensywności. Zarzucana filmowi przez amerykańskich krytyków ckliwość wydaje się wyłącznie następstwem uczciwego przedstawienia mechanizmów nastoletniej psychiki. Dla przeciwwagi film Van Santa wypełnia chwilami pozornie nieprzystający do poruszanej tematyki humor. W „Restless” liczy się jednak głównie połączenie marzycielstwa i realizmu, pogody i mroku, eskcentryzmu a la „Attenberg” i liryzmu rodem z powieści Murakamiego. Sprawnie lawirujący między skrajnościami Van Sant udowadnia, że jego kino wciąż może okazywać się bardzo młodzieńcze.

(...) „Restless” okazuje się ujmujące, bo brakuje mu naiwnej wiary w odwrócenie biegu rzeczywistości. Zamiast cieszyć się z naiwnego happy endu, Annabel i Enoch mogą tylko zyskać pewność, że z młodzieńczą zachłannością wydarli życiu wszystko, co im się należało. Dzięki swojej relacji oboje mają szansę odczuć rzadko spotykany w ich wieku rodzaj spełnienia. Być może właśnie dlatego pozornie smutny finał może zostać zwieńczony obrazem szczerego uśmiechu.

Całość recenzji ukaże się w grudniowym numerze miesięcznika "Film"

czwartek, 24 listopada 2011

Tęsknota za pierwotnością- wywiad z Athiną Rachel Tsangari, reżyserką filmu "Attenberg"


"Attenberg" Athiny Rachel Tsangari to świadomie ekscentryczna, przewrotnie zabawna i skomplikowana psychologicznie wizja na miarę jednego z najlepszych filmów roku. Reżyserka filmu, zdobywczyni Grand Prix festiwalu Nowe Horyzonty udziela wywiadu, w którym wyczerpująco opowiada o seksie, awangardzie i Godardzie.

Piotr Czerkawski: „Attenberg” zaintrygował mnie jako film jednocześnie młodzieńczy i bardzo dojrzały, ironiczny i pełen empatii. Lubisz łączyć przeciwieństwa?

Athina Rachel Tsangari: Uważam, że to jedno z moich najważniejszych zadań jako artystki. Przychodzę do świata kina z dużym doświadczeniem w dziedzinie awangardy. Tamten rodzaj sztuki wydaje mi się bardzo skupiony na sobie i pozbawiony poczucia humoru. W filmie szukam czegoś innego. Lubię eksperymenty formalne, ale chciałabym również uprawiać kino, nazwijmy to, emocjonalne. Te dwie rzeczy zwykle nie idą w parze. Czasami jednak udaje się je połączyć. Właśnie dlatego fascynuje mnie na przykład twórczość Mayi Deren, bardzo ważnej eksperymentalnej reżyserki z lat 40. Jej kino jest bardzo innowacyjnie, ale jednocześnie uczuciowe. Wydaje mi się w ten sposób bardzo kobiece.

To samo można powiedzieć o twoim filmie. Podoba mi się swoboda z jaką opowiadasz o odkrywaniu seksualności przez swoją nastoletnią bohaterkę.

W Marinie najciekawsze jest to, że sama decyduje o tym z kim, kiedy i na jakich warunkach chce uprawiać seks. Młodzi ludzie zazwyczaj nie mają takiego komfortu, są poddawani presji. Zabrzmi to może zabawnie, ale źródłem tej presji bywa najczęściej otoczenie: partner, koledzy z klasy. Jeśli nie ulegniesz naciskowi, jesteś uznany za dziwaka. Tymczasem Marina w ogóle nie musi się tym przejmować. Ma pełną kontrolę nad sytuacją i przeprowadza coś w rodzaju castingu na swojego faceta. A gdy już go znajduje i oboje przechodzą do rzeczy, to właśnie ona jest tą, która rozbiera!

Zanim jednak Marina pójdzie do łóżka z mężczyzną, zdobywa erotyczne doświadczenia dzięki swojej przyjaciółce.

Z Bellą łączy ją klasyczna mieszanka miłości i nienawiści. Myślę, że nastoletnie dziewczyny, które dopiero odkrywają swoją osobowość zawsze traktują najlepsze przyjaciółki jak lustrzane odbicia samych siebie. W pewnym zakresie imitują je, w innym starają się postępować dokładnie odwrotnie. Dla Belli i Mariny najważniejsze staje się jednak poczucie kobiecej solidarności. Skoro nie chcą być zakłopotane, gdy przyjdzie im całować się z mężczyzną, po prostu trenują to wcześniej na sobie nawzajem.

W scenach erotycznych w „Attenberg” nie znajdziemy hollywoodzkich klisz. To naga prawda o towarzyszącym często niedoświadczonym kochankom zakłopotaniu. Chwilami seks w „Attenberg” bywa jednak bardzo zabawny. Skąd u ciebie tyle dystansu do tak intymnej sfery życia?

Seks między dwoma nieznajomymi próbującymi odkryć nawzajem własne ciała zawsze wydawał mi się bardzo dziwacznym doświadczeniem. Gdy kochasz się z kimś kogo dobrze nie znasz, ciągle zastanawiasz się, co on o tobie pomyśli, kiedy skomentuje fakt, że masz małe piersi albo dziwaczne upodobania. Zamiast odczuwać komfort, wydajesz się ciągle spięty. Mam wrażenie, że takie myślenie bardzo często prowokuje zabawne sytuacje. Oczywiście nie chodzi mi o szukanie pretekstu do przaśnych dowcipów. To raczej chęć zwrócenia uwagi na specyficzny rodzaj autentyzmu, który towarzyszy intymności każdego z nas, choć nie chcemy się do tego przyznać.

Odbieram „Attenberg” jako rodzaj pochwały owego autentyzmu połączony z wezwaniem do akceptacji własnych pierwotnych instynktów.

Wyrazem tęsknoty za taką pierwotnością stają się zwłaszcza sceny, gdy Marina porozumiewa się z ojcem za pomocą zwierzęcych odgłosów. Chciałabym, żeby wszyscy ludzie mieli w sobie taką chęć gry ze stereotypami na własny temat i narzuconymi z góry normami. To nieważne, że inni uznają cię za świra. Miło być dziwakiem i wyróżniać się z tłumu. Bardzo chętnie udajemy, że jest inaczej, ale tak naprawdę niezbyt różnimy się od istot podpatrywanych przez Sir Davida Attenborougha, którego programy zainspirowały tytuł mojego filmu. . Wszyscy skupiają się przecież na znalezieniu miejsca w pewnym układzie zależności, zdobyciu pożywienia i przedłużeniu rodu. Niepotrzebnie zapominamy, że człowiek to po prostu jeden z gatunków zwierzęcia.


Odnoszę wrażenie, że w swoim filmie sama jesteś jak Attenborough, który przypatruje się ludzkiej faunie z wnikliwością dokumentalisty.

Mój film na pewno stanowi wyraz podziwu dla jego twórczości. Mogę śmiało powiedzieć, że wychowałam się na dokumentach Attenborougha, które robiły na mnie wrażenie zwłaszcza w okresie dojrzewania. Lubię je właśnie za wspominane wcześniej przez ciebie łączenie sprzeczności. Te filmy są po naukowemu racjonalne, ale jednocześnie bardzo czułe. Chciałam osiągnąć podobny efekt u siebie.

Krytycy na całym świecie wskazują raczej na podobieństwo „Attenberg” do innych współczesnych filmów rodem z Grecji. Niektórzy z nich używają nawet terminu „grecka nowa fala”. Podejrzewam, że takie szufladkowanie nie jest Ci na rękę?


Często mówią o nas także „grecka dziwna fala”. Czujemy się jak banda świrów, więc może jest w tym trochę racji. Mówiąc poważnie, byłabym jednak bardzo ostrożna z szafowaniem terminami takimi jak „fala” czy „ruch”. Zwłaszcza kiedy dotyczą one zjawisk, które dopiero się narodziły. Siłą rzeczy czuję się częścią współczesnej greckiej kinematografii, ale nie sądzę, że powinno się ją wtłaczać w jakiekolwiek ramy. Niemniej jednak, mam wrażenie, że cały mój kraj przeżywa coś w rodzaju wielkiego przebudzenia. Kino jest na pewno częścią tego procesu. Gdy ogląda się nasze współczesne filmy, widać jak bardzo różnią się od tych sprzed lat. W ciągu ostatnich trzech dekad jedynym greckim twórcą, który zrobił światową karierę był Theo Angelopoulos. Teraz nasze kino znowu zaczyna robić się uniwersalne.

Zgadzam się ze wszystkim o czym mówisz, ale na pewno nie uda ci się uciec od jednego porównania. Od kilku lat funkcjonujesz w twórczym duecie z Yorgosem Lanthimosem. Produkujecie nawzajem własne filmy, zatrudniacie tych samych aktorów, a on dodatkowo gra drugoplanową rolę w „Attenbergu”. Na czym polega fenomen waszej współpracy?

Takie rzeczy ciężko wyrazić słowami. Yorgos i ja jesteśmy przyjaciółmi, choć mamy bardzo odmienne charaktery. Może właśnie te różnice wydają nam się inspirujące. Jesteśmy ich świadomi, ale jednocześnie wiemy, że możemy na sobie polegać. Nie ma między nami rywalizacji, odczuwamy tylko chęć wzajemnej pomocy. Jednocześnie jest w tym wszystkim jedna rzecz, która nas autentycznie łączy- lubimy ten sam rodzaj kina. Nie chcę wypowiadać się za Yorgosa, ale pewnie zgodziłby się, że oboje równie wysoko cenimy filmy Herzoga, Seidla czy Bunuela.

Tym, co łączy filmy twoje i Lanthimosa jest z pewnością zainteresowanie językiem i związanymi z nim eksperymentami.

Kwestie lingwistyczne fascynują mnie od zawsze. Było to widoczne już w moim pierwszym filmie „The Slow Business of Going”. Nie wiem jak dzieje się to w przypadku Yorgosa, ale moje zainteresowanie wynika z podziwu dla Jeana- Luca Godarda, którego twórczość również krąży wokół analizy języka. Uważam, że Godard tworzy kino totalne, dostrzega w nim swoją autentyczną obsesję. Traktuje je jak prawdziwą sztukę, próbuję analizować je z perspektywy filozoficznej, egzystencjalnej. Jednocześnie jednak nie ma w sobie tej fałszywej powagi, która często towarzyszy kinu wysokoartystycznemu. Nawet w ostatnich filmach udowadnia, że wciąż jest wielkim buntownikiem i eksperymentatorem. To 80-letni enfant terrible.

(...) cała rozmowa ukazała się w listopadowym numerze miesięcznika "Kino" 

środa, 23 listopada 2011

Niepiękna katastrofa- recenzja "Drugiej Ziemi"


Debiutujący reżyser Mike Cahill poniósł ambitną porażkę. W postawie przyjętej podczas pracy nad „Drugą ziemią” przypomina Krzysztofa Kieślowskiego próbującego zrealizować film w manierze Larsa von Triera. Jak na opowieść o małej Apokalipsie zdecydowanie zbyt często bombarduje ekranowy świat mieszanką patosu, łez i ostentacji.

(...) Brak psychologicznej wiarygodności nie pozwala „Drugiej ziemi” na powtórzenie sukcesu innych tytułów, które coraz śmielej łączą pozornie odległe konwencje melodramatu i science-fiction. Mdły debiut Cahilla przegrywa na tym polu z eleganckim „Nie opuszczaj mnie” Marka Romanka. Tamten film korzystał jednak z precyzyjnego scenariusza opartego na nagradzanej powieści Kazuo Ishiguro. Twócy „Drugiej ziemi” mają do dyspozycji wyłącznie coś na kształt chaotycznych zapisków zrozpaczonej nastolatki. Nic dziwnego, że ma się wrażenie jakby ich film pochodził z zupełnie innej planety.

Całość recenzji ukaże się w grudniowym numerze miesięcznika Film

sobota, 5 listopada 2011

Horror prowincji- recenzja "Szczęście ty moje"



Prezentowane w konkursie głównym festiwalu w Cannes w 2010 roku „Szczęście ty moje” z założenia miało być filmem o miłości. Reżyser Siergiej Łoźnica w jednym z wywiadów stwierdził jednak, że jak to z każdym Rosjaninem bywa, cokolwiek zaczyna, i tak kończy z kałasznikowem w ręku. W efekcie „Szczęście...” zamieniło się w opowieść o moralnym upadku jednostki – cuchnącą samogonem, lepką od krwi i przybrudzoną błotem. Porażka poniesiona przez głównego bohatera płynnie przeistacza się w klęskę całego społeczeństwa. Reżyser przypatruje się temu procesowi bez zbędnej egzaltacji. Pozostaje inteligentnym obserwatorem, który pozwala, by prezentowane wydarzenia przemówiły same za siebie.

W pierwszych scenach główny bohater o imieniu Georgij sprawia wrażenie wyzwolonego. Gest odmowy zapłacenia mandatu opryskliwemu policjantowi mógłby uczynić z kierowcy ciężarówki romantycznego buntownika w stylu bohatera „Konwoju” Sama Peckinpaha, Łoźnica woli jednak pójść tropem wstrząsającego „Ładunku 200” Aleksieja Bałabanowa. Reżyser portretuje Georgija jako człowieka zdominowanego przez zgubną iluzję.

Przemierzający współczesną Rosję mężczyna wierzy, że potrafi skutecznie odeprzeć spotykane wokół zło. Georgij z wyższością spogląda na mijanych po drodze szaleńców, żebraków i oprychów. Nie zauważa, że wkrótce sam może podążyć w ich ślady i z premedytacją ignoruje nadchodzące ostrzeżenia. Najważniejsze otrzymuje od przypadkowo poznanej młodocianej prostytutki. Anonimowa dziewczyna interpretuje okazaną przez Georgija dobroć jako akt fałszu. W tym momencie można zdać sobie sprawę, że ciąży nad nim niemożliwe do okiełznania fatum. Pycha, która każe je zlekceważyć, pozwala zestawić Georgija z bohaterami najmroczniejszych wizji braci Coen. Inaczej niż w ich filmach, ciężar opowiadanej w „Szczęściu…” historii nie zostaje jednak zneutralizowany przez absurdalne poczucie humoru.

(...) Całość tekstu ukazała się w listopadowym numerze miesięcznika "Kino"

piątek, 4 listopada 2011

Czas przemiany- recenzja "Służących"


W typowanym do tegorocznych Oscarów obrazie Tate’a Taylora burżuazja nie ma w sobie ani trochę dyskretnego uroku. Amerykański reżyser z ukrycia podpatruje rządzącą jej życiem hipokryzję. W "Służących" oddaje głos tytułowym bohaterkom zmuszonym do funkcjonowania w ramach niesprawiedliwego systemu. Poza jedną humorystyczną sceną klasowego odwetu film Taylora nie przypomina jednak manifestu grona wykluczonych. Zamiast tego "Służące" opowiadają pogodną historyjkę o emancypacyjnej fali, która dociera w końcu nawet na amerykańskie Południe. 

(...) Choć "Służące" mają pretensje do wyrażania treści rewolucyjnych, tak naprawdę są mało odkrywcze. W swojej wizji amerykańskiego Południa sytuują się znacznie bliżej poczciwego "Wożąc panią Daisy" Bruce’a Beresforda niż ekscentrycznej "Północy w ogrodzie dobra i zła" Clinta Eastwooda. Taylor zachowuje również zbyt duży umiar w szkicowaniu napiętych relacji na linii państwo – służba. Pod tym względem znacznie większe emocje niż "Służące" generuje prowokacyjna "Ceremonia" w reżyserii Claude’a Chabrola. Pomimo nadmiernej zachowawczości film Taylora odgrywa jednak rolę nie do przecenienia. Za jego sprawą do konserwatywnego hollywoodzkiego słownika mogą wedrzeć się hasła "emancypacja", "feminizm" i "równość społeczna". Obamowska Ameryka wreszcie może być z siebie dumna.

Całość recenzji opublikowana w dzisiejszym wydaniu "Dziennika"

środa, 2 listopada 2011

Lenartowicz- twórca osobny: tekst o "Czerwonym i złotym"


28 października minęła pierwsza rocznica śmierci Stanisława Lenartowicza. Jedną z inicjatyw upamiętniających postać wrocławskiego reżysera jest książka "Lenartowicz- twórca osobny" powstała pod redakcją Andrzeja Dębskiego i Rafała Bubnickiego. Miałem przyjemność zaangażować się w tę publikację jako autor rozdziału poświęconego mojemu ulubionemu filmowi Lenartowicza- "Czerwone i złote". Zapraszam do lektury!
  
Jeśli nazwisko Stanisława Lenartowicza cokolwiek jeszcze nam dziś mówi, z reguły prowokuje ten sam ciąg skojarzeń. Zwykli widzowie wciąż czasem zaśmiewają się na wspomnienie przygód bohatera Giuseppe w Warszawie. Na uniwersyteckich kampusach filmoznawcy zwracają uwagę na debiutancki Zimowy zmierzch. Na tym tle Czerwone i złote wydaje się nieco zapomniane. Trudno się z tym pogodzić. Tym bardziej, że z rangi filmu doskonale zdawał sobie sprawę sam reżyser. W wywiadzie dla „Dziennika” uznał go przecież za najważniejsze osiągnięcie w całej swej twórczości.

Opowieść o starości i przemijaniu świetnie oparła się upływowi czasu. Dzięki nagrodzie na festiwalu w Valladolid pozostaje także jedynym pełnometrażowym filmem reżysera docenionym za granicą. Nie ma w tym nic dziwnego. W skąpanym w jesiennym słońcu Czerwonym i złotym Lenartowicz porusza problematykę uniwersalną. Swoją fabułę poświęca życiu mieszkańców małego wielkopolskiego miasteczka. Szczególnie interesuje go sędziwa Barbara Kaczmarkowa. To kobieta silna, dobra, lecz także coraz bardziej zgorzkniała. Wszystkiemu winna jest samotność dręcząca bohaterkę od czasu, gdy ukochany Ignac nie wrócił do niej po bitwie pod Verdun. W kilkadziesiąt lat po tych wydarzeniach u progu domu Barbary pojawia się jednak mężczyzna podający się za zaginionego męża. Niespodziewane spotkanie wzbudza zdziwienie otoczenia. Ignac i Kaczmarkowa nie zamierzają się tym przejmować. Liczy się dla nich tylko spadająca znienacka miłość. 


Na przekór komunie

Już to krótkie streszczenie przekonuje, że Czerwone i złote można odczytywać jako hymn na cześć wolności. Właśnie ta wartość miała szczególne znaczenie w twórczości Lenartowicza. Reżyser nigdy nie zaangażował się w niebezpieczne związki z socrealizmem. Za sprawą swoich pierwszych filmów został uznany za jednego z prekursorów Polskiej Szkoły Filmowej. Lenartowicza nie interesowały jednak ciasne szufladki. Twórca Zobaczymy się w niedzielę funkcjonował na uboczu. Nie pozwolił wtłoczyć się w żadne ramy. Był osobny. Jedyny w swoim rodzaju. Dokładnie taki, jak jego bohaterowie.

Człowiek o podobnym usposobieniu dusił się w zatęchłej atmosferze PRL-u. W rozmowie z miesięcznikiem „Kino” Lenartowicz tłumaczył: „Wszystko, co było rzeczywistością czerwoną, nie miało wstępu do moich filmów. Po stronie uznanej za oficjalną w żadnym wypadku bym nie stanął”. W poszukiwaniu twórczej swobody reżyser często sięgał do prekomunistycznej przeszłości (Giuseppe w Warszawie, Pamiętnik pani Hanki). Czasem ucieczka ograniczała się do znalezienia odpowiedniej przestrzeni. Za sprawą Martwej fali reżyser dał się ponieść się fantazji o dalekomorskich podróżach. W Zimowym zmierzchu schronienie przed uciążliwością komunistycznej rzeczywistości przyniosła głęboka prowincja. Podobną drogą Lenartowicz podążył przy okazji Czerwonego i złotego

Podskórna niechęć do panującego reżimu przedostała się jednak nawet tam. Portretowana w filmie rzeczywistość nie przypomina sielanki. W opowieści o Ignacu i Barbarze władza ludowa ma beznamiętną twarz sierżanta Knapsa. Oficer milicji nie wydaje się postacią szczególnie groźną czy majestatyczną. To po prostu służbista z obsesją kontroli. Knaps gorliwie tropi najdrobniejsze odchylenia od ustanowionego ładu. Nic dziwnego, że nagłe pojawienie się obcego przybysza godzi w dobre samopoczucie milicjanta. Zamieszanie wywołane przez Ignaca w spokojnym miasteczku sprawia, że Knaps postanawia go za wszelką cenę skompromitować. W prywatnym śledztwie robi wszystko, by poznać prawdziwą tożsamość mężczyzny. 

Jeszcze ciekawszą postacią niż Knaps okazuje się miejscowy proboszcz. Lenartowicz odważył się ukazać tę postać w krzywym zwierciadle. Ksiądz z Czerwonego i złotego nie potrafi zaskarbić sobie autorytetu parafian. Zamiast tego spotyka się raczej z lekceważeniem. Jest gnuśny, pozbawiony charyzmy i podporządkowany myślowym schematom. Pod tym względem właściwie nie różni się od Knapsa. Zamiast stać po drugiej stronie ideologicznej barykady zawiera z nim osobliwy sojusz przeciw Kaczmarkowej i Ignacowi. Dwa skostniałe sposoby myślenia stawiają powszechny porządek znacznie ponad jednostkowe szczęście.

W opisie małomiasteczkowej rzeczywistości Czerwone i złote daleko wykracza jednak poza kościół i posterunek milicji. Lenartowicz pokazuje prowincjonalną rzeczywistość w sposób czuły, lecz nie idealistyczny, spokojny, lecz nie monotonny. Jest po prostu szczery. Tę tendencję widać zwłaszcza w portrecie zwyczajnych mieszkańców miasteczka. Początkowo bohaterowie – tak jak nadzorujące ich instytucje – odrzucają związek Ignaca i Barbary. Podobne postępowanie wynika tylko z czystej zazdrości. Lokalna społeczność cierpi z powodu trudnego do okiełznania marazmu. Potrzebuje kogoś, kto tchnie w nią trochę życia. Owa sztuka ostatecznie udaje się Ignacowi. Scena, w której mężczyzna tańczy w przepełnionej gospodzie ma w sobie coś z Greka Zorby. Jest w niej zaraźliwa witalność, poczucie swobody i skłonność do afirmacji. Wytworzona w ten sposób energia wkrótce udzieli się całej lokalnej społeczności. Symbolem jej przemiany stanie się integrująca wszystkich żywiołowa scena otwarcia miejskiej kręgielni.


Starość też radość

W swoim filmie Lenartowicz podejmuje również ważną kwestię omijaną przez rodzime kino z daleka. Mowa o problemie starości. We współczesnym polskim kinie ta tematyka pojawia się niemal wyłącznie w sentymentalnych ramotkach. Filmy pokroju Pora umierać Doroty Kędzierzawskiej czy Jeszcze nie wieczór Jacka Bławuta wzruszają tylko pozornie. Przestylizowane i pretensjonalne przypominają mi wyciągnięte z lamusa fałszywe perły. W Czerwonym i złotym nie trzeba niczego udawać. Motywacje reżysera stają się jasne od pierwszej sceny, w której niemal wszyscy młodzieńcy opuszczają miasteczko, by wyruszyć do pracy. W wywiadzie dla „Kina” Lenartowicz przekonywał: „Interesowali mnie starzy ludzie, ponieważ uformował ich czas oraz obyczaje, których my nie pamiętamy lub nie zetknęliśmy się z nimi. Dlatego ich słucham, są dla mnie o wiele ciekawsi, ponieważ mogę się w nich dogrzebać rzeczy wspaniałych i nieoczekiwanych. To jest w mojej naturze: cenię sprawy, które minęły, których już się nie uchwyci”.

Przepełniony empatią obraz starości nie jest wyłączną zasługą Lenartowicza. Spory wpływ na nastrój filmu miała także osoba scenarzysty Stanisława Grochowiaka. Twórczość znakomitego poety można by umiejscowić między dwoma cytatami. Na początku kariery w Świętym Szymonie Słupniku podmiot liryczny przekonywał buńczucznie: „Powołał mnie Pan / Na bunt”. Wiele lat później w Do S… uzupełnił tę deklarację słowami: „Bunt nie przemija, bunt się ustatecznia”. Powstałe w tym samym roku, co pamiętny wiersz, Czerwone i złote można uznać za ilustrację tej drugiej tezy.

Film nawiązuje do niej już na poziomie tytułu. Tropy interpretacyjne wiodą w stronę Czerwonego i czarnego Stendhala. Na łamach „Gazety Wyborczej” Dariusz Nowacki identyfikował te barwy jako symbole odpowiednio miłości i śmierci. W filmie ostała się tylko czerwień, która w poezji Grochowiaka zawsze oznaczała pasję, aktywność i zaangażowanie. W takich okolicznościach nie ma już miejsca na czerń. Łączące bohaterów uczucie pozwala przecież zatrzymać czas i oddalić myśli o tym, co nieuniknione. Kolor śmierci zastępuje barwa „ustatecznionego buntu”.

W polskiej tradycji „złoty” jest także kolorem jesieni. Nie ma wątpliwości, że Lenartowicz i Grochowiak mieli w pamięci sformułowanie o „jesieni życia”. Dzięki współpracy reżysera i poety to wyświechtane wyrażenie odzyskuje dawny wdzięk. Choć Czerwone i złote zrealizowano na taśmie czarno-białej, ekranowa rzeczywistość zaskakuje plastycznością. Kamera z czułością dostrzega pogodne niebo, bezwietrzne plenery i wciąż intensywne słońce. Trudno o aurę, która w większym stopniu pasowałaby do opowieści o dojrzałej miłości. We współczesnym kinie podobne powiązanie wyraźniej ukazał chyba tylko Eric Rohmer w Jesiennej opowieści.

 (...) Dalszy ciąg tekstu znajduje się w książce "Stanisław Lenartowicz- twórca osobny" (wyd. GAJT, Wrocław 2011)


poniedziałek, 31 października 2011

Sequel doskonały- recenzja "Elitarnych 2"



Reżyser Jose Padilha raz jeszcze eksploruje mroczne zakątki Rio de Janeiro. „Elitarni- ostatnie starcie” to sequel doskonały. W porównaniu z pierwszą częścią więcej w nich nie tylko przemocy i adrenaliny, lecz również psychologicznej głębi. „Elitarni...” łączą formalną widowiskowość ze skomplikowaną problematyką moralną niczym najlepsze dokonania Martina Scorsese.

W nowym filmie Padilhi pamiętny kapitan Nascimento nie jest już zuchwałym herosem, który rozwiewa wszystkie wątpliwości za sprawą groźnego spojrzenia, podniesionego głosu i naładowanego pistoletu. Mężczyzna zdaje sobie sprawę, że jego głównymi wrogami przestały być już zbiry z wielkomiejskich slumsów. Znacznie groźniejsi od nich stają się skorumpowani gliniarze, cyniczni politycy i żądni sensacji dziennikarze. Trudne położenie Nascimento pozwala reżyserowi na odsłonięcie całego skomplikowania wewnętrznego tej postaci. W życiu brazylijskiego oficera walka o dobro ogółu zostaje zestawiona z troską o najbliższych, a wierność abstrakcyjnym ideom ściera się z naturalnym instynktem przetrwania.

(...) Dalszy ciąg recenzji znajduje się w październikowym numerze miesięcznika "Film"

niedziela, 30 października 2011

Papieska kremówka z haszyszem- recenzja "Habemus papam"


Nanni Moretti zdejmuje papieża z cokołu. W "Habemus Papam…" pozwala mu na ucieczkę z Watykanu i wtopienie się w tłum przechadzający się ulicami Rzymu. 
 
Wykorzystujący ten karkołomny koncept film włoskiego reżysera zdążył już wzbudzić kontrowersje i doczekać się skrajnych interpretacji. "Habemus Papam…" nie jest jednak ani elementem obrazoburczej propagandy, ani aktem miłosierdzia dla pogrążonego w kryzysie Kościoła. Nanni Moretti nakręcił po prostu dojrzały film, w którym współczucie dla jednostki łączy z krytyką reprezentowanego przez nią środowiska.

"Habemus Papam..." zwraca uwagę jako znakomita robota reżyserska. Włoski twórca powściąga swoje zapędy do barokowego mnożenia wątków i przeludniania ekranu nadmierną ilością postaci. Nowy film Morettiego sytuuje się w równej odległości od hermetycznego "Kajmana" i ekshibicjonistycznego "Kwietnia".

Nie oznacza to bynajmniej, że filmowi brakuje cech charakterystycznych dla twórczości reżysera. Do najbardziej efektownych należy z pewnością ekscentryczne poczucie humoru. Moretti kpi sobie z uczestników konklawe przedstawionych jako rozkapryszone, nieprzystosowane do rzeczywistości dzieciaki. Scena, w której kardynałowie biorą udział w zorganizowanym naprędce turnieju siatkówki, poziomem absurdu dorównuje niezapomnianej sekwencji pokazu mody kościelnej z "Rzymu" Felliniego. (...)

Dalszy ciąg tekstu ukazał się w październikowym numerze miesięcznika Film

czwartek, 27 października 2011

Bez propagandy- o kinie Nanniego Morettiego


O Nannim Morettim słyszeli właściwie wszyscy mieszkańcy Italii – reżyser wzbudza wśród nich skrajne emocje. Jedni dostrzegają w nim najbardziej wpływową postać współczesnej włoskiej kinematografii, drudzy – komunizującego kabotyna, niewolnika swych hermetycznych wizji. 

W pewnym sensie racja leży po obu stronach. Moretti już dawno potwierdził status gwiazdy kina europejskiego, a w 2001 roku za sprawą "Pokoju syna" przyniósł Włochom pierwszą od ponad 20 lat canneńską Złotą Palmę. Z drugiej strony niektóre filmy reżysera istotnie irytują narracyjnym chaosem, barokową mnogością wątków i trudnymi do zrozumienia aluzjami politycznymi. Na korzyść Morettiego może jednak świadczyć fakt, że jest w pełni świadomy własnych sprzeczności. Kolejne filmy Włocha przypominają wypełnione chaotycznymi bazgrołami i pospiesznymi notatkami na marginesach rozdziały z "dziennika intymnego". Powstające w taki sposób kino Morettiego wydaje się nieustannie rozpięte między prywatnym a publicznym, współczuciem a sarkazmem, nieśmiałością a narcyzmem.

Twórca "Kajmana" pochyla się nad ludźmi pełnymi słabości, rozczarowanymi życiem, czasem dotkniętymi jakąś traumą. W związku z tym polska krytyka – zwłaszcza w kontekście "Pokoju syna" – lubowała się w porównaniach dokonań włoskiego reżysera do późnych filmów Krzysztofa Kieślowskiego. Choć obaj panowie przyjaźnili się, a Moretti miał nawet wcielić się w jedną z ról w "Podwójnym życiu Weroniki", ciężko zgodzić się z takim sposobem myślenia. Inaczej niż twórca "Niebieskiego", Moretti osłabia metafizyczny patos dawką przyziemnej ironii, a grymas zadumy zamienia na tlący się gdzieś uśmiech. Pod tym względem Włoch znacznie bardziej niż Kieślowskiego wydaje się przypominać Francois Truffauta z czasów "Zielonego pokoju". Tak jak podziwiany przez siebie francuski mistrz, Moretti umie wykreować na ekranie nastrój łagodnej melancholii, a swoich bohaterów traktuje z niewymuszoną sympatią.


W przekroju całej kariery od apolitycznego Truffauta odróżnia Morettiego nieskrywane ideologiczne zaangażowanie. Mimo że filmy Włocha są wyraziste światopoglądowo, trudno dopatrzeć się w nich śladów podejrzanego doktrynerstwa. Lewicowość reżysera nie wiąże się z propagowaniem konkretnej opcji politycznej, lecz raczej promowaniem określonego typu wrażliwości. Namaszczony na szefa ponadpartyjnego ruchu obywatelskiego Girotondi reżyser wspominał kilka lat temu w wywiadzie dla "Tygodnika Powszechnego": " Chcemy bronić pewnych podstawowych zasad demokracji, jak wolność, pluralizm informacji, prawo równe dla wszystkich, szkoła publiczna, wydolny system opieki zdrowotnej".

Niechęć do bezkrytycznego naśladowania jakiegokolwiek życiowego wzorca widać u Morettiego już od początku kariery. Pierwsze filmy Włocha stanowiły wyraz rozczarowania rzeczywistością ukształtowaną pod wpływem rewolty Maja 68. Młody Moretti i jego rówieśnicy na każdym kroku dostrzegali, że hasła promowane kilka lat temu na sztandarach zamieniły się we własne karykatury. Reżyserowi najpełniej udało się uchwycić ten paradoks w gorzko ironicznym filmie "Oto Bombo". Zakładana przez bohaterów komuna hipisowska pomyślana jako przestrzeń wolności okazała się wyłącznie mentalnym więzieniem.

(...) dalszy ciąg tekstu znajduje się na portalu Filmweb.pl
 

wtorek, 25 października 2011

Zwycięstwo McCarthy'ego- recenzja filmu "Wszyscy wygrywają"



W swoim nowym filmie twórca „Dróżnika” i „Spotkania” po raz kolejny przygląda się ludziom, którzy biorą udział w nieustających zapasach z życiem. Thomas McCarthy przekonuje, że jego bohaterowie stracili formę, opadli z sił i zaczęli odczuwać dotkliwy brak motywacji. „Wszyscy wygrywają” przypomina zabarwione zarówno współczuciem, jak i ironią wezwanie do walki.

Już pierwsze sekwencje zdradzają przewrotny wydźwięk tytułu. Potencjalnym wygranym okazuje się Mike Flaherty – niezbyt charyzmatyczny właściciel podupadającej kancelarii prawniczej. Wkrótce miejsce obok niego zajmuje jeden z nielicznych klientów – znajdujący się we wczesnym stadium demencji staruszek, Leo. Gdy sąd orzeka jego częściowe ubezwłasnowolnienie, Mike skwapliwie godzi się na przejęcie obowiązków opiekuna. Według ukrywanej początkowo przed rodziną strategii wykorzystanie kiepskiego stanu Leo ma mu pomóc w zwalczeniu kłopotów finansowych. Nie do końca uczciwe pobudki prawnika nie burzą ogarniającego obu bohaterów spokoju. Reżyser nie ukrywa jednak, że w powietrzu czai się przełom, który wywróci to wszystko do góry nogami.

(...) Każda z tych wątpliwości zostaje wyjaśniona w toku psychologicznej konfrontacji między bohaterami. „Wszyscy wygrywają” potwierdza, że słowem-kluczem dla kina McCarthy’ego pozostaje pojęcie „spotkania”. Tak jak we wcześniejszych filmach tego twórcy, niespodziewane zetknięcie z drugim człowiekiem obnaża czyjąś hipokryzję, boli, zmusza do refleksji. Reżyser bywa dla swoich bohaterów ostry, ale pozostaje też wrażliwym humanistą. Jeśli dopuszcza do wstrząsu, to tylko dlatego, że w ten sposób może doprowadzić do zbawiennego oczyszczenia. Mike staje się zdolny do zrozumienia, że gra, którą prowadził, była na pograniczu faulu. Wszystkie jego błędy można jednak wytłumaczyć paraliżującym strachem przed życiową porażką. Zachodząca w głównym bohaterze przemiana daje nadzieję, że uda mu się go okiełznać. Najważniejsze, że Mike wciąż pozostaje w grze. I zasłużył, by mu kibicować.

Cały tekst ukazał się w październikowym wydaniu miesięcznika "Kino"
 

piątek, 21 października 2011

Białoruś w Warszawie


Serdecznie zapraszam na odbywający się w dniach 22-23 października 2011 roku I Warszawski Przegląd Filmów Białoruskich "Bulbamovie". W kinie Luna czeka na nas dwudniowy maraton seansów, spotkań i dyskusji. Szczególnie zachęcam udziału w spotkaniach pod hasłem "Czy białoruskie kino dokumentalne jest egzotyczne dla europejskiego odbiorcy?" i "Jak zrobić film białoruski, który zaistnieje na międzynarodowym festiwalu?". W obu dyskusjach będę miał przyjemność uczestniczyć jako jeden z zaproszonych gości.

Jak piszą na stronie organizatorzy imprezy: "(...)Bulbamovie ma na celu zwrócenie uwagi na współczesne kino białoruskie ( fabuła, dokument, off). Zainicjowanie dyskusji z udziałem białoruskich i polskich środowisk twórczych na temat stanu współczesnego kina białoruskiego, jego miejsca w Europie, świecie.".

Więcej informacji o festiwalu znajdziecie pod adresem: http://bulbamovie.pl/.
Serdecznie zapraszam!


sobota, 15 października 2011

Rosja nie jest jak korporacja- rozmowa z Cyrilem Tuschim



Były szef Jukosu jako hollywoodzki heros? A może postać rodem z Dostojewskiego? O fascynacji tytułowym bohaterem swojego dokumentu opowiada reżyser "Chodorkowskiego", Cyril Tuschi.


Piotr Czerkawski: Łatwo zrozumieć dlaczego zdecydowałeś się na realizację dokumentu o Michaile Chodorkowskim. Obfitujące w sensacyjne wydarzenia i zwroty akcji życie oligarchy wydaje się gotowym materiałem na scenariusz filmowy.

Cyril Tuschi: Dla mnie liczyło się przede wszystkim to, że Chodorkowski jest niezwykle złożoną postacią. W jego biografii nie ma nic przeciętnego. Wszystko opiera się na efektownych skrajnościach. Do tego dochodzi jeszcze pojedynek z Putinem. Gdy zajmowałem się tym fragmentem jego życia, czułem się jakbym kręcił hollywoodzki blockbuster o walce superbohaterów!

Gdy ja myślę o Chodorkowskim dostrzegam w nim raczej nawróconego grzesznika, który postanowił rzucić wyzwanie władzy. Pod tym względem twój bohater przypomina mi wręcz postacie z klasycznych powieści Dostojewskiego.

Podczas pracy nad filmem rzeczywiście miałem wrażenie, że obserwuję rzeczywistość rodem z „Gracza”. Myślę, że Rosjanie w ogóle uwielbiają hazard. To fascynujące, bo mogłoby się wydawać, że Chodorkowski jest pod tym względem inny, bardziej racjonalny. Okazuje się jednak, że również on był gotów poświęcić cały swój dotychczasowy dorobek i postawić wszystko na jedną kartę w konfrontacji z rządzącymi politykami.

Co sprawiło, że poniósł klęskę?

Nie istnieje jedna konkretna przyczyna. Możemy tylko gdybać. Chodorkowski na pewno jest inteligentnym człowiekiem i wielkim wizjonerem. W działalności biznesowej był przyzwyczajony do tego, że jeśli system mu nie odpowiada, to robi wszystko by wdrożyć swoje pomysły i go naprawić. Wierzył, że da radę zmienić Rosję tak samo jak udało mu się zmodernizować Jukos. Ale przeliczył się. Zapomniał, że kraju nie da się traktować jak korporacji.

Z twojego filmu wyłania się bardzo niejednoznaczny obraz Chodorkowskiego. Tymczasem wielu zachodnich aktywistów wciąż traktuje go jako nieskazitelny symbol oporu przeciw autorytarnej rosyjskiej władzy.

Ludzie tego typu niewiele wiedzą o Rosji i po prostu posługują się myślowymi kliszami. Chodorkowski jest przystojny, ma klasę i zachowuje się jak zachodnioeuropejski dżentelmen, więc automatycznie wzbudza zaufanie. Tego typu oceny bywają z reguły bardzo zwodnicze. W analizie postaci Chodorkowskego nie możemy jednak zapominać o jednym. Mimo błędów, które popełnił naprawdę możemy traktować go jako ofiarę putinowskiego reżimu. 

(...)

Cała rozmowa ukazała się w piątkowym wydaniu Dziennika

niedziela, 9 października 2011

Bezsilność melancholii- recenzja "Rozstania" Asghara Farhadiego



(...) Nieporozumienia między Naderem i Simin stają się jednocześnie wyrazem konfliktu między tradycją a nowoczesnością, wolnością jednostki a dobrem ogółu. Asghar Farhadi ma w sobie mądrość, by nie opowiadać się po żadnej ze stron. Zamiast tego nieustannie myli tropy, mnoży wątpliwości i dopuszcza do głosu sprzeczne interpretacje. W tych zabiegach nie ma jednak nic z wirtuozerskiego popisu. Reżyserowi zależy po prostu na oddaniu złożoności opowiadanej historii. W świecie Farhadiego nie istnieją dobre i złe wybory. Każda decyzja pociąga za sobą jednakowo wysoką cenę.



Kino Farhadiego stanowi osobny punkt na kulturalnej mapie Iranu. W "Rozstaniu" prowincja ustępuje miejsca wielkiemu miastu, a zamiast fabularnej monotonii mamy gęstniejące z każdą chwilą emocje. Dzięki temu ekranowy świat zdecydowanie bardziej przypomina rzeczywistość znaną z filmów Antonioniego niż Makhmalbafa. Analogia do włoskiego mistrza nie jest przypadkowa. Jeśliby zgodzić się z tezą, że poprzedni film Farhadiego "Co wiesz o Ely?" przywoływał na myśl słynną "Przygodę", "Rozstanie" ma coś wspólnego z późniejszą "Nocą". W wizji irańskiego reżysera da się odnaleźć tę samą melancholię wymieszaną z poczuciem wszechogarniającej bezsilności. Mimo nobilitujących twórcę porównań do europejskich klasyków „Rozstanie” daje się odczytywać również jako kino w pełni autorskie. Tak jak we wspomnianym "Co wiesz..." Farhadi przetwarza na swoją modłę konwencje thrillera i kryminału. W nowym filmie istotną rolę odgrywa wątek śledztwa w sprawie domniemanego przestępstwa popełnionego w otoczeniu głównych bohaterów. Sięgnięcie po tego rodzaju chwyt fabularny daje reżyserowi pretekst do umiejętnego dawkowania napięcia. Przede wszystkim pozwala jednak na pogłębione spojrzenie skierowane w stronę przedstawicieli irańskiej klasy średniej. (...)


Dalszy ciąg tekstu na stronie Dziennika

sobota, 8 października 2011

Iran to nie tylko polityka- rozmowa z Asgharem Farhadim



Z okazji polskiej premiery  "Rozstania" Asghara Farhadiego przypominam swój wywiad z reżyserem, który przeprowadziłem na tegorocznym festiwalu w Berlinie wraz z Marcinem Sobczakiem. Znakomity irański twórca opowiada nam o trudnych relacjach z władzami swojego kraju, potrzebie solidarności z Jafarem Panahim, a także o specyfice kobiecych bohaterek własnych filmów.

Piotr Czerkawski, Marcin Sobczak: Pochodzi pan z kraju, w którym twórcy bywają represjonowani przez rządzący reżim. Czy pańskie filmy również wzbudzają negatywną reakcję władz?

Asghar Farhadi: Rządzący Iranem nie są zadowoleni z mojej twórczości. Z pewnością nie cieszy ich, że „Separacja” została pokazana w Berlinie. Powody do niepokoju dało już „Co wiesz o Elly?”. Irańskie pokazy tego filmu nakładały w czasie z demonstracjami ruchu Green Movement. Zrobiłem film o klasie średniej, a właśnie ona stanowiła trzon tych protestów. Bywało więc tak, że ludzie szli najpierw na manifestację, a potem do kina. Nie działo się tak bez powodu. O tym, że film był dla nich ważny świadczy sukces frekwencyjny. W 2009 roku „Co wiesz o Elly?” zajęło drugie miejsce w irańskim box office. 

Mimo wszystko, w autorytarnym Iranie udaje się panu realizować kolejne filmy. Jak to możliwe?

Myślę, że wszyscy mamy do wyboru dwie drogi. Możemy realizować się własnych filmach i poza nimi. Osobiście, wybieram tę pierwszą opcję. Może dlatego, że jestem bardzo spokojnym człowiekiem, który nie potrzebuje głośno manifestować poglądów w oderwaniu od własnej twórczości. W jej ramach staram się oddać to, co myślę jak najlepiej. Jednocześnie, pragnę uprawiać taki rodzaj kina, dzięki któremu o pewnych sprawach nie muszę wypowiadać się wprost.

Czasem pańskie słowa nie pozostawiają jednak wątpliwości. Na gali rozpoczynającej Berlinale wyraził pan solidarność z więzionym w Iranie Jafarem Panahim.

To nie była pierwsza taka sytuacja. Pamiętam, że skorzystałem z podobnej okazji także, gdy odbierałem nagrodę za reżyserię „Co wiesz o Elly?” na jednym z prestiżowych krajowych festiwali filmowych. Wyraziłem wtedy przekonanie, że wszyscy reżyserzy w Iranie i poza nim powinni mieć możliwość artystycznej swobody. Wymieniłem kilka konkretnych nazwisk, w tym, oczywiście, Jafara Panahiego. Zapłaciłem za to dwutygodniowym zakazem pracy. Na szczęście, wytworzyła się wówczas tak duża presja ze strony mediów i opinii publicznej, że rząd nie miał wyjścia i pozwolił mi na dokończenie nowego filmu.

Irańskich konserwatystów mogą rozdrażnić w pańskich filmach inteligentne i wyzwolone postacie kobiece. Kolejna pojawia się także w „Separacji”. Skąd zainteresowanie takim typem bohaterek?

Mam poczucie, że tworzę prawdziwy obraz życia w Iranie. Kobiety podobne choćby do Simin z „Separacji” naprawdę istnieją. Staram się jednak, w miarę możliwości, pokazywać mój kraj w oderwaniu od jego medialnego wizerunku. Współczesny Iran nie jest tylko krajem aktywistów politycznych i fanatyków religijnych. To także ojczyzna młodych, silnych psychicznie kobiet, które walczą o swoją niezależność. Ta świadomość jest dla mnie bardzo ważna. 


(...) Cały wywiad ukazał się w kwietniowym numerze miesięcznika "Kino"