niedziela, 31 marca 2013

Najlepsze filmy I kwartału w polskich kinach


Tarantino, Gomes, Carax i inni, czyli wybór najciekawszych premier pierwszych trzech miesięcy 2013 roku w polskich kinach z kilkoma słowami własnego uzasadnienia:

1. Django (Quentin Tarantino)


"Nastrój po obejrzeniu filmu można by porównać do afektu jednej z bohaterek, która – po usłyszeniu  riposty z ust Django – nie ma wyboru i po prostu mdleje z zachwytu. Quentin, złotousty diable, znowu ci się udało!" - Cinema Enchante

2. Tabu (Miguel Gomes)





"Reżyserskie zamiłowanie do łączenia przeciwieństw towarzyszy filmowi na każdym kroku. „Tabu” łączy w sobie mrok i humor, nostalgię i namiętność, szacunek do tradycji i ironiczną grę schematami klasycznego melodramatu.(...)" - Kino 3/2013


3. Holy Motors (Leos Carax)


"Dzięki zuchwałemu postępkowi karła posągowo piękna aktorka zostaje znienacka wprawiona w ruch. Tak jak inni bohaterowie Holy Motors staje się tytułową „maszyną”, która wreszcie otrzymała od kogoś porcję paliwa. (...)" - Krytyka Polityczna


4. Polowanie (The Hunt, Thomas Vinterberg)



" Bunt wobec otaczającej rzeczywistości wydaje się w jego przypadku podszyty głęboko osobistą tęsknotą za czasami niewinności i utopijnego myślenia o wspólnocie. Nic dziwnego, że reżyser bynajmniej nie ukrywa pozytywnych uczuć, jakimi obdarza postać odrzuconego przez system bohatera.(...)" - Dziennik, 15.03


5. Cztery słońca (Four Suns, Bohdan Slama)


"Rozbawiony reżyser przestrzega przed poszukiwaniem tajemnicy tam, gdzie czeka na nas wyłącznie przaśny realizm. Ostatecznie jednak metafizyczny absurd daje o sobie znać w najbardziej przewrotny sposób z możliwych (...)" - Dziennik, 04.01

6. Poradnik pozytywnego myślenia (Silver Lingings Playbook, David O. Russell)




 "Sugestywność filmu staje się w dużej mierze zasługą wirtuozerskiej reżyserii Davida O. Russella. Twórca „Fightera” zaczyna swoją opowieść jak farsową wersję „Drogi do szczęścia”, by potem nadać jej wdzięk dawnej screwball comedy i zakończyć inteligentnym pastiszem filmów w stylu „Dirty Dancing”. " - Cinema Enchante


7. Sugar Man (Malik Bendjelloul)


"Ostateczna wymowa „Sugar Mana” zyskuje jednak w sobie przewrotny optymizm, a prezentowany w filmie świat niespodziewanie odsłania drzemiący w sobie porządek. Zgodnie z wizją Bendjelloula autentyczny talent musi w końcu uzyskać uznanie, nawet jeśli – tak jak Rodriguez – będzie czekać na nie przez cztery dekady. (...)" - Dziennik, 22.02


8. Pan Lazhar (Monsieur Lazhar, Philipe Falardeau)

 
"Lazhar ze zdziwieniem stwierdza, że niemal każdy z jego podopiecznych ma odmienne korzenie i pochodzi z innego kręgu kulturowego. Wtedy staje się jasne, że – niczym w pamiętnej „Klasie” Laurenta Canteta – szkolna zbiorowość stanowi miniaturę całego społeczeństwa. (...)" - FILM 02/2013


9. Za wzgórzami (Beyond the Hills, Cristian Mungiu)



"Inspirowany autentycznymi wydarzeniami z klasztoru w rumuńskiej części Mołdawii film Mungiu przypomina pod wieloma względami znakomite 4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni (2007). Podobnie jak wtedy, reżyser po mistrzowsku kreuje na ekranie atmosferę osaczenia. (...)"- EKRANY 1/2013

10. Drogówka (Wojciech Smarzowski)



"Polska Smarzowskiego tonie w przaśności, pozostaje przeżarta korupcją i ksenofobią a odkupienia szuka w obrzędowym katolicyzmie. Bezkompromisowość  z jaką reżyser stawia diagnozę otaczającego świata pozwala traktować „Drogówkę” jak jeszcze wścieklejsze „Psy” Władysława Pasikowskiego" - Cinema Enchante

 

sobota, 30 marca 2013

Pochwała miernoty - recenzja "Wspaniałej" Regisa Ronsarda










Bohaterka filmu Regisa Ronsarda traktuje kamerę jak lustro, przed którym mizdrzy się wraz ze wszystkimi świecidełkami wyciągniętymi z przepastnej garderoby. Trudno ulec jednak efektowi wdzięku osiąganemu przy użyciu tak wielkiego wysiłku. Debiutujący w pełnym metrażu Ronsard aż nazbyt bezczelnie usiłuje naśladować kino mistrza Billy'ego Wildera. W swych nieporadnych wysiłkach młody Francuz bardziej niż klasyków amerykańskiej komedii przypomina jednak rodaków odpowiedzialnych przed laty za fenomen "kina papy". Cofająca się w czasie do lat 50. "Wspaniała" wyraża sobą całą charakterystyczną dla niego intelektualną miałkość i zamiłowanie do kiczu. Filmy reprezentujące "kino papy" zostały ostatecznie napiętnowane przez grupę młodych krytyków, którzy zasłynęli później jako twórcy francuskiej Nowej Fali. Wielka szkoda, że Truffaut, Godard i spółka nie mieli okazji, by ostrzem swego pióra ugodzić także "Wspaniałą".

(...)


W obliczu powodowanego przez taką wizję rozgoryczenia można tylko przywołać na pomoc Emila Ciorana. Rumuński filozof przekonywał w jednym z wywiadów: – Wchodząc do banku, widzi pan kilkadziesiąt młodych kobiet, które od rana do późnego wieczora wystukują na maszynach cyfry. Niech pan tylko pomyśli – tyle działo się w naszej historii, abyśmy doszli do czegoś takiego! Jeśli taki los nazywa się życiem, to życie nie ma sensu. Trudno oprzeć się wrażeniu, że – po niewielkich modyfikacjach – słowa te w pełni pasowałyby właśnie do "Wspaniałej".

Więcej na łamach Dziennika




piątek, 29 marca 2013

Wbrew ckliwym hagiografiom - recenzja filmu "Violeta poszła do nieba" Andesa Wooda




Wbrew swojemu tytułowi "Violeta poszła do nieba" nie przypomina ckliwej hagiografii. Reżyser Andrés Wood potrafi zadbać również o to, by jego film nie zamienił się w przeładowaną faktami encyklopedyczną notkę. Opowieść o życiu chilijskiej diwy Violety Parry ignoruje porządek chronologiczny, a kolejne sceny łączy ze sobą na podstawie logiki emocji. Podobne podejście idealnie pasuje do obdarzonej gwałtownym temperamentem bohaterki.


Bezkompromisowa Parra potrafi upomnieć irytującą ją widownię, bez kompleksów wystawia swoje malarskie prace w Luwrze, a na jeden z pierwszych zagranicznych koncertów nie waha się wyjechać do egzotycznej Polski. Reżyserowi udaje się dotrzymać kroku bohaterce i opisać jej barwne życie z werwą, której nie powstydziłaby się słynna "Frida" Julie Taymor.

(...)

Rozważana z perspektywy czasu biografia Violety stanowi konsekwentną drogę ku autodestrukcji. W filmie Wooda udaje się uchwycić bohaterkę pomiędzy momentami skoku i nieuchronnego lądowania. Osiągnięta wówczas przez Parrę wolność w oczywisty sposób okazuje się fałszywa. Reżyserowi "Violety..." udaje się jednak oddać na ekranie całe piękno tej iluzji.

Więcej na łamach Dziennika



środa, 27 marca 2013

Zło tuż za rogiem - recenzja "Sąsiedzkich dźwięków" Klebera Mendoncy Filho



Film "Sąsiedzkie dźwięki" jest krzyżówką powieści Kafki z "Modą na sukces". Debiutujący w pełnym metrażu Kleber Mendonça Filho umiejętnie bawi się oczekiwaniami widza i od pierwszych scen wciąga go w przedziwną grę. Do uporządkowanego świata tylnymi drzwiami wprowadza chaos, a leniwą opowiastkę obyczajową stopniowo przeistacza w pełen napięcia thriller.
Akcja filmu toczy się w obrębie ekskluzywnego osiedla zamieszkanego przez przedstawicieli brazylijskiej klasy średniej. Wścibska kamera Filho bezlitośnie rejestruje grzeszki kolejnych bohaterów. Dzięki temu z rozkoszą możemy obserwować perfekcyjną panią domu, która w ukryciu lubi zapalić jointa i oddać się porannej masturbacji. Naszej uwadze nie ujdą również wysiłki lokalnego złodzieja samochodów i - godna mistrza Barei - walka dwóch dam o markowy telewizor.

"Sąsiedzkie dźwięki" to jednak znacznie więcej niż tylko jeszcze jedna opowieść o "strasznych mieszczanach". W filmie Filho najciekawsze wydają się kolejne odsłony zaobserwowanego przez reżysera konfliktu klasowego. Bogaci mieszkańcy osiedla gardzą gorzej sytuowanymi pracownikami, lecz także czują przed nimi głęboko skrywany strach. Ta ambiwalencja osiąga apogeum, gdy bohaterowie postanawiają zatrudnić do patrolowania okolicy podejrzaną firmę ochroniarską. Mężczyźni z bronią początkowo zachowują się pokornie, ale z biegiem czasu demonstrują coraz większą zuchwałość. Wszystko dlatego, że w trakcie swych patroli zdobywają wiedzę, której ujawnienie mogłoby zakłócić spokojny sen mieszkańców.

(...) więcej w marcowym FILMIE

wtorek, 26 marca 2013

Tęsknota za niewinnością - recenzja "Polowania" Thomasa Vinterberga






(...)


W punkcie wyjścia "Polowanie" przypomina hołubioną przed kilku laty "Pokutę". W brytyjskim filmie także fałszywe oskarżenie rzucone przez nieświadomą konsekwencji smarkulę nieodwracalnie wpłynęło na życie dorosłego człowieka. Reżyser Joe Wright nie miał jednak odwagi, by otwarcie zmierzyć się z powagą tematu i ubrał swoją fabułę w znoszony kostium melodramatu. Vinterberg nie potrzebuje równie efekciarskich uników.

W surowej wizji duńskiego twórcy istotne znaczenie zyskuje każdy detal. Decyzja o tym, by sprawczynią tragedii bohatera uczynić małą dziewczynkę, również wydaje się dogłębnie przemyślana. Vinterberg sugeruje, że w zatrutym od środka społeczeństwie winą przesiąkają również pozornie nieskazitelne istoty. To wszystko sprawia, że w radykalności sądów Duńczyk bardziej niż bojaźliwego Wrighta przypomina raczej Ulricha Seidla. Tak jak austriacki mistrz, twórca "Festen" z pogardą odnosi się także do współczesnego społeczeństwa dobrobytu, które sankcjonuje swoje szczęście za pomocą bezdusznych paragrafów, przepisów i regulaminów.

Według Vinterberga tak obsesyjna dbałość o utrzymanie istniejącego porządku stanowi najlepsze świadectwo jego kruchości. Dla reżysera, który spędził dzieciństwo w hipisowskiej komunie, podobna świadomość musi wybrzmiewać jeszcze bardziej boleśnie. Bunt wobec otaczającej rzeczywistości wydaje się w jego przypadku podszyty głęboko osobistą tęsknotą za czasami niewinności i utopijnego myślenia o wspólnocie. Nic dziwnego, że reżyser bynajmniej nie ukrywa pozytywnych uczuć, jakimi obdarza postać odrzuconego przez system bohatera. Sympatia wyrażona wobec mężczyzny czyni jednak jego tragedię jeszcze bardziej przygnębiającą.

Więcej na łamach Dziennika


poniedziałek, 25 marca 2013

Straszna Triszna - recenzja "Triszny. Pragnienia miłości" Michaela Winterbottoma








W przeszłości brytyjski reżyser zdążył zasłynąć jako twórca przewrotnej wariacji na temat "Tristrama Shandy'ego", bądź autor dokumentu inspirowanego kontrowersyjną "Doktryną szoku". Tym razem Winterbottom pokusił się o nietypową ekranizację "Tess" Thomasa Hardy'ego. Przeniósł akcję powieści z dziewiętnastowiecznej Wielkiej Brytanii do współczesnych Indii. Rezultat podobnego zabiegu okazał się jednak kuriozalny. "Triszna" przypomina teledysk do piosenki "Ona tańczy dla mnie" utrzymany w manierze à la Bollywood.

Filmowe Indie interesują Winterbottoma wyłącznie ze względu na trudną do zignorowania egzotykę. Choć reżyser pozuje na aktywistę protestującego przeciw społecznym nierównościom, w rzeczywistości przypomina po prostu zagranicznego turystę z kamerą. Inaczej niż choćby Danny Boyle w "Slumdogu. Milionerze z ulicy", Winterbottom nie umie wykrzesać z siebie ani odrobiny autoironii. "Triszna" powiela melodramatyczne schematy z powagą, która na przemian drażni i rozczula.

(...) Więcej na łamach "Dziennika"

niedziela, 24 marca 2013

Stracony weekend - recenzja "Weekendu z królem" Rogera Michella




Film Rogera Michella to rozwlekła i mało zajmująca salonowa dykteryjka. "Weekend z królem" zawodzi jako pozbawiony ognia romans i mało przenikliwy komentarz na temat wzajemnych uprzedzeń między Brytyjczykami a Amerykanami. Podczas jego oglądania trudno zrozumieć nachalnie eksponowane przez dystrybutora porównania do "Jak zostać królem". Daleki od doskonałości komediodramat Toma Hoopera przy filmie Michella urasta do rangi prawdziwego arcydzieła.

Opowieść o spotkaniu króla Jerzego VI z prezydentem Rooseveltem irytuje nie tylko ze względu na swoją błahość. Film Michella ma w sobie tę samą burżuazyjną arogancję, która przeszkadzała w odbiorze chociażby francuskich "Nietykalnych". Mimo że wydarzenia ukazane w "Weekendzie z królem" poznajemy z punktu widzenia dalekiej kuzynki Roosevelta, film ma w sobie poddańczą uległość wobec amerykańskiego przywódcy i jego otoczenia

(...) więcej na łamach Dziennika

 

piątek, 22 marca 2013

W niewoli dogmatów - recenzja "Za wzgórzami" Cristiana Mungiu









Nowy film Cristiana Mungiu przypomina baśń, która niepostrzeżenie zmienia się w psychologiczny horror. Jej początek wyznaczają niemal sielankowe sceny z życia mieszkanek prawosławnego monastyru. Między mniszkami istnieje emocjonalna więź i poczucie duchowej wspólnoty. Odcięty od świata klasztor stanowi, jak się wydaje, idealny azyl dla jednostek rozpaczliwie poszukujących akceptacji otoczenia. Właśnie do takich osób należy Voichita, próbująca za wszelką cenę zapomnieć o koszmarach swojego dzieciństwa. Pozorną idyllę młodej mniszki przerywa jednak pojawienie się w klasztorze Aliny – dawnej koleżanki z sierocińca. Przybycie dziewczyny prowadzi do rozdrapania starych ran i na powrót rozbudza między przyjaciółkami stłumione pożądanie. Obecność Aliny nie pozostaje również bez wpływu na całą klasztorną wspólnotę. Impulsywna dziewczyna podważa rządzące zbiorowością dogmaty i w spokojne dotychczas życie mniszek wprowadza trudny do okiełznania chaos.


Inspirowany autentycznymi wydarzeniami z klasztoru w rumuńskiej części Mołdawii film Mungiu przypomina pod wieloma względami znakomite 4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni (2007). Podobnie jak wtedy, reżyser po mistrzowsku kreuje na ekranie atmosferę osaczenia. Podczas gdy w 4 miesiącach… bohaterki włóczyły się po upiornych ulicach Bukaresztu, w Za wzgórzami duszą się w klaustrofobicznej przestrzeni monastyru. W nowym filmie Mungiu kobiety, które dawniej doznawały upokorzeń w sierocińcu, w klasztorze ponownie podporządkowują się ściśle zhierarchizowanej wspólnocie. Bohaterki rekonstruują zresztą własną relację według zasad zapamiętanych z przeszłości. Tak jak dawniej, słabsza Voichita poddaje się sile Aliny pragnącej ochronić ją przed czyhającymi wokół niebezpieczeństwami. W zamian kobieta żąda jednak od przyjaciółki całkowitego posłuszeństwa.

Główny problem z Aliną polega na tym, że pomimo zakwestionowania dotychczasowego stylu życia Voichity, nie ma jej ona do zaproponowania żadnej sensownej alternatywy. Cały bunt kobiety opiera się na naiwnej wierze w polepszenie losu za sprawą emigracji do Niemiec. O tym, że podobny trop prowadzi w ślepą uliczkę, Mungiu przekonywał jednak już na początku kariery. Kpina z rumuńskiej fascynacji „lepszym światem” była głównym tematem debiutanckiego filmu reżysera – przeciętnie udanej komedii Zachód (2002).

Więcej na łamach miesięcznika Ekrany 

 

środa, 20 marca 2013

Zwiędły bukiet - recenzja "Kwiatów wojny" Zhanga Yimou








(...)

W swym najnowszym filmie twórca "Cesarzowej" powiela wszystkie możliwe schematy towarzyszące monumentalnym widowiskom historycznym. Osią swojej fabuły Yimou czyni wątle uargumentowaną duchową przemianę głównego bohatera. Amerykański przedsiębiorca pogrzebowy John Miller (Christian Bale) miał pecha znaleźć się w Nankinie w momencie, gdy miasto zostało brutalnie zaatakowane przez Japończyków. Początkowo mężczyzna traktuje nową sytuację jako idealny sposób na zarobienie pieniędzy. Z biegiem czasu tragedia mieszkańców Nankinu przestaje jednak być dla niego obojętna. Dawny hulaka zamienia modną koszulę na sutannę i w przebraniu księdza staje na czele wspólnoty uciekinierów skrywających się przed Japończykami w lokalnej katedrze. Po wejściu w nową rolę Miller z lubością prawi już tylko kolejne kazania, a uzyskane w ten sposób stężenie ekranowego patosu zaczyna przekraczać normy wyznaczone przez "Listę Schindlera".

(...)

Więcej na łamach Dziennika


wtorek, 19 marca 2013

Twarde lądowanie - recenzja "Lotu" Roberta Zemeckisa





Nowy projekt twórcy "Powrotu do przyszłości" Roberta Zemeckisa przypomina raport Macierewicza ekranizowany po trzech drinkach i działce koki. Zemeckis opowiada wciskającą w fotel historię pilota zapobiegającego lotniczej katastrofie. Whip Whitaker nie ma w sobie jednak nic z pomnikowego herosa, jakim kilka miesięcy temu obwołano w polskich mediach słynnego kapitana Wronę. Bohater filmu jest alkoholikiem, a w dniu tragedii siadł za sterami pod wpływem wódki i narkotyków.

Wychodzący z podobnego punktu wyjścia "Lot" mógłby stanowić krytykę stabloidyzowanej rzeczywistości, w której wystarczy chwila, by spaść ze szczytu na samo dno. Ambicje twórców wydają się jednak znacznie skromniejsze i skupione na przedstawieniu jednostkowego dramatu Whitakera. Zemeckisowi nie udaje się przy tym uniknąć klisz pojawiających się w hollywoodzkich filmach o walce z nałogiem. "Lotowi" ciąży choćby zbędny wątek romansowy i przewidywalność przesłania kojarzącego się z moralizatorską przemową w klubie AA.


Więcej na łamach Dziennika 


 

poniedziałek, 18 marca 2013

Sleepless Night Stories - szkic do opowiadania




Tamtej nocy obudził mnie głos. Całkiem miły. Bez wątpienia kobiecy. Odruchowo podszedłem do otwartego okna. Usłyszałem wyraźnie: „Hej, nie chciałbyś zejść na dół i zobaczyć, czy niczego mi nie brakuje?”. Powoli otworzyłem półprzymknięte oczy. Dziewczyna przypominała mi trochę Jennifer Lawrence, ale z obowiązkową domieszką licealnej egzaltacji. W sam raz, by się zainteresować, ale jednocześnie nie speszyć. Widziałem ją zresztą nie po raz pierwszy. Chodziła chyba do równoległej klasy. Obserwowaliśmy ją czasem z kumplami na korytarzu. Glaca twierdził nawet, że kiedyś się całowali. Kto by jednak wierzył Glacy?

Zorientowałem się, że moje milczenie trwa zdecydowanie za długo. Sięgnąłem po schowaną w szufladzie butelkę wina i upiłem odrobinę. „Masz ochotę?”, spytałem. Nie czekając na odpowiedź, zrzuciłem butelkę na dół. Dziewczyna złapała ją z refleksem i od razu pociągnęła solidny łyk. Poczułem, że się dogadamy. „Przyjdziesz tu czy mam się odpieprzyć?” - spytała wyraźnie zniecierpliwiona. Początkowo uznałem, że – jak człowiek – zejdę schodami. Po chwili oceniłem, że to jednak za duże ryzyko. Ojciec ma lekki sen i na pewno nie byłby zachwycony, gdyby zobaczył, że wymykam się gdzieś o tej porze. Stary dawno temu ubzdurał sobie, że zrobi ze mnie prawnika, a przyszli prawnicy „siedzą po nocach i zakuwają po to, żeby zrobić aplikację a potem byczyć się i liczyć pieniądze”. Mowy nie ma, schody to za duże ryzyko. Pozostał mi jedynie skok. W końcu było to tylko pierwsze piętro. Trochę się wahałem, ale pomyślałem, że we śnie i tak nie zdarzy mi się nic lepszego. W ten sposób podjąłem decyzję.

Poszło mi nawet nieźle. Wylądowałem na czworakach, otrzepałem się i wyciągnąłem rękę ku nowej znajomej:

  • Patryk jestem. A ty?
  • Karina
  • Dlaczego nie śpisz?
  • Nie mogę. Przedawkowałam pigułkę szczęścia
  • Co takiego?
  • No, citalopram. Podkradam go czasem matce kiedy nic mi się nie chce
  • Nigdy nie ma pretensji?
  • Bierze tego tyle, że i tak by się nie zorientowała
  • Wiesz co? Detektyw Marlowe powiedziałby, że niezły z ciebie numer.
  • Kto?
  • Detektyw Marlowe.
  • Z którego to serialu?
  • Nieważne...
  • Hej, masz może fajkę?


Wyjąłem papierosa i podałem jej go. Ku mojemu zaskoczeniu, Karina sprawnie rozcięła bletkę, wysypała część tytoniu i zastąpiła go czymś zupełnie innym. Od razu wiedziałem, co się święci.

  • Gdzie się tego nauczyłaś? - spytałem zdziwiony
  • Na obozie harcerskim – odparła od niechcenia.

Karina pomocowała się chwilę z jointem, odpaliła go i podała mnie. Bez słowa poszliśmy w stronę parku. „Park” to zresztą za dużo powiedziane. Parę drzewek na krzyż, kilku szczających pijaków i zagubione, bezpańskie psy. W okolicy i tak nie było jednak nic lepszego.

  • Masz chłopaka? – zagaiłem w pewnym momencie
  • No. Ale nie przejmuj się. To kurdupel. W razie czego dałbyś mu radę.
  • Ale ja nie chcę używać przemocy!
  • Być może będziesz musiał
  • Nie bądź taka pewna. W każdym razie, nie byłby zadowolony gdyby nas tu razem zobaczył
  • Może. Nie dbam o to. Właściwie to trochę mnie wkurwia
  • Czemu?
  • Pewnie mnie nie kocha. Myślę, że leci na moją siostrę. Ostatnio zaprosiłyśmy go na obiad i cały czas gapił jej się w cycki.
  • No to po co z nim jesteś?
  • Chyba po prostu nie lubię samotności

W tym momencie pogawędkę przerwał nam idący z naprzeciwka menel. Nigdy wcześniej go nie widziałem. Nie przeszkodziło mu to jednak rozpromienić się na mój widok i krzyknąć: „Cześć Andrzej!”. Westchnąłem cicho i podałem mu papierosa. Na szczęście to wystarczyło, żeby sobie poszedł. Mogliśmy wrócić do rozmowy.

  • Dlaczego właściwie przyszłaś dziś akurat do mnie? - spytałem zaciekawiony
  • Hm... Jesteś przystojny, wydajesz się dość bystry. Obserwowałam cię od dłuższego czasu
  • Serio?
  • Nie, głupku. Tylko u ciebie w całej okolicy paliło się światło.

Cholera! Rzeczywiście, tego wieczora zasnąłem przecież nad „Czarodziejską górą”.

  • Właściwie to jest jeszcze jeden powód – dodała po chwili Karina.
  • No?
  • W szkole mi kazali
  • Jak to?
  • No, na kółku scenariuszowym. Opowiadanie pod tytułem „Podeszłam do nieznajomego chłopaka....”
  • Nie mogłaś tego po prostu wymyślić?
  • Chyba mam zbyt ubogą wyobraźnię.
  • Nie sądzisz jednak, że to trochę banalne?
  • Niby co?
  • Chłopak i dziewczyna, którzy nigdy się nie znali, spacerują ze sobą po nocy i całe to gówno...
  • Hm, zależy jak to rozwiniesz. Znasz „Zielony promień”?
  • Verne'a?
  • Nie. Rohmera.
  • To się ze sobą łączy?
  • Poniekąd. Samotna dziewczyna snuła się w wakacje po Francji, strasznie się nudziła i nie mogła znaleźć towarzystwa. Tuż przed powrotem, w dworcowej poczekalni, zagadał do niej jakiś chłopak. Czytali chyba tę samą książkę. Po chwili wiedzieli, że to jest to!
  • Brzmi jak z telenoweli!
  • Wcale nie. To spotkanie tak naprawdę nie było przypadkowe. Wszystko, co wcześniej przeżywała przygotowywało ją na tę jedną sytuację.
  • Chyba nie łapię
  • Ja w sumie też nie do końca. Ale może wcale nie trzeba?

Co można było odpowiedzieć na coś takiego? Oboje czuliśmy, że robi się coraz później i trzeba powoli wracać. Zasugerowałem Karinie, że ją odprowadzę. Nie powiedziała „nie”. Przespacerowaliśmy w milczeniu jakieś pięć minut nim dotarliśmy do jej domu.

  • Spotkamy się jeszcze? - spytałem
  • Nie wiem. Za jakieś 2 tygodnie się przeprowadzam
  • Czemu?
  • Ojciec dostał przeniesienie
  • Co robi?
  • Jest proboszczem. Ludzie zaczynali już gadać i trzeba było coś z tym zrobić
  • Pieprzysz!
  • No jasne, głupku. Pracuje w jakieś korpo. Nie do końca wiem czym się zajmuje. Matka chyba też się w tym gubi.
  • Przyjdę do ciebie w przyszłym tygodniu
  • W porządku, byle wieczorem. Rzuć kamykiem w moje okno, to po lewej. Możemy znowu pójść na spacer.
  • A jeśli wybiję szybę?
  • Nie szkodzi. I tak się przecież wyprowadzamy.

    Po tych słowach Karina oddaliła się w kierunku drzwi. Nie miałem już co robić, więc powoli ruszyłem w stronę swojego domu. W międzyczasie wzeszło słońce, ale nie miało to chyba większego znaczenia.

                                                                  ***
W czwartkowe popołudnie leżałem na łóżku i rozważałem niedawne słowa Glacy. „Nie możesz pójść do niej za wcześnie, bo uzna cię za pedała, który chce się z nią zaprzyjaźnić. Z drugiej strony, nie możesz pójść za późno, bo i tak pomyśli, że jesteś pedałem, ale takim, który nie jest nią zainteresowany. Według moich wyliczeń, najlepiej będzie jak odezwiesz się do niej za trzy dni i pięć godzin”. Glaca otarł się kiedyś o czwórkę z matmy, więc uznałem, że ma rację. Nie muszę chyba mówić, że trzeci dzień wypadał właśnie w czwartek, a ja zaczynałem się już trochę denerwować. Dla zabicia czasu włączyłem telewizor. Na jednym z kanałów uśmiechnięty głupkowato celebryta przekonywał: „Kup parawan nawannowy!”. Nonsens. Kto w ogóle umiałby to powtórzyć? Białoszewski? Mniejsza z tym. Gdzie indziej nadawali film z Lorenzo Lamasem, który podrywał właśnie jakąś głupkowatą lalę. W pewnym momencie lala spytała: „Hej, jakie to uczucie zabić człowieka?”. Lamas oparł się o ścianę, wyczekał, zaciągnął się papierosem i odparł: „Zajebiste”. Stwierdziłem nagle, że mam tego dosyć i lepiej żebym przygotował się do spotkania z Kariną.

Tego dnia sprzyjało mi szczęście. Rodziców nie było w domu, a więc skorzystałem z okazji i zerknąłem do szafy ojca. Po przekopaniu się przez stertę rupieci dotarłem w końcu do marynarki, którą nosił ponoć sam Leon Niemczyk. Nie bardzo wiedziałem kto to jest, ale brzmiało dość szpanersko. Ojciec miał zresztą na ten temat całą rodzinną legendę, ale najczęściej odpływałem, gdy docierał do połowy. Grunt, że marynarka śmierdziała wyższą sferą, a o to przecież mi chodziło. Tak wystrojony mogłem wypełnić resztę planu i podejść do pobliskiej kwiaciarni.

Właściwie chodziło o budę z badylami, która miała tę jedną zaletę, że była otwarta do późna. A przynajmniej być powinna, bo gdy w końcu dotarłem na miejsce przywitały mnie zasłonięte żaluzje. Baśka, właścicielka, lubiła jednak czasem wykręcać takie numery, więc nie dałem za wygraną. Waliłem w drzwi chyba z dziesięć minut, gdy w końcu wysunęła się zza nich masywna dłoń, która zawiesiła na klamce kartkę z napisem „Kwiatów brak!”. Wiedziałem, rzecz jasna, że to blef. Tłusta locha najpewniej znów zorganizowała popijawę na zapleczu. Tak czy owak, musiałem zdobyć kwiaty jakoś inaczej.

Wtedy właśnie przypomniałem sobie o Kierżakowej. Kierżakowa była wdową po rosyjskim generale, która przysłużyła się ludzkości tylko tym, że hodowała w ogrodzie rzadki gatunek orchidei. To nie wystarczyło jednak, żeby wzbudzić sympatię moich rodziców. Z Kierżakowami nienawidziliśmy się od tak dawna, że nikt nawet nie pamięta do końca o co poszło. Podobno dziadek nazwał kiedyś tego generała „dupkiem”, a generał zainterweniował i dziadkowi odebrano talon na Wołgę. Gdy dziadek popił na imieninach, lubił jednak chwalić się, że to wszystko za sprzyjanie „Solidarności”. Prawda to czy nie, Kierżakowów należało nienawidzić do dziś, a najbardziej celował w tym wszystkim ojciec. Pamiętam, że, żeby wkurzyć starą tatko wsiadł któregoś wieczora za kierownicę jej samochodu i przestawił go o trzy przecznice dalej. Nazajutrz Kierżakowa wpadła w popłoch, postawiła na nogi całą dzielnicę, a policjanci znaleźli samochód po 15 minutach i tylko się z niej śmiali. Wtedy chyba po raz pierwszy odniosłem wrażenie, że mój ojciec jest człowiekiem sukcesu. Byłem dumny, że kradnąc orchidee, mogę choć trochę zbliżyć się do tamtego wyczynu. Gdy przeskakiwałem przez płot, naturalnie myślałem też o dziadku i o „Solidarności”. No i o tym jak bardzo nie znoszę Dostojewskiego. Rodowa zemsta smakowała słodko jak dawniej.

Z orchideami w ręce udałem się w końcu w stronę mieszkania Kariny. Im bardziej się do niego zbliżałem, tym lepiej słyszałem dobiegające z okolicy krzyki. Jakaś kobieta darła się z okna na faceta i rzucała w niego rozmaitymi przedmiotami. Przyjrzałem się układowi mieszkań i po chwili byłem pewien, że to matka Kariny wyrzuca z domu jej ojca. Kobieta wrzeszczała tak głośno i szybko, że ledwo mogłem zrozumieć, co mówi. Sprowadzało się to głównie do tekstów typu: „skoro traktujesz dom jak hotel, to właśnie wystawiam ci rachunek!”. Potem zaczęła wykrzykiwać kobiece imiona, najpewniej należące do kochanek męża. Pośród tych wszystkich Asi, Basi i Kasi szczególne wrażenie zrobiła Inez. Z wrzasków kobiety wynikało, że ojciec Kariny musi być dość ciekawym człowiekiem. Przyjrzałem mu się przez chwilę i poczułem instynktowną sympatię. Mężczyzna był ubrany w garnitur i wyglądał jak ktoś kto za chwilę wybiera się na elegancką kolację, najpewniej w towarzystwie Inez. W jego oczach nie dostrzegłem złości, a jedynie coś w rodzaju zakłopotania. Facet chodził w kółko i czekał aż matka Kariny do reszty się wyładuje. W pewnym momencie jednak zmęczył się, rozejrzał dookoła i przytargał ze śmietnika utrzymaną w całkiem niezłym stanie kanapę. Ojciec Kariny, usiadł, westchnął cicho i włożył do ust papierosa. Naprawdę polubiłem tego faceta. Widząc, że dość nieporadnie szuka w kieszeniach zapalniczki, podszedłem i bez słowa podałem mu ogień. Po chwili gorzko tego pożałowałem, bo gdy się zbliżałem, dostałem w głowę ramą ze zrzucanym z okna ślubnym zdjęciem. Oddaliłem się i spostrzegłem, że pośród wielu innych przedmiotów matka Kariny wywaliła także torbę podróżną. Jej mąż zobaczył to, zadzwonił gdzieś z komórki i zaczął mozolnie ładować do torby wyrzucane ubrania i rzeczy codziennego użytku. Scena trwała dłuższą chwilę aż pod blok nadjechała taksówka. Na pytające spojrzenie taryfiarza ojciec Kariny rzucił tylko: „pan poczeka. Pakuję się” i dokończył zbieranie szpargałów. Gdy napełnił całą torbę, jego żona zrzuciła jeszcze kurtkę i – gorzko łkając - krzyknęła: „Masz, ostatnio robi się coraz zimniej.” Po wszystkim kobieta zamknęła okno i tyle ją widzieliśmy.

Patrzyłem na tę scenę jak zahipnotyzowany i nawet nie zorientowałem się, że Karina zaszła mnie od tyłu. Odczułem jej obecność dopiero, gdy wyrwała mi z ręki orchidee i wyrzuciła je do kosza. Potem zlustrowała mnie i moją marynarkę i rzuciła:

  • A ty co? Przyszedłeś się oświadczyć? Wpadnij lepiej do mojej matki. Chyba jest wolna
  • Poznałaś kiedyś Inez? - zrewanżowałem się
  • Tak, to żona naszych przyjaciół. Całkiem niezła. Gdyby nie ojciec, sama mogłabym ją wyrwać
  • Daj spokój. Podobno Hiszpankom po czterdziestce rosną wąsy.
  • Skąd to wiesz?
  • Od Glacy
  • Glaca...
  • Właśnie, podobno się całowaliście
  • Ech, „całowaliśmy...” to za dużo powiedziane
  • Hę?
  • No, założyłam się kiedyś z przyjaciółką, że w pół godziny wypiję całą butelkę whisky. Przegrana miała całować się z Chudkiem.
  • Nie bardzo rozumiem...
  • No i wypiłam, ale potem się wyrzygałam. Nie bardzo wiedziałyśmy, co z tym zrobić
  • A skąd w tym wszystkim Glaca?
  • Uznałyśmy, że przegrałam, ale nie muszę całować się z Chudkiem, tylko z kimś innym. Wybrałam Glacę. To też oblech, ale jednak trochę mniejszy.

W trakcie tej rozmowy niepostrzeżenie zaczęliśmy przesuwać się w stronę mojego domu. Nie powiem, że nie było mi to na rękę.

  • Możesz dziś zostać, ile chcesz. Moi rodzice poszli na imieniny do wujka Jarka – podjąłem po chwili
  • A więc kiedy wrócą?
  • Kto ich tam wie. Ze trzy lata temu matka znalazła się dopiero po paru dniach gdzieś w Kołobrzegu. Potem nigdy o tym nie rozmawiali.

W końcu doszliśmy do mieszkania. Otworzyłem drzwi i zaprosiłem Karinę do pokoju. Sam zająłem się rozlewaniem wina. W międzyczasie Karina podeszła do półki z książkami i nie wiedzieć czemu wybrała kieszonkowe wydanie „Myśli” Pascala. Po chwili milczenia spytała:

  • Hej, a to nie ten od przepisów kulinarnych?
  • Jak możesz...
  • Żartuję, głupku! Widziałam przecież „Moją noc u Maud”
  • A, to ten francuski
  • A jaki? Tylko Francuz mógł nazwać film w ten sposób

Karina nadal przeglądała książkę, znad której w pewnym momencie wyszeptała: „Gdyby nos Kleopatry był krótszy, inne byłyby losy świata”. Tymczasem ja pomyślałem o podkręceniu nastroju i włączeniu jakiejś muzyki. Mój wybór padł na Sigur Ros. Karina kątem oka dostrzegła jednak okładkę i zrobiła minę, po której udałem tylko, że porządkuję półkę. „Pieprzyć muzykę – pomyślałem – czas zabrać się do dzieła”. Siegnąłem po kieliszki z winem. Gdy podawałem jeden Kariny, pocałowałem ją w usta. Dziewczyna odsunęła się bez agresji, acz stanowczo.

  • Nie możemy zrobić tego od razu. Jeśli tak to się skończy, nie będziemy się szanować. - wyjaśniła
  • Jeśli nie zrobimy tego w ogóle, to też nie będziemy się szanować – odparłem z przekąsem
  • Nie bocz się. Musimy się lepiej poznać
  • Niby jak?
  • Zdradź mi trzy najmniej istotne fakty o sobie!
  • W porządku: noszę okulary, choć nie mam wady wzroku, wkręcam dziewczyny, że piszę wiersze, a tak naprawdę czytam im Stachurę, a moja ulubiona liczba to 833. A ty?
  • Boję się Bułgarów, przed klasówką jeżdżę od pętli do pętli, bo umiem skupić się tylko w tramwaju i lubię oglądać filmy w językach, których nie znam.

Po tym wszystkim opróżniliśmy nasze kieliszki, a ja wlałem po jeszcze jednej porcji.

  • No, całkiem nieźle. A teraz powiedz mi o najbardziej wstydliwej rzeczy jaka kiedykolwiek ci się przydarzyła. Ja zrobię to samo – zaproponowała Karina
  • Próba samobójcza. Kompromitująco nieudana
  • Próba aborcyjna. Wstydliwy sukces.
  • Opowiedz coś więcej!
  • Miałem z 16 lat. Byłem chyba nieszczęśliwie zakochany, a rodzice od dawna mnie wnerwiali. A może po prostu tego wieczora obejrzałem „Stroszka” i za długo słuchałem Joy Division. W każdym razie postanowiłem, że ze sobą skończę. Napisałem nawet list pożegnalny. Zamknąłem się już w pokoju, ale nigdzie nie mogłem znaleźć sznura, który kupiłem, żeby się powiesić. Nazajutrz okazało się, że ojciec go zabrał, bo potrzebował obwiązać coś w samochodzie. Podarłem list i stwierdziłem, że chyba na to za wcześnie
  • Wow!
  • A jak było z aborcją?
  • Normalnie. Wpadłam po swoim pierwszym razie w wieku 16 lat. Kolega, z którym to zrobiłam wydał oszczędności na iPhone'a i nie miał kasy na zabieg, więc musiałam przyznać się matce. Ojciec pod żadnym pozorem nie mógł się dowiedzieć, bo by się wkurwił, a poza tym po czymś takim kumple wywaliliby go pewnie z koła łowieckiego. Ściemniłyśmy mu więc coś o odrośnięciu trzeciego migdała i umówionego dnia pojechałyśmy do kliniki.

Po tych wyznaniach oboje się zaśmialiśmy i opróżniliśmy kolejne kieliszki wina. Zbliżyliśmy się, a potem zaczęliśmy nieśmiało wymieniać pocałunki. W najgorszym momencie z możliwych otworzyły się drzwi do domu.

  • Co się stało? - krzyknąłem, gdy udało mi się opanować zdziwienie
  • Impreza odwołana. Wujek Jarek dostał ataku serca. Na szczęście ojciec go reanimował, a ciotka zadzwoniła na pogotowie i powiedziała, że Jarek jest sekretarzem stanu. Wiesz, nazywają się przecież tak samo... Karetka przyjechała prawie natychmiast, wzięła go do szpitala i teraz jest już w porządku.

Nie było czasu, by się nad tym zastanawiać. Karina musiała jak najszybciej się ewakuować. Na szczęście, gdy odwróciłem się w jej stronę, zobaczyłem, że zeskoczyła już na dół przez okno. Żeby lepiej się wracało, zrzuciłem jej butelkę z resztką wina. Karina pociągnęła łyk z gwinta i pomachała mi na pożegnanie. Miałem pewność, że jeszcze się spotkamy.

(...)

sobota, 16 marca 2013

Farbowane lisy pod ochroną - recenzja "Będziesz legendą, człowieku" Marcina Koszałki





W przeciwieństwie do polskich piłkarzy, Marcin Koszałka nie zawiódł pokładanych w nim nadziei. „Będziesz legendą, człowieku” zachowuje najważniejsze zalety dotychczasowych filmów reżysera. Koszałka po raz kolejny eksploruje określoną zbiorowość w poszukiwaniu wyróżniających się na jej tle wojowników i outsiderów. Momentami wierność własnym zainteresowaniom nie potrafi jednak uchronić reżysera od zagrań pod publiczkę. Mowa tu przede wszystkim o wypełniających treść filmu animacjach zrealizowanych jakby pod wpływem lokalnej podróbki LSD i towarzyszącej im muzyce rodem z prowincjonalnej dyskoteki. Na całe szczęście Koszałka potrafi zrekompensować  stylistyczne kiksy kilkoma błyskotliwymi pomysłami. Jeśliby potraktować opowieść o Euro jako narodową tragedię, trzeba zgodzić się, że funkcję – lekko wstawionego - greckiego chóru pełni w filmie grupa reprezentacyjnych masażystów. W pewnym momencie jeden z nich, jakby mimochodem, wygłasza najważniejsze zdanie w filmie: A najbardziej to tę porażkę przeżywają właśnie, kurwa, „farbowane lisy”. Uwaga odnosząca się do Damiena Perquisa i innych zagranicznych zawodników z polskimi paszportami zyskuje głęboki sens. W sytuacji, gdy piłkarskie stadiony stanowią siedlisko haniebnego nacjonalizmu i ksenofobii podobna opinia wybrzmiewa jak mimowolnie szlachetna prowokacja.

czwartek, 14 marca 2013

Rewolucjoniści na emeryturze - recenzja "Zamieszkajmy razem"




(...)

„Zamieszkajmy...” okazuje się najciekawsze wtedy, gdy dotyka najpilniej strzeżonego tabu. Francuski reżyser bez rumieńca wstydu podejmuje tematykę erotycznego życia starych ludzi. Seniorzy z filmu Robelina szczerze opowiadają o seksualnych fantazjach, masturbacji i problemach ze słabnącą potencją. Przytaczane w filmie intymne zwierzenia bywają na przemian poważne i rubasznie komiczne. Filmowy dowcip nie ma jednak na celu ośmieszenia kogokolwiek, lecz służy oswojeniu sfery seksu i uznaniu jej za naturalną część życia bohaterów.

Nieco utopijny charakter przedstawianej wizji pozwala Robelinowi na wprowadzenie do opowieści o przemijaniu odrobiny anarchizującej energii. Szalona idea, by na starość zamieszkać w kilkuosobowej komunie, staje się czymś na kształt łabędziego śpiewu weteranów pokolenia ’68. Nie przez przypadek kluczowa dla fabuły propozycja wychodzi od niezmordowanego w swojej politycznej aktywności Jeana. Właśnie za sprawą tej postaci nad filmem Robelina unosi się duch czasów, w których na paryskich ulicach skandowano z przekonaniem hasła w stylu „Zabrania się zabraniać”. Być może postulowaną wówczas wolność od konwenansów i ograniczeń w pełni uda się bohaterom uzyskać dopiero na emeryturze.

Więcej na łamach Dziennika

niedziela, 10 marca 2013

Harlequin społecznie zaangażowany - recenzja "Rust & Bone" Jacquesa Audiarda




"Rust and Bone" wygląda jak harlequin zekranizowany przez twórcę o wrażliwości społecznej à la bracia Dardenne. Fabuła filmu Jacques'a Audiarda z pewnością ma w sobie melodramatyczną niedorzeczność. Autor znakomitego "Proroka" opowiada tym razem historię trudnej miłości ochroniarza z nocnego klubu (Matthias Schoenaerts) i kalekiej piękności, która w przeszłości pracowała jako treserka orek (Marion Cotillard). Mimo pozornego efekciarstwa film Audiarda stanowi po prostu kolejny wariant opowieści o uczuciu dwojga ludzi naznaczonych piętnem wyobcowania. "Rust and Bone" ogląda się jak film zrealizowany przez twórcę bardzo świadomego własnych zamierzeń. Audiard doskonale wie, jak zwrócić uwagę widza ładnie zainscenizowanym kadrem bądź piosenką skradzioną wprost z listy przebojów. Przede wszystkim jednak potrafi nadać opowiadanej historii odpowiednią dynamikę i psychologiczną złożoność.

Więcej na łamach Dziennika



sobota, 2 marca 2013

Portugalska tajemnica - recenzja "Tabu" Miguela Gomesa




Film Miguela Gomesa odbiera się jak zdradzony nam w zaufaniu sekret. Portugalski reżyser celowo nie rozstrzyga tkwiących w fabule sprzeczności i dopuszcza współistnienie różnych interpretacji. Charakterystyczne dla opowiadanej historii niedopowiedzenia każą śledzić ją z rosnącym zainteresowaniem. O sile „Tabu” świadczy chociażby wyrażany przez reżysera szacunek do słowa. Film Gomesa korzysta z narracji właściwej dawnym legendom i afektowanym listom miłosnym, których tonacja wydaje się wprost stworzona dla melodyjnego języka portugalskiego. W kreowaniu melancholijnej atmosfery „Tabu” równie duże znaczenie mają czarno-białe zdjęcia wyglądające jak zbiór fotografii ze staroświeckiego albumu. Niezwykłość portugalskiego filmu podkreśla również umiejętnie dobrana muzyka. Na ścieżce dźwiękowej „Tabu” bezpretensjonalne popowe szlagiery sąsiadują z posępnymi balladami i hipnotycznym motywem przewodnim skomponowanym przez pianistkę Joanę Sa.

Reżyserskie zamiłowanie do łączenia przeciwieństw towarzyszy filmowi na każdym kroku. „Tabu” zawiera w sobie mrok i humor, nostalgię i namiętność, szacunek do tradycji i ironiczną grę schematami klasycznego melodramatu. Podobna mieszanka doprowadziła do dezorientacji jurorów zeszłorocznego festiwalu w Berlinie, którzy ostatecznie przyznali jednak filmowi nagrodę imienia Alfreda Bauera za innowacyjność. Pochwały pod adresem filmu Gomesa spłynęły również ze strony opiniotwórczych magazynów w rodzaju „Cahiers du Cinema” i „Sight & Sound”, które w swoich plebiscytach uznały „Tabu” zasłużenie za jeden z najlepszych filmów 2012 roku.

Wizja Gomesa uwodzi już za sprawą sekwencji otwierającej. Portugalski reżyser snuje w prologu opowieść o kolonizatorze, który przemierza niedostępne rejony Afryki. Pozuje na nieustraszonego śmiałka, by w jednej chwili zamienić się w nieporadnego, chaplinowskiego z ducha włóczęgę. Choć działania bohatera napędza pozornie pragnienie przeżycia przygody, w rzeczywistości większe znaczenie ma dla niego chęć ucieczki przed niespełnioną miłością.

(...) Więcej w marcowym KINIE


piątek, 1 marca 2013

W dzieciństwie uwielbiałem oglądać "Egzorcystę" - rozmowa z Cristianem Mungiu









Z okazji premiery "Za wzgórzami" Cristian Mungiu opowiada mi o życiu w postkomunistycznej Rumunii, stosunku do kościoła katolickiego a także namiętności wobec "Egzorcysty" Williama Friedkina. Cały wywiad ukazał się na portalu Krytyki Politycznej (http://www.krytykapolityczna.pl/artykuly/film/20130301/mungiu-dobre-intencje-za-malo)


Piotr Czerkawski: Za wzgórzami i 4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni to oczywiście zupełnie różne filmy. Wydaje mi się jednak, że łączy je jedno bardzo ważne podobieństwo. W obu przypadkach pokazuje pan bohaterów, którzy pozostają zniewoleni przez obowiązującą w ich świecie ideologię.

Cristian Mungiu: Niektórzy bohaterowie obu tych filmów poddają się opresji, innym udaje się zachować wewnętrzną wolność. Otila z 4 miesięcy... – w swoich myślach i czynach stara się być niezależna. Alina w Za wzgórzami również rzuca wyzwanie ustalonym regułom, nie chce spocząć na laurach i ma w sobie siłę, by wystąpić przeciwko społecznemu konformizmowi. Prawdą jest jednak, że oba filmy starają się śledzić opresyjny wpływ reżimowych instytucji na postępowanie jednostek. Komunizm z pewnością nie zachęcał ludzi do tego, by myśleli samodzielnie. Nie wszystko da się jednak wytłumaczyć po prostu wpływem autorytarnego reżimu czy opresyjnością państwowych instytucji. Aktualna sytuacja w Rumunii stanowi wypadkową procesów historycznych, które trwają w nim przez ostatnie 50, 100 czy nawet 500 lat. Jednocześnie jednak jesteśmy za to wszystko współodpowiedzialni. W codziennych zachowaniach utrwalamy patologie tkwiące w jądrze systemu. Dlatego właśnie Za wzgórzami pozostaje dla mnie przede wszystkim opowieścią o niekompetencji, miernocie i zaniku wartości moralnych, które mają wpływ na całe społeczeństwo, a nie tylko funkcjonujące w nim instytucje.

Demokratyzacja kraju w żaden sposób nie wpłynęła zatem na mentalność obywateli?

Wydaje mi się, że – niezależnie od ustroju – w każdych warunkach ludzie wolą podążać za stereotypami i kliszami aniżeli myśleć swobodnie i podważać narzucane im wzorce. Tak jest po prostu łatwiej: bycie niezależnym wymaga większej determinacji, a jednocześnie nie przynosi żadnych wymiernych korzyści. Brutalna prawda jest taka, że społeczeństwo w żaden sposób nie traktuje cię lepiej, jeśli zachowujesz się bardziej etycznie.

Powiedział pan w jednym z wywiadów, że Za wzgórzami jest filmem o dobrych intencjach, które prowokują jednak podjęcie złych decyzji.  Jak dochodzi do tego paradoksu?

Dobre intencje bez wiedzy, edukacji i wolnej woli to za mało. Proszę wyobrazić sobie sytuację, w której próbuje pan pomóc osobie rannej w wypadku samochodowym, ale nie wie nic o medycynie. Bardzo łatwo może pan kogoś zabić – pomimo tego że działa pan z najszlachetniejszych pobudek. Dlatego właśnie tak ważne jest, żeby myśleć samodzielnie i zdroworozsądkowo także w codziennym życiu. Wtedy łatwiej zachować spokój w sytuacji kryzysowej, nie ulec stereotypom i irracjonalnym lękom, które mogą doprowadzić do błędów, jakie stały się udziałem bohaterów Za wzgórzami.

 Motyw napięcia między pragnieniami pojedynczego człowieka a zasadami rządzącymi życiem społeczeństwa przewija się w całej pańskiej twórczości. W ostatnim czasie zaistniał on także chociażby w polsko-rumuńskiej Drodze na drugą stronę. Czy myśli pan, że poruszana w tych filmach tematyka stanowi jeden z ważnych tematów dla nowego kina rumuńskiego? 

Droga... to bardzo smutny film o obojętności, niekompetencji, zaniku empatii i braku odpowiedzialności. Opowiadana w niej historia mogłaby wydarzyć się wszędzie na świecie. Ludzie nieustannie próbują przecież przeciwstawiać się systemowi, niezależnie od jego natury. Dla filmu nie jest zresztą istotne, czy odniosą w swoich wysiłkach sukces. Zadanie artysty polega na tym, by dowartościować sam akt podjęcia przez nich walki.  






(...)


Tematyka klasztornego życia od lat inspiruje zarówno twórców wysokiej klasy kina artystycznego, jak i filmów klasy B. Czy w Za wzgórzami starał się pan w jakikolwiek sposób odnieść do którejś z tych tradycji?

Jestem oczywiście świadom istnienia takiego kina, ale nie myślałem o nim w trakcie swojej pracy. Na pewno nie wynika to jednak z mojej pogardy względem filmów klasy B. Pod pewnymi względami wydają mi się one nawet znacznie bardziej szczere i poważne niż tak zwane „kino artystyczne”. To jednak wyłącznie uwagi na marginesie, bo w swojej twórczości nie staram się nigdy świadomie nawiązywać do  innych twórców. Być może zabrzmi to zaskakująco, ale jedynym filmem, o którym w jakikolwiek sposób myślałem w trakcie realizacji Za wzgórzami był Egzorcysta. Widziałem ten film po raz pierwszy w wieku 15 lat i wywarł na mnie wyjątkowo silne wrażenie.

(...) Więcej na portalu Krytyki Politycznej