środa, 28 listopada 2012

W poszukiwaniu wspólnoty - kino Kena Loacha









Twórczość Kena Loacha skrywa w sobie intrygujący paradoks. Z jednej strony brytyjski reżyser bezsprzecznie należy do grona mistrzów światowego kina i pozostaje jednym z ulubieńców elitarnego festiwalu w Cannes. Z drugiej – trudno dziś o filmowca, który lepiej niż Loach poznałby na własnej skórze siłę ideologicznych uprzedzeń i interpretacyjnych uproszczeń. Ze względu na jawnie demonstrowane przekonania lewicowe, Loach już dawno dorobił się w pewnych kręgach etykietki „czerwonego Kena” i fanatycznego marksisty używającego kamery jak propagandowej tuby.

Taki wizerunek największy ból sprawia, rzecz jasna, samemu reżyserowi przekonującemu w jednym z wywiadów: „[…] strasznie nie lubię i boję się takich etykiet, bo jak już raz coś do mnie przylgnie, to dla widzów ważniejsze okażą się te określenia niż filmy, które proponuję. Oczywiście jak każdy człowiek, mam swoje polityczne preferencje i sympatie, ale nie uprawiam kina ideologicznie walczącego”. Wypowiedziane przez Loacha słowa znajdują odzwierciedlenie w twórczej aktywności reżysera, któremu często zdarza się przełamywać krzywdzące stereotypy na własny temat. W filmie Ojczyzna (1986) zdecydował się umieścić planszę z wiele mówiącym hasłem: Stalinizm nie jest komunizmem, kapitalizm nie jest wolnością. W Ziemi i wolności (1995) kazał rozczarowanemu towarzyszami idealiście podrzeć partyjną legitymację. W Biedroneczko, biedroneczko (1994) nie wahał się poddać krytyce wyrastającej z lewicowych ideałów instytucji opieki społecznej. Za sprawą Wiatru w oczy (1993) zajrzał natomiast za drugą stronę światopoglądowej barykady i opowiedział przejmującą historię pary katolików desperacko usiłujących zdobyć pieniądze na komunię córki.

Loach a sprawa polska

W tamtym filmie Loach nie po raz pierwszy udowodnił, że potrafi z empatią wczuwać się w położenie przedstawicieli obcych mu środowisk. Z naszej perspektywy najłatwiej było dostrzec tę właściwość za sprawą nakręconego częściowo w Katowicach Polaka potrzebnego od zaraz (2007). W tej kwestii drugorzędne znaczenie ma akurat fakt, że chodzi o bodaj najsłabszy film Loacha, który na poziomie scenariusza razi deklaratywnością dialogów i efekciarskimi zwrotami akcji. W Polaku… liczy się wyrażona przez reżysera chęć, by przedstawić losy wykorzystywanych przez wyspiarskich pracodawców imigrantów z Europy Wschodniej. Wbrew prowadzonej przez część brytyjskich mediów kampanii, Loach pozwolił sobie również na ukazanie Polaków jako ludzi solidnych, uczciwych i pracowitych.
Poruszane w jego filmach problemy pośrednio mogą dotyczyć także nas samych. Interesująco byłoby z tej perspektywy zinterpretować wspomnianą już Ojczyznę. Zrealizowany w 1986 roku film skupiał się na losach enerdowskiego muzyka, który po ucieczce na drugą stronę niemieckiej granicy nie może odnaleźć się w nowych realiach. Opowiadający o zderzeniu mentalności socjalistycznej i kapitalistycznej film Loacha niejako w proroczy sposób odniósł się do dylematów charakterystycznych dla polskiej rzeczywistości czasów transformacji. Za sprawą Ojczyzny brytyjski reżyser w pewnym sensie wyręczył rodzimych twórców niechętnie i nieskutecznie podejmujących tego typu tematykę.
O podobnej sytuacji możemy mówić również w wypadku jednego z ostatnich dzieł reżysera – Route Irish (2010). Film przynosi ostrą krytykę europejskiego zaangażowania w konflikt w Iraku. Przede wszystkim jednak wiarygodnie opisuje postawy wszystkich tych, którzy potraktowali wojnę jako obietnicę lukratywnego zarobku, a za zwiększone pensje musieli później zapłacić niemożliwą do wyparcia traumą psychiczną. W polskim kinie ten wstydliwie omijany wątek wybrzmiał z podobną siłą bodaj jedynie w Matce Teresie od kotów (2010, P. Sala). Loach po raz kolejny doskonale wkomponował się więc w niezagospodarowaną przez naszych reżyserów niszę. Szkoda tylko, że polscy widzowie nie mieli szansy, aby to zauważyć - Route Irish nie trafił bowiem na ekrany naszych kin i zaznaczył swoją obecność jedynie w obiegu festiwalowym.

Humanista z kamerą

Problem z niedocenianiem filmów Loacha mają jednak nie tylko Polacy, spoglądający na lewicowe zacięcie reżysera przez pryzmat własnych doświadczeń z epoki PRL. Nasiąknięte polityką interpretacje twórczości Brytyjczyka tracą z oczu kwestię bodaj najważniejszą. Loach w pierwszej kolejności nie jest bowiem ideologiem, lecz gorliwym humanistą. Światopoglądowe deklaracje reżysera zawsze znajdują odzwierciedlenie w prywatnych historiach bohaterów, a tematy z pierwszych stron gazet niespodziewanie zyskują u niego egzystencjalną głębię. Każdy z filmów reżysera tchnie zakotwiczoną w codzienności pochwałą godności człowieka i zachętą do buntu wobec świata, który próbuje mu tę godność odebrać. Niestety, mimo determinacji i uporu osamotnione jednostki, najczęściej nie są w stanie przeciwstawić się klasowemu rozwarstwieniu i ustalonemu przez kapitalistyczny system porządkowi społecznemu.
W filmach Loacha wartość intelektualna idzie w parze ze sprawnością reżyserską. Choć twórczość autora Kesa (1969) bywa najczęściej kojarzona z atmosferą robotniczych dzielnic brytyjskich miast, portretowana przez niego rzeczywistość okazuje się tak naprawdę znacznie bardziej urozmaicona. Gdy tylko na horyzoncie pojawi się intrygujący temat, Loach nie waha się chwycić za kamerę i udać do Nikaragui, Hiszpanii bądź Polski. Po każdym z tych obszarów reżyser porusza się z tą samą swobodą – pewnie dlatego, że nigdy nie próbuje przyjąć aroganckiej postawy eksperta. Na obcy świat spogląda – tak jak w Pieśni Carli (1996) lub Ziemi i wolności – wyłącznie z perspektywy przybysza. Właśnie dlatego za każdym razem porusza się po nim w towarzystwie anglojęzycznych bohaterów, których na obczyznę przygnały indywidualne pasje bądź polityczne ideały.
Wszechstronność reżysera objawia się także w perfekcyjnie opanowanej przez niego żonglerce schematami gatunkowymi. Choć autora Słodkiej szesnastki (2002) dość jednoznacznie klasyfikuje się jako mistrza dramatu społecznego, w jego filmografii z łatwością można dostrzec również ślady innych stylistycznych konwencji. W Tajnej placówce (1990) i Route Irish brytyjski reżyser z powodzeniem sprawdził się jako twórca thrillera politycznego. W opowiadającym o zakazanej miłości muzułmańskiego imigranta i Angielki Czułym pocałunku (2004) Loach garściami czerpie z formuły klasycznego melodramatu.

(...) Więcej w najnowszym numerze EKRANÓW

 

wtorek, 27 listopada 2012

Z wizytą w szkockim piekle - recenzja "Chuliganów" Petera Mullana







John McGill nie należy do facetów, z którymi chcielibyśmy zetknąć się w ciemnej uliczce. Chłopak podąża w życiu ścieżką tak zwanych „nedsów”: młodych Szkotów z nizin społecznych spędzających czas na bójkach, imprezach i drobnych kradzieżach. „Chuligani” Petera Mullana przekonują jednak, że losy bohatera wcale nie musiały potoczyć się w ten sposób. Szkocki twórca zwraca uwagę na determinację z jaką John próbował wyrwać się z otaczającego go piekła. Mullan obserwuje te wysiłki z podziwem, ale i pesymizmem godnym swego mistrza- Kena Loacha. W „Chuliganach” reżyser zastanawia się nad przyczyną przemiany bohatera, który z rokującego nadzieje prymusa przeistoczył się w zwyczajnego bandytę. 

(...) Więcej w listopadowym FILMIE


poniedziałek, 26 listopada 2012

Gniewny okrzyk - recenzja "Diaza" Daniela Vicariego




Choć "Diaz" wykorzystuje formę paradokumentalnej rekonstrukcji zdarzeń, sytuuje się na antypodach pamiętnej "Krwawej niedzieli". Inaczej niż powściągliwa w tonie opowieść Paula Greengrassa, film Vicariego ma charakter gwałtownego okrzyku. Włoski film przypomina o haniebnych postawach policji, która bezpardonowo zaatakowała grupę alterglobalistów przebywających w Genui z okazji szczytu G8 w 2001 roku. Demaskujący słabość funkcjonowania współczesnego państwa demokratycznego "Diaz" dorównuje pod względem sugestywności polsko-rumuńskiej "Drodze na drugą stronę".

Świat filmu Vicariego ocieka krwią, a obcowanie z nim sprawia niemal fizyczny ból. Reżyser nie waha się przed mnożeniem sekwencji obrazujących proces katowania demonstrantów przez funkcjonariuszy policji. Podobnej strategii trudno zarzucić jednak efekciarstwo bądź skłonność do emocjonalnego szantażu. Vicariemu chodzi raczej o podkreślenie premedytacji towarzyszącej stróżom prawa w stosowaniu aktów przemocy.

(...) Więcej w Dzienniku


sobota, 24 listopada 2012

TYLKO, KRÓTKO PROSZĘ: "Gangster" Johna Hillcoata









„Gangster” zręcznie wymyka się towarzyszącym mu stereotypom. Wbrew opiniom części krytyków, film Johna Hillcoata nie przypomina ani krwawego moralitetu w stylu Sama Peckinpaha, ani bezmyślnej orgii widowiskowej przemocy. Opowieść o perypetiach braci Bondurant stanowi raczej knajpianą anegdotę rozpisaną na błyskotliwe bon moty i wymowne chrząknięcia odtwarzającego jedną z głównych ról Toma Hardy’ego. W „Gangsterze” gawędziarska swada łączy się z szorstkim humorem i formalną biegłością. Atmosferę filmu buduje przede wszystkim nadzorowana przez Nicka Cave’a ścieżka dźwiękowa. W jednej z kluczowych scen piosenka „White Light/ White Heat” z repertuaru Velvet Underground zyskuje drugie życie jako hipnotyzująca folkowa ballada. Perfekcyjnie wystylizowany „Gangster” potrafi jednak zaskoczyć również na poziomie czysto fabularnym. Film twórcy "Propozycji" z powodzeniem daje się odczytać jako antykapitalistyczna satyra, w której klan gangsterów płynnie przeradza się we wspólnotę gorliwych kapitalistów. Po seansie trudno pozbyć się wrażenia, że Hillcoat, lepiej niż ktokolwiek inny, nadawałby się do zrobienia filmu o paradoksach polskiej transformacji.

Gangster
Reżyseria: John Hillcoat
Ocena: 8/10 

A oto i znakomity cover piosenki Velvet Underground:  


Heroizm codzienności- recenzja "Barbary" Christiana Petzolda








Nagrodzona Srebrnym Niedźwiedziem w Berlinie obyczajowa opowiastka osadzona w schyłkowym okresie istnienia Niemieckiej Republiki Demokratycznej okazuje się w praktyce przewrotną pochwałą jednostkowego buntu. Reżyserowi Christianowi Petzoldowi udaje się przy tym uniknąć fabularnego efekciarstwa i psychologicznych uproszczeń ciążących starszemu o kilka lat "Życiu na podsłuchu" Floriana Henckela von Donnersmarcka. "Barbara" w pozbawiony patosu sposób – zaczerpnięty rodem z esejów Havla bądź poezji Barańczaka – odnotowuje istnienie swoistego heroizmu codzienności.

(...)

Mimo wyrażanej przez siebie powściągliwości kobieta pozostaje wierna lekarskiemu etosowi i za jego sprawą mimowolnie angażuje się w życie otoczenia. Powolne zakorzenianie się w nowym porządku wespół z deklarowaną chęcią wyjazdu stanowią jednak niemożliwą do pogodzenia sprzeczność. Decyzja o emigracji lub pozostaniu oznacza w praktyce konieczność wyboru między mitem a realnością, ucieczką a konfrontacją. Samo pojawienie się takich wątpliwości świadczy o postępującej przemianie Barbary. Tytułowa bohaterka odkrywa w sobie niespodziewaną siłę i nabiera przekonania, że może okazać się większa niż rozczarowująca rzeczywistość. Niewysłowiona wprost, choć wyraźnie bijąca z filmu sugestia każe wierzyć, że właśnie dzięki postaciom pokroju Barbary już niedługo będzie mogło dojść do ostatecznego obalenia opresyjnego systemu. Czy podobny wzorzec nie wydaje się krzepiący w dobie powszechnego rozczarowania zachodnioeuropejskim modelem kapitalizmu?

Więcej w Dzienniku


piątek, 23 listopada 2012

Napaleni Don Kichoci - "Fuck For Forest" Michała Marczaka




„Fuck For Forest” uwodzi swoją przewrotnością. Dokument o oddanych ekologii pornoaktywistach został opowiedziany w najbardziej konserwatywny sposób z możliwych. W filmie Michała Marczaka sceny ostrego seksu ustąpiły miejsca niekończącym się, świadomie przestylizowanym tyradom narratora. Reżyserski zabieg nie tylko uwalnia film od oskarżeń o epatowanie erotyką, lecz przede wszystkim pozwala na uchwycenie tkwiących w bohaterach paradoksów. Członkowie kolektywu Fuck For Forest zachowują się jednocześnie jak wyjęci rodem z kpiarskiej powieści Houellebecqa pogrobowcy epoki „flower-power” i przepełnieni pasją idealiści pokroju „Yes- Manów”. Pomiędzy tymi dwiema skrajnościami rysuje się wiarygodny portret współczesnych Don Kichotów o niepohamowanym libido i wybujałej wrażliwości. Choć naiwne, ekologiczne misje bohaterów nie mają wielkich szans powodzenia, trudno przyglądać im się bez sympatii. Działalność Fuck For Forest dowodzi, że świat wciąż jeszcze umie nas zaskoczyć a orgazm w najmniej spodziewanych okolicznościach może ujawnić znaczenie ideologiczne.

Fuck For Forest
Reżyseria: Michał Marczak
Ocena: 8/10 


czwartek, 22 listopada 2012

Triumf Andersona - recenzja "Mistrza"






Paul Thomas Anderson wciąż znajduje się w mistrzowskiej formie. W swoim najnowszym filmie amerykański reżyser potwierdził reputację najbardziej przenikliwego, obok Todda Solondza, krytyka swojej ojczyzny.

Anderson nie zadowala się kameralną perspektywą wielkomiejskich przedmieść. Twórca "Boogie Nights" po raz kolejny bierze się za bary z historią i przedstawia życiorys jednostkowego bohatera na tle szerszego procesu społecznych przemian. W "Mistrzu" pochyla się nad straconym pokoleniem weteranów II wojny światowej, którzy po powrocie do domów nie potrafią odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Poszukiwanie utraconej duchowości pcha część z nich w ramiona przeżywających rozkwit religijnych sekt. Błyskotliwa myślowo i wirtuozerska formalnie analiza tego procesu prowadzi Andersona do stworzenia swego najlepszego filmu od czasu słynnej "Magnolii".

"Mistrz" to czwarty – po "Boogie Nights", "Magnolii" i "Aż poleje się krew" – tytuł w dorobku reżysera, do którego pasowałoby określenie "Wielki Film Amerykański". Pojęcie to stanowi parafrazę terminu popularnego w krytyce literackiej i odnoszącego się do monumentalnych powieści skupionych na drobiazgowej analizie społecznych czy politycznych realiów życia w Stanach Zjednoczonych. Rekonstruujący na ekranie Amerykę lat 50. XX wieku, "Mistrz" ma w sobie charakterystyczny dla tych dzieł rozmach, przenikliwość spojrzenia i autorski sznyt.

(...)

Więcej w Dzienniku
 

wtorek, 20 listopada 2012

Mesjasz hipsterów- Xavier Dolan




Po intensywnym zawodowo i towarzysko uczestnictwie w American Film Festival powracam do regularnego publikowania wpisów. Na pierwszy ogień- krótki tekst o Xavierze Dolanie, który ukazał się w "Dzienniku" przy okazji premiery "Na zawsze Lawrence".

 (...) Filmy Kanadyjczyka, który zadebiutował jako reżyser w skandalicznie młodym wieku 19 lat, zdobyły ogromną popularność, ale wciąż stanowią także przedmiot zażartego sporu. Zwolennicy widzą w Dolanie cudowne dziecko światowego kina. Przeciwnicy uznają go raczej za hochsztaplera i mesjasza subkultury hipsterów. Prawda, jak zwykle, zdaje się leżeć pośrodku.

Tajemnica sukcesu młodego reżysera wydaje się tkwić w łatwości, z jaką łączy status "głosu pokolenia" i autobiograficzną szczerość. Sensacyjnie przyjęty na festiwalu w Cannes debiut Dolana – "Zabiłem moją matkę" – stanowi rozliczenie reżysera z trudnościami własnego dojrzewania. Główny bohater – obdarzony artystycznymi zdolnościami i świadomy własnego homoseksualizmu nastolatek – pozostaje rozdarty między pragnieniem niezależności a potrzebą matczynego wsparcia i zrozumienia. Osobiste doświadczenia reżysera manifestują duży ładunek uniwersalności, a przy okazji odwołują się do oczywistych dla młodej widowni kodów wizualnych. Świadomie przeestetyzowane "Zabiłem..." stanowi jednocześnie projekcję wybujałej wrażliwości dorastającego chłopca i wychowanego na reklamach oraz teledyskach konsumenta kultury masowej. Doskonałe wyczucie otaczającej rzeczywistości łączy się ponadto u Dolana z twórczym podejściem do motywów eksploatowanych przez kinową klasykę. W warstwie fabularnej "Zabiłem moją matkę" to przecież nic innego jak pomysłowa wariacja na temat Truffautowskich "Czterystu batów".

Współistnienie talentu do obserwacji i fascynacji stylem retro zadecydowało również o sukcesie "Wyśnionych miłości". Środkowy film w dorobku reżysera nie bez racji bywa uważany za największe z jego osiągnięć. Przenikliwa analiza kruchego i niestabilnego charakteru współczesnych związków międzyludzkich odbywa się u Dolana w rytm odkrytego na nowo szlagieru Dalidy. Pulsujące emocjami "Wyśnione miłości" potrafią uchwycić na ekranie sedno miłosnego afektu jako siły gwałtownej, ekstatycznej, ale mającej w sobie również spory ładunek destrukcji.

(...)

 Całość w Dzienniku

poniedziałek, 12 listopada 2012

Zapomniany klasyk- Jerry Schatzberg




Z okazji rozpoczynającego się jutro American Film Festival piszę o bohaterze jednej z festiwalowych retrospektyw - Jerrym Schatzbergu. Cały artykuł ukazał się w Filmwebie (http://www.filmweb.pl/article/Jerry+Schatzberg%3A+Zapomniany+klasyk-90597)


Późniejszy twórca "Stracha na wróble" długo czekał na filmowy debiut. W latach 60. zdążył jednak osiągnąć wielkie sukcesy jako fotograf współpracujący z "Vogue" i "Esquire". Gdy autor słynnych zdjęć Boba Dylana, Milosa Formana czy Romana Polańskiego zdecydował się zamienić aparat na filmową kamerę, można było odnieść wrażenie, że idealnie trafił w swój czas. Ameryka właśnie budziła się z hipisowskiego snu, a  kino wyrażało gotowość do konfrontacji z rozczarowującą rzeczywistością. Podobne cele przyświecały Schatzbergowi, gdy brał się za realizację debiutanckiej "Zagadki dziecka klęski". Inspirowana przeżyciami przyjaciółki reżysera opowieść o psychicznej traumie dręczącej urodziwą modelkę demaskowała niszczącą siłę świata show biznesu.

Zasygnalizowany w "Zagadce..." motyw płynnej granicy między iluzją a rzeczywistością niedługo później powrócił również w "Narkomanach" – filmie otwierającym Schatzbergowi drzwi do sławy. Jeszcze kilka lat wcześniej opowieść o grupie ćpunów z nowojorskiego Needle Park zamieniłaby się zapewne w barwną kronikę kontrkulturowej wspólnoty. W  Ameryce lat 70. "Narkomani" mogli jednak okazać się tylko wstrząsającą serią obrazów z heroinowego piekła. Na długo zanim Darren Aronofsky zagrał swoje "Requiem dla snu", Schatzberg wpadł na pomysł, by opowiedzieć o grozie nałogu przez pryzmat jego wpływu na relację między mężczyzną i kobietą. W  pozbawiony nachalnego moralizowania sposób reżyser ukazywał proces, w którym uczucie między Bobbym a Helen ustępowało miejsce toksycznemu romansowi z heroiną.

Obecne w "Narkomanach" zamiłowanie do portretowania postaci z marginesu społecznego stanęło również u podstaw "Stracha na wróble". W opowieści o wspólnej tułaczce drobnego przestępcy i byłego marynarza Schatzberg raz jeszcze sprawdził trwałość emocjonalnej więzi skonfrontowanej z ekstremalnymi warunkami życia. Choć reżyser pozostał jak najdalszy od beztroskiego optymizmu, pozwolił przyjaźni Maxa i Liona na przetrwanie. Kluczem do sukcesu okazało się wypracowanie wspólnego podejścia do codziennych wyzwań. Ujmująca  filozofia bohaterów zawierała się w opowiadanej przez Liona historii o tytułowym strachu na wróble, który rzekomo osiąga swój cel nie dlatego, że potrafi ptaki przestraszyć, lecz rozśmieszyć. Wierni tej zasadzie Max i Lion robili wszystko, aby ewentualne niepowodzenia zamienić w żart, zgrywę i anegdotę. Konsekwentnie wcielana przez włóczęgów życiowa postawa prowokowała niezliczoną ilość kontekstów interpretacyjnych. "Strach na wróble" bywał uznawany za modelowy przykład amerykańskiego "filmu kumpelskiego", a także dowód na żywotność schematów charakterystycznych dla kina drogi. Część krytyków uznała Maxa i Liona za bohaterów pokrewnych postaciom z powieści "Myszy i ludzie" Johna Steinbecka. Inni szli jeszcze dalej i w osobach porywczego wielkoluda i drobnego wesołka dopatrywali się nowych wcieleń Don Kichota i Sancho Pansy.

(...)

W późniejszych filmach Schatzberga próżno szukać jednej z najważniejszych cech jego kina – zdolności do mistrzowskiej inscenizacji pojedynczych scen. Choć od premiery "Narkomanów" minęło już ponad 40 lat,  inwazyjne zbliżenia na bohaterów wstrzykujących sobie kolejne dawki heroiny wciąż potrafią wytrącić widza z równowagi. W zapadające w pamięć momenty obfituje jednak przede wszystkim "Strach na wróble". Trudno  wręcz wyobrazić sobie współczesne amerykańskie kino bez sekwencji z szalejącym w knajpie Maxem. Błazeński taniec niegdyś porywczego i skłonnego do przemocy bohatera stanowi symbol przemiany doznanej pod wpływem kontaktu z Lionem. Zachowanie Maxa ma wiele wspólnego z ekstazą Greka Zorby, stanowi ideowy manifest człowieka, który właśnie nauczył się uśmiechać.

(...) Więcej w Filmwebie


niedziela, 11 listopada 2012

Szlachetna tajemnica - recenzja "Niech żyją antypody" Wiktora Kossakowskiego









Dokument Wiktora Kossakowskiego ma w sobie energię, której można spodziewać się po okrzyku manifestującym zachwyt nad światem. Jednocześnie jednak film rosyjskiego reżysera skutecznie broni się przed oskarżeniami o naiwność i egzaltację. "Antypody" to znacznie więcej niż ciąg przeestetyzowanych pocztówek w rodzaju "Baraki" czy "Koyaanisqatsi". Wysiłki rosyjskiego reżysera bardziej przypominają starania Michaela Glawoggera, który w pozornie egzotycznych sceneriach stara się znaleźć uniwersalną prawdę o rzeczywistości. W filmie Kossakowskiego próżno doszukiwać się jednak charakterystycznej dla austriackiego mistrza goryczy. Wybór wyraźnie afirmacyjnego tonu wydaje się w ujęciu rosyjskiego reżysera świadomą deklaracją filozoficzną. "Antypody" pozostają przepełnione franciszkańską z ducha pokorą i rozumieniem świata jako szlachetnej tajemnicy.

(...)

Więcej w piątkowym http://film.dziennik.pl/recenzje/artykuly/410019,niech-zyja-antypody-recenzja.html


sobota, 10 listopada 2012

TYLKO KRÓTKO, PROSZĘ: "Tabu" Miguela Gomesa









"Tabu" Miguela Gomesa zasługiwało na Złotego Niedźwiedzia w Berlinie a teraz wydaje się jedynym sensownym kandydatem do zdobycia Nagrody Filmowej Parlamentu Europejskiego Lux. Film Gomesa już w środę zostanie pokazany we wrocławskim Heliosie Nowe Horyzonty. Po seansie odbędzie się dyskusja z udziałem między innymi mojej skromnej osoby. Póki co, przedstawiam kilka słów o filmie.

 

„Tabu” hipnotyzuje jako opowieść o trudnej do przeniknięcia tajemnicy. Czarno- biały film Miguela Gomesa ogląda się jak znalezioną przypadkiem na dnie szafy starą fotografię. Portugalski reżyser zdradza wyjątkowy talent do komponowania zapadających w pamięć kadrów. W obiektywie Gomesa jednakowo atrakcyjnie prezentują się zarówno krajobrazy Mozambiku, jak i twarze zamieszkujących niegdyś te tereny ludzi. Twórca „Tabu” jednocześnie wykorzystuje doskonały pomysł na ożywienie tych statycznych obrazów. Gomes na naszych oczach wyczarowuje barwny świat, w którym znajduje się miejsce dla polskich pielgrzymów, wprawionej w sztuce voodoo mieszkanki Cape Verde a nawet „smutnego i melancholijnego” krokodyla. Najważniejszą bohaterką „Tabu” pozostaje jednak ekscentryczna staruszka wciąż pokutująca za grzechy burzliwej młodości. Właśnie mieszające w sobie chwyty rodem kina niemego i poetycką narrację zza kadru retrospekcje z przeszłości Aurory wyposażają film Gomesa w największy ładunek emocji. Wypełnione jazzowymi szlagierami „Tabu” staje się opowieścią o gwałtownej namiętności, która po latach przechodzi w przejmującą tęsknotę za utraconą miłością. Niezależnie od swojej specyfiki, w portugalskim filmie wszystkie te uczucia zachowują jednakowy poziom intensywności.

Tabu
Reżyseria: Miguel Gomes
Ocena: 9/10

Na deser kilka najładniejszych kadrów z filmu





 A także znakomity zwiastun:

 

 

Idzie młodość!- relacja z kijowskiego festiwalu Molodist




Zapraszam do przeczytania fragmentów relacji z Molodista i zapoznania się z całością tekstu, który ukazał się na łamach Dwutygodnika 


W trakcie pobytu w Kijowie korzystaliśmy z uroków hotelu rodem z Chandlerowskiego „Żegnaj, laleczko”, spędzaliśmy wieczory w towarzystwie starego druha Jamesona, a w kinowym hallu mogliśmy natknąć się na samego Leosa Caraxa. Pomiędzy rozlepionymi na mieście politycznymi afiszami próżno było jednak dostrzec plakaty promujące jeden z największych festiwali filmowych w regionie. Co najmniej połowie pokazów, w których uczestniczyłem, towarzyszyły także rozmaite „kłopoty techniczne”. Przede wszystkim jednak rozczarowywał poziom artystyczny większości fimów.

Festiwal Molodist (ukr. „młodość”) – dziś 42-letni – nie zapomina o swoich początkach. Pomyślany w 1970 roku jako impreza studentów kijowskiego Narodowego Uniwersytetu Teatru, Filmu i Telewizji, wciąż jest przyjazny dla początkujących reżyserów. Oprócz licznych głośnych premier i retrospektyw szacownych klasyków w programie tegorocznej edycji znalazł się między innymi przegląd aktualnych dokonań studentów praskiej szkoły FAMU. Tradycyjnie studenckie filmy z całego świata pokazano również w sekcji konkursowej. Organizatorzy Molodista nie zrezygnowali z przywileju promowania własnej kinematografii. Jednym z wydarzeń festiwalu stał się liczący 26 tytułów konkurs krótkometrażowych filmów ukraińskich powstałych w latach 2011-2012. Krążyłem pomiędzy salami kin Kijów i Panorama w poszukiwaniu potencjalnych odkryć. 

Większość prezentowanych w konkursie tytułów potwierdziła jednak pogłoski o słabej kondycji ukraińskiego kina. Zbuntowani wobec dojrzałych reżyserów początkujący twórcy póki co nie stanowią dla nich sensownej alternatywy. W ich filmach pojawiają się te same koszmary, które nawiedzały polskie kino lat 90. Młodzi Ukraińcy wpadli w pułapkę estetyzacji brzydoty i perwersyjnej fascynacji ekranowymi patologiami. Reżyserzy przeważającej większości filmów nie byli w stanie wyjść poza sformułowanie krytycznej diagnozy otaczającego świata. Słyszane z ekranu gniewne okrzyki były najczęściej deklaracją bezradności i nie proponowały żadnej strategii wyjścia z impasu.

(...) 

Tytuły podejmujące tematykę emigrancką irytowały myślowym ubóstwem i powielaniem stereotypów. Na tle rozczarowujących wizji pojawił się jeden wyjątek. „Arrividerci, Serioża!” Andrija Tymoszczuka to film, który mógłby wyjść spod ręki Rohmera albo Truffauta. Młody mężczyzna z podróżną walizką zagaduje w parku atrakcyjną dziewczynę. W toku uroczo nieporadnego flirtu przyznaje się, że za kilka godzin odlatuje za pracą do Włoch. Mimo żartobliwego charakteru konwersacji, w wypowiedziach mężczyzny słychać melancholię. Sierioża boi się utraty kontaktu z ojczyzną, ale przede wszystkim pragnie rzutem na taśmę przełamać towarzyszące mu poczucie samotności. Przekupuje dziewczynę, żeby w przyszłości móc na jej adres wysłać pocztówkę z zapewnieniem, że wszystko u niego w porządku. Tragikomiczna konwencja idealnie współgra z kruchą psychiką młodego emigranta.

(...)  

Obejrzenie kilkudziesięciu filmów stworzonych przez młodych ukraińskich reżyserów skłania do smutnego wniosku, że portretowana przez nich rzeczywistość pozostaje nieuchwytna i zbyt przytłaczająca. Może zamiast męczyć się z drobiazgowym opisem, warto byłoby raczej potraktować ją jako odskocznię do bardziej uniwersalnych refleksji? Tak zrobiła twórczyni najlepszego festiwalowego filmu, w którym receptą na kryzys ukraińskiego kina okazuje się twórczość Guy de Maupassanta. „Pole Mykoły” Jelizawiety Kliuzko jest swobodną adaptację jednej z nowel francuskiego pisarza, której akcję reżyserka przenosi w realia ukraińskiej wsi. Film Kliuzko opowiada historię młodego mężczyzny ulegającego fascynacji przypadkowo spotkaną dziewczyną. Impresyjny, przywołujący na myśl „Wycieczkę na wieś” Renoira, charakter relacji z ich wspólnego popołudnia ulega nagłemu załamaniu. To, co przed chwilą było niemal namacalne, okazuje się wyłącznie natarczywie powracającym wspomnieniem. Za jego sprawą dochodzi do głosu żal za niewykorzystaną szansą z przeszłości. Kliuzko doskonale udało się przełożyć intensywność tęsknoty za miłością na język ekranowej poezji. 


Więcej na stronach Dwutygodnika 

 

piątek, 9 listopada 2012

TYLKO, KRÓTKO PROSZĘ: "Pokłosie" Władysława Pasikowskiego




Film Władysława Pasikowskiego jest jak wykład z historii wygłoszony przez porucznika Franza Maurera. „Pokłosie” nie uznaje mętnych tłumaczeń i tchórzliwych usprawiedliwień. Zamiast tego w krótkich, żołnierskich słowach wspomina o hańbie części Polaków, którzy w czasie II wojny światowej aktywnie przyczynili się do zagłady Żydów. Film Pasikowskiego łączy wstyd za postawę naszych rodaków z ulgą wywołaną dzięki wyraźnemu przyznaniu się do winy. Tak jak większość dokonań reżysera, „Pokłosie” ma w sobie kłopotliwą dwoistość. Stanowiące ozdobę filmu szorstko ironiczne dialogi sąsiadują z nieznośnie egzaltowanymi sloganami o „prawdzie” i „sprawiedliwości”. Obecny w „Pokłosiu” patos znajduje uzasadnienie wyłącznie w jednej sekwencji. Wyraźnie wyeksponowany przez reżysera moment, w którym dwaj bracia odkopują kości Żydów zamordowanych przez swojego ojca wzbudza równie duży dyskomfort, co sekwencja zabójstwa polskich oficerów w „Katyniu” Wajdy. Obie sceny stanowią rewers tego samego medalu przedstawiającego skrajne oblicza polskiej mentalności. Rozgrywające się w czasach współczesnych „Pokłosie” wstrząsa jednak z jeszcze jednego powodu. Wszechobecna w sportretowanym przez Pasikowskiego miasteczku zawiść wespół z instynktownym zamiłowaniem do okrucieństwa nie pozostawia wątpliwości. Gdyby tylko pojawi się odpowiedni impuls, wielu bohaterów bez trudu powtórzyłoby zachowanie przodków sprzed 70 lat.

Pokłosie
Reżyseria: Władysław Pasikowski
Ocena: 8/10 


czwartek, 8 listopada 2012

Zmiana systemu zaczyna się od jednostki - rozmowa z Christianem Petzoldem, reżyserem "Barbary"



"Historia, która wspomina tylko o wielkich bohaterach jest wybiórcza i fałszywa. Wychodzę z założenia, że im więcej czasu mija od danych wydarzeń, tym większą wagę przywiązujemy do tego, co było w nich małe i nieefektowne" - mówi mi w wywiadzie dla "KINA" Christian Petzold - reżyser znakomitej "Barbary", która wchodzi właśnie na nasze ekrany.


Piotr Czerkawski: Pańska „Barbara” opowiada o upadku systemu komunistycznego w zaskakujący sposób. Zamiast patosu i wielkiej historii wybrał pan kameralną perspektywę jednostki.

Christian Petzold: Wszystkie systemowe zmiany rozpoczynają się od pojedynczego człowieka. Historia, która wspomina tylko o wielkich bohaterach jest wybiórcza i fałszywa. Wychodzę z założenia, że im więcej czasu mija od danych wydarzeń, tym większą wagę przywiązujemy do tego, co było w nich małe i nieefektowne. Pod tym względem solidaryzuję się z postawą włoskiego reżysera Carmelo Bene, który swego czasu wyreżyserował „Hamleta”, ale w taki sposób, że usunął z niego najważniejsze wątki i skupił się na postaciach epizodycznych. Tylko jeśli zrobisz coś podobnego , masz szansę, żeby opowiedzieć coś oryginalnego. W przeciwnym razie będziesz jedynie powtarzał myśli innych.

Konsekwencją tego sposobu myślenia było także umieszczenie akcji filmu na głębokiej prowincji?


W następstwie  rewolucji to, co stanowiło peryferia zmienia się nagle w centrum. Gdy kręciłem „Barbarę”, dużo myślałem o „Zapiskach myśliwego”- zbiorze opowiadań Iwana Turgieniewa, w których tytułowy bohater przemierza Rosję, spotyka się z z ludźmi i na podstawie  rozmów z nimi dochodzi do wniosku, że carat chyli się ku upadkowi. Uwielbiam sposób w jaki autor skonstruował tę książkę, bo wychodzę z założenia, że również film może składać się z wielu epizodów, które stopniowo zazębiają się i prowadzą do wspólnej konkluzji.


(...)



Czy myśli pan, że „Barbara” jako film o upadku pewnego systemu politycznego zachowuje aktualność również dziś, w dobie wyraźnego kryzysu kapitalizmu?

 Wierzę, że mój film odnosi się również do współczesności. Scenariusz „Barbary” napisałem już 20 lat temu, ale odłożyłem go do szuflady i wróciłem do niego właśnie teraz, bo wydał mi się bardziej na czasie. W trakcie, gdy montowałem film dotarły do mnie te wszystkie wieści związane z kryzysem ekonomicznym i próbą zmiany porządku obowiązującego w pozornie ustabilizowanym, zachodnim świecie. Właśnie wtedy uświadomiłem sobie, że raz jeszcze doszło do głosu kluczowe pytanie stawiane w „Barbarze”: jak w momencie radykalnych przemian politycznych nie dać się złamać i pozostać sobą?

(...) Więcej w listopadowym KINIE


TYLKO KRÓTKO, PROSZĘ: "Looper" Riana Johnsona



„Looper” wrzuca nas w sam środek świata, który imponuje swą różnorodnością. Film Riana Johnsona ma w sobie dynamiczne tempo i formalną widowiskowość jakiej należałoby oczekiwać od futurystycznego kina akcji. Jednocześnie „Looper” z powodzeniem można odczytywać jako melancholijną opowieść o niemożliwej do spełnienia miłości. W swoim najciekawszym wymiarze hollywoodzki hit staje się jednak pochwałą poświęcenia jako formy egzystencjalnego z ducha buntu. Od pierwszych scen film Johnsona przykuwa uwagę za sprawą zaproponowanej wizji świata. Ukazana w „Looper” rzeczywistość jest jak psychodeliczny miraż, w którym intensywna kolorystyka i wulgarnie eksponowany dobrobyt odwracają uwagę od panującej wokół pustki. Pod tym względem film Johnsona zbliża się do „Igrzysk śmierci” bądź „Cosmopolis”. Z biegiem czasu jednak reżyser odchodzi od ogólniejszego opisu na rzecz jednostkowej historii podróżującego w czasie zabójcy. Niczym w „Kodzie nieśmiertelności”, mężczyzna zyskuje szansę korekty rzeczywistości i uratowania zagrożonego życia. Bez celebrowania własnej przemiany, pod wpływem impulsu zabójca decyduje się jednak na rezygnację z tego przywileju, by umożliwić przetrwanie drugiemu człowiekowi. Szaleńczy skok w stronę dobra nie wymaga żadnego wytłumaczenia. Staje się po prostu wyzwaniem rzuconym absurdowi z najmniej oczekiwanej strony.

Looper
Reżyseria: Rian Johnson
Ocena: 8/10 

 

środa, 7 listopada 2012

Bóg, Trąba, Ojczyzna i Film - Słoń a kino polskie



Dał nam przykład Stanisław Barańczak, w jaki sposób powinniśmy zwracać uwagę na niebagatelną rolę odegraną w polskiej historii i kulturze przez słonie. Z przykrością należy jednak stwierdzić, że książka „Bóg, Trąba i Ojczyzna” ogranicza pole badawcze wyłącznie do literatury i ani słowem nie wspomina o bogatych przecież związkach słoni z polskim kinem. Gorzej, że do mówienia o nich nie kwapi się nie tylko Barańczak, ale też cała armia polskich filmoznawców i krytyków. Choć kolejni badacze nie mają oporów przed debatowaniem o Polskiej Szkole Filmowej bądź Kinie Moralnego Niepokoju a niekiedy sankcjonują nawet istnienie nurtu „kina wielbłądziego” (patrz „Duże zwierzę” Jerzego Stuhra), wciąż nie potrafią zdobyć się na analogiczny gest wobec słoni! Tymczasem w świecie zachodu taką potrzebę dostrzeżono już dawno. Powszechnie zwraca się uwagę, że motyw słonia bywa poruszany we współczesnym kinie zarówno w kontekście bardziej metaforycznym („Kieł” Giorgiosa Lanthimosa), jak i zupełnie dosłownym („Człowiek słoń” Davida Lyncha”, „Słoń” Gusa Van Santa). Milczenie naszych badaczy zaskakuje tym bardziej, że wykorzystanie motywu słonia wielokrotnie pomagało rodzimym reżyserom w poruszeniu spraw bliskich sercu każdego Polaka: utrwaleniu wojennego bohaterstwa, pochwały heroizmu wzmagań z komunistycznym reżimem, czy próby zbudowania nowej rzeczywistości w okresie transformacji ustrojowej. Mimo przywoływania przeze mnie podobnych argumentów podczas wielu formalnych i nieformalnych spotkań, żaden z kolegów po piórze nie zdecydował się dotychczas na rozwinięcie tematu. W związku z tym brzemię opracowania tematu „Słoń a sprawa polskiego kina” zdecydowałem się wziąć na siebie.


Oto subiektywny wybór sześciu najważniejszych polskich filmów zaliczanych do nurtu „kina słoniowego” :



Dwa słonie z szafą, 1958, reż. Roman Polański

Sztandarowa etiuda szkolna Romana Polańskiego. Źródłem groteskowego klimatu filmu pozostaje zestawienie niezdrowej fascynacji przypadkowych ludzi towarzyszące zupełnie zwyczajnemu widokowi dwóch słoni taszczących na swych grzbietach starą szafę. Brak zrozumienia i instynktowna niechęć z jaką na każdym kroku spotykają się bohaterowie daje świadectwo ich egzystencjalnej samotności i niedopasowania do rzeczywistości.



Lotna, 1959, reż. Andrzej Wajda

Mistrz Wajda postanowił odwołać się do nieznanego epizodu z czasów II wojny światowej. Zgodnie z odnalezionymi w latach 50. dokumentami, dowództwo Armii Krajowej postanowiło sięgnąć po pomysł kartagińskiego wodza Hanibala i w walce z okupantem wykorzystać umiejętności słoni bojowych. Jednym z nich jest właśnie tytułowa Lotna. Niestety, pacyfistyczne poglądy i przekorna natura samicy sprowadzają na polskie wojsko wyłącznie nieszczęścia. Przynosząca zgubę kolejnym właścicielom, przechodząca z rąk do rąk Lotna zyskuje rangę tragicznego symbolu losów polskiego oręża.



Poszukiwany, poszukiwana, 1972, reż. Stanisław Bareja


Pracownik muzeum, Stanisław Maria Rochowicz, zostaje niesłusznie oskarżony o przywłaszczenie sobie obrazu. Aby ukryć się przed milicją, mężczyzna decyduje się uciec do ZOO, gdzie pojawia się w przebraniu słonicy. Lekki ton filmu nabiera rysów tragicznych w momencie, gdy Stanisław zakochuje się w przystojnym słoniu...

Słonie, 1992, reż. Władysław Pasikowski

Po likwidacji dotychczasowego cyrku słoń Franz zostaje przeniesiony do innej placówki... W międzyczasie trzech jego kolegów trafia w zasadzkę zastawioną przez kłusowników. Franz poprzysięga zemstę. Do pomocy próbuje zwerbować swojego przyjaciela Ola, odrzuconego swego czasu przez dyrekcję cyrku. Franz nie wie, że od pewnego czasu jego druh znajduje się na usługach morderców... 


Ile waży słoń trojański, 2008, reż. Juliusz Machulski

Stary polski słoń kupuje na przygranicznym bazarze butelkę dziwnego eliksiru. Po jego spożyciu, bohater momentalnie cofa się do czasów swojej młodości. Mimowolnie słoń zyskuje wpływ na najważniejsze wydarzenia z historii Polski: na dworcu w Krakowie odradza Karolowi Wojtyle studiowanie w Szkole Teatralnej, podpowiada Andrzejowi Wajdzie pomysł na zakończenie „Popiołów” i ułatwia Lechowi Wałęsie historyczny skok przez płot.


Matka Teresa od słoni, 2010, reż. Paweł Sala

Tytułowa Teresa jest żoną kłusownika, który właśnie wraca do domu po wielomiesięcznej misji na Wybrzeżu Kości Słoniowej. Pod nieobecność męża kobieta zaczyna zdradzać silną fascynację kulturą afrykańską. W tajemnicy przed rodziną, w jednym z pokoi hoduje także kilka małych słoników. Wykrycie tego faktu prowokuje tragedię, która służy reżyserowi do refleksji nad słabością instytucji rodziny a nade wszystko stanowi przestrogę przed fanatyczną fascynacją słoniami.

wtorek, 6 listopada 2012

Zabawy z kinem noir - recenzja "Headshot"



"Headshot" stanowi jeszcze jedno świadectwo prowadzonych przez Ratanaruanga artystycznych poszukiwań. Twórca "Nimfy" po raz kolejny daje upust poetyckiej wrażliwości i tworzy film zawieszony pomiędzy życiem a śmiercią, fantazją a rzeczywistością. Jednocześnie Ratanaruang próbuje dopasować autorski styl do wzorców dobrze znanych gatunkowych stylizacji. Wykorzystujący często konwencję thrillera reżyser tym razem wyraźnie zwraca się w stronę filmu noir. "Headshot" ze swobodą sięga po fabularne chwyty i archetypy postaci pojawiające się na kartach powieści Hammetta czy Chandlera. W filmie Ratanauranga główny bohater bezwiednie staje się częścią kryminalnej intrygi, a na swojej drodze spotyka najprawdziwszą femme fatale.

Przefiltrowanie tych schematów przez filtr specyficznej wyobraźni reżysera nierzadko prowadzi do zaskakujących rezultatów. "Headshot" w widowiskowy sposób łączy nieśpieszne tempo opowieści z pojawiającymi się znienacka eksplozjami przemocy. Jednocześnie Ratanaruang przełamuje przygnębiającą atmosferę swojego filmu za sprawą absurdalnego poczucia humoru.

niedziela, 4 listopada 2012

Przebojowa kompilacja - Nowe Horyzonty Tournee 2012




Doroczny cykl Nowe Horyzonty Tournée ma w założeniach prezentować największe przeboje kolejnych edycji wrocławskiego festiwalu. W przeciwieństwie do większości muzycznych zestawień typu „The Best Of...”, propozycja Romana Gutka i spółki nie stanowi wyłącznie chaotycznej kompilacji przypadkowych tytułów. Dobór filmów wchodzących w skład tegorocznego tournée daje świadectwo subtelnego liftingu, któremu od pewnego czasu podlega myśl programowa Nowych Horyzontów. Od kilku lat wrocławski festiwal w coraz mniejszym stopniu przypomina intelektualne igrzyska dla fanatyków długich ujęć, powolnej narracji i egzotycznych kinematografii. Promowani we Wrocławiu twórcy coraz rzadziej chronią się w getcie indywidualnych obsesji. W zamian za to w swoich filmach przyznają się do społecznego zaangażowania i poprzez eksperymenty formalne starają się dotrzeć jak najbliżej prawdy o otaczającym świecie


 (...)

Chłód filmów Filho i Wojcieszka wyraźnie kontrastuje z żywiołowością „Donomy” Djinna Carrenarda . Debiutujący reżyser nurkuje z kamerą w ulicznym tłumie, by stworzyć w ten sposób złożony portret francuskiej codzienności. Drapieżny realizm „Donomy” owocuje powstaniem mozaiki etnicznej i światopoglądowej. Temperaturę seansu podgrzewa dodatkowo fakt, że spoiwem łączącym wszystkie opowiadane przez siebie historie reżyser uczynił uczuciowe perypetie współczesnych Paryżan. Choć portretowana w „Donomie” miłość najczęściej okazuje się toksyczna bądź niemożliwa do spełnienia, bohaterowie Carrenarda na zawsze zastygną w pędzie ku jej poszukiwaniu.

(...)
Czy w obliczu kryzysu wartości i patronujących im instytucji swoją potęgę może zachować przynajmniej kino? Z podobnego założenia zdaje się wychodzić przynajmniej Leos Carax w uznanym za rewelację tegorocznych Nowych Horyzontów „Holy Motors”.(...) Kolejne, coraz dziwniejsze zlecenia kierowane w stronę bohatera nie wydają się nastawione na żadne wymierne korzyści. Zmuszony do żonglowania swymi tożsamościami pan Oscar może stać się niedołężną staruszką, by za chwilę wcielić się w zmartwychwstałego uczestnika strzelaniny bądź karła oblizującego pachę Evy Mendes. Plotka głosi, że Carax zapytany na konferencji prasowej o znaczenie tych wszystkich metamorfoz odparł zaskoczony: „A skąd niby mam to wiedzieć?”. Trudno o bardziej ujmującą reakcję artysty, który postanawia do reszty zawierzyć sile własnej wyobraźni. Choć enigmatyczne pojęcie „nowych horyzontów” zawsze opierało się jednoznacznemu rozszyfrowaniu, nie ma wątpliwości, że każdego roku na nowo wyznaczają je właśnie wizjonerzy formatu Caraxa.

Więcej w listopadowym HIRO


W pełnym świetle - recenzja "Zostań ze mną"










Film Iry Sachsa, rozpisana na niemal dekadę historia związku Erika i Paula, skupia w sobie wszystkie odcienie towarzyszące skomplikowanemu i długotrwałemu uczuciu. Nawet gdy reżyser analizuje najbardziej intymne aspekty relacji bohaterów, nigdy nie traci przy tym poczucia taktu. „Zostań ze mną” bywa bezpruderyjne, ale nie wulgarne, poruszające, lecz nigdy ckliwe. Równie duże wyczucie towarzyszy Sachsowi przy wprowadzaniu najbardziej ryzykownego wątku filmu – nękającego Paula uzależnienia od narkotyków. Jedna z głównych przyczyn konfliktów między mężczyznami przy okazji służy reżyserowi za pretekst do zbudowania zręcznej metafory. Związek Erika i Paula sam w sobie jest przecież jak narkotyk, który przynosi pojedyncze chwile euforii, lecz na dłuższą metę okazuje się niezwykle toksyczny.

(...)

Film Sachsa nie unika więc, mimo uniwersalizmu przesłania, problematyki specyficznie gejowskiej. W uznaniu za obecność tego wątku „Zostań ze mną” zostało zresztą uhonorowane Teddy Award dla najlepszego filmu o tematyce homoseksualnej na tegorocznym festiwalu w Berlinie. Różnica w podejściu do swych preferencji stanowi jedną z najważniejszych kwestii wpływających na kształt relacji między Erikiem a Paulem. Ten pierwszy jako niezależny reżyser i przedstawiciel tolerancyjnego światka filmowego nie ma żadnych problemów z przynależnością do mniejszości seksualnej. Drugi z mężczyzn, wspinający się po szczeblach kariery prawnik, wyraźnie boi się otwartej deklaracji własnej odmienności.

(...) Choć reżysera najwyraźniej fascynuje pielęgnowanie mitów, jednocześnie zdaje sobie sprawę z ich szkodliwości. Właśnie dlatego film ostatecznie nie zamienia się w historię o „wiecznej miłości”. W wywiadach reżyser podkreśla, że kluczem jest oryginalny tytuł. „Keep the Lights On” (ang. Nie gaś światła) oznaczałoby w tym przypadku niechęć do ucieczki w iluzję i potrzebę konfrontacji z rzeczywistością. W pełnym świetle nawet najgorsza prawda może przecież okazać się wyzwalająca.

Więcej w październikowym numerze KINA


sobota, 3 listopada 2012

Płatni zabójcy to bardzo mili ludzie - rozmowa z Pen-Ekiem Ratanaruangiem



Piotr Czerkawski: „Headshot” to kolejny z twoich filmów, w których potrafisz połączyć perspektywę autora ze znajomością reguł rządzących kinem gatunków. W jaki sposób udaje ci się tego dokonać?

Pen- ek Ratanaruang: Och, to dla mnie zupełnie naturalne. Kiedy kręciłem „Headshot”, od początku wiedziałem, że pracuję nad filmem gatunkowym, który będzie chciał podobać się publiczności. Jednocześnie jednak byłem pewien, że nie interesuje mnie powielanie wzorców hollywoodzkiego kina akcji. Jeśli pozostajesz wierny takiemu założeniu, w oczywisty sposób musisz zaufać własnemu gustowi i osobistym przeczuciom. Czasem te wszystkie emocje mogą być jeszcze bardzo niesprecyzowane. Dlatego kiedy zaczynam kręcić film często nie wiem jeszcze czego chcę, ale przynajmniej wiem czego nie chcę.

Zabawne- bardzo podobne zdanie wypowiedziała kiedyś bohaterka jednego z filmów Pedro Almodovara.

Poważnie? Nie wiedziałem, że mam cokolwiek wspólnego z Almodovarem, a tym bardziej z którąś z jego bohaterek. Tak czy inaczej, w tych słowach kryje się sama prawda.

Headshot” z powodzeniem możemy zaklasyfikować jako kryminał bądź thriller. Nastrój twojego filmu przywodzi mi jednak na myśl przede wszystkim kino noir. Czy podoba ci się takie skojarzenie?

Oczywiście, jestem wielkim fanem klasycznego noir! Lubię zwłaszcza filmy z Robertem Mitchumem. W „Przylądku strachu” i „Człowieku z przeszłością” był po prostu znakomity, czyż nie? Bardzo cenię również klasyki Billy’ego Wildera- „Bulwar zachodzącego słońca” i „Podwójne ubezpieczenie”… Na tym bynajmniej nie koniec moich inspiracji, bo uwielbiam jeszcze chociażby specyficzną elegancję filmów Otto Premingera. Oczywiście cenię także Hitchcocka, choć jego kino wydaje mi się akurat znacznie bardziej rozrywkowe niż intelektualne. Trudno jednak czynić z tego zarzut, bo nie pamiętam, żebym na jakimkolwiek filmie bawił się równie dobrze jak na „Północ- północny zachód”. Jak sam widzisz, mogę oglądać kino noir godzinami i nigdy się nim nie znudzę!

Jednym z elementów charakteryzujących konwencję noir była umiejętność połączenia mrocznej atmosfery i sarkastycznego poczucia humoru. To samo da się zauważyć w większości twoich filmów.

Cóż, widocznie taki już po prostu jestem. Męczę się, gdy przesadnie długo jestem poważny i powiem ci szczerze, że niespecjalnie lubię w ogóle poważnych ludzi. Ci z poczuciem humoru wydają mi się po prostu dużo bardziej interesujący. Natomiast połączenie mroku i dowcipu dostrzegam także w swoim w codziennym życiu. Kiedy dzieje mi się coś złego, niemal zawsze staram się odsunąć to od siebie za pomocą humoru. Zresztą, jeśli mieszkasz w Tajlandii, po prostu musisz znać się na żartach. Inaczej życie tam byłoby po prostu nie do zniesienia.

Dlaczego tak uważasz?

Chociażby ze względu na absurdy naszej codzienności. Tajlandia należy do krajów, w których natężenie ruchu samochodowego należy do najwyższych na świecie. Mimo wszystko politycy nie kwapią się, żeby w jakikolwiek sposób temu przeciwdziałać. Zamiast tego wolą debatować nad przepisami, które mają na przykład ułatwić ludziom oddawanie moczu podczas stania w korku. Czy słysząc coś takiego można w ogóle zachować powagę? Nie myśl jednak, że mówię to wszystko, bo nie lubię mojego państwa. Po prostu jestem zdania, że należy traktować je z przymrużeniem oka.

Może jednak można tak powiedzieć o każdym kraju?

Nie wydaje mi się. Poznałeś kiedyś jakiegoś filmowca z Iranu? Tacy twórcy jak Jafar Panahi czy Mohsen Makhmalbaf to śmiertelnie poważni faceci. Trudno zresztą, żeby byli wesołkami, jeśli w ich kraju kamera nie jest zabawką, tylko bronią przeciw reżimowi. Mam silne przekonanie, że pochodzenie i warunki życia determinują twój charakter, a szczególny wpływ mają właśnie na twórczość artystyczną. Dlaczego Aki Kaurismaki musi tak dużo pić i kręcić filmy, w których wódka stanowi podstawowy element scenografii? Odpowiedź jest prosta: ponieważ pochodzi z Finlandii i nie mógłby tam żyć inaczej.

W „Headshot” udało ci się podążyć jednak wbrew stereotypom. Choć akcja twojego filmu toczy się w środowisku płatnych zabójców, fabuła bynajmniej nie obfituje w sceny przemocy.

To pewnie dlatego, że w ogóle nie czuję się dobry w ich kręceniu. W „Headshot” nie mogłem jednak zupełnie z tego zrezygnować, bo poruszałem się przecież w obrębie określonego gatunku. Ani mi było jednak w głowie konkurować na przykład z Johnem Woo, który do perfekcji opanował kręcenie scen akcji w zwolnionym tempie i nadał im charakter niemalże poetycki. Wiedziałem, że nie mogę w swoim filmie zrobić czegoś podobnego, bo tylko nieudolnie kopiowałbym Johna. Wobec tego stwierdziłem, że muszę znaleźć własną drogę i postanowiłem zasięgnąć opinii ekspertów. W pewnym momencie skontaktowałem się więc z prawdziwymi płatnymi zabójcami.

Jak udało ci się tego dokonać?

Znam kilku policjantów, którzy mają kontakty w środowisku płatnych zabójców i pozwolili mi się do niego zbliżyć. Mordercy na zlecenie żyją sobie między nami i co ciekawe, najczęściej okazują się bardzo mili. Po prostu wykonują swoją pracę, tak jak filmowcy czy pisarze. Jeśli umawiasz się na zwyczajną rozmowę z zabójcą, w ogóle nie musisz się go obawiać. Przecież nie będzie miał żadnego interesu w tym, by cokolwiek ci zrobić.

W jaki sposób rozmowy z płatnymi zabójcami wpłynęły na kształt twojego filmu?

Moi rozmówcy uświadomili mi przede wszystkim, że w rzeczywistości wykonanie płatnego zabójstwa przebiega niesamowicie szybko. Chodzi przecież o to, by zaskoczyć ofiarę i nie dać jej możliwości obrony. Według wyliczeń samych morderców, na oddanie strzału mają oni raptem sześć sekund, a jeśli będą z tym zwlekali odrobinę dłużej, istnieje dużo większe prawdopodobieństwo, że coś pójdzie nie tak. Jak sam widzisz, nie było możliwości, by sceny akcji w „Headshot” nakręcić w manierze Johna Woo. To miałoby może sens gdybyśmy portretowali sytuację, w której obie strony dysponują bronią i mają w swojej konfrontacji równe szanse. W przypadku egzekucji, wszystko musi jednak przebiegać bardzo dynamicznie.

(...)

Czy zgodzisz się, że jednym z tematów, który przewija się przez całą swoją karierę i powraca również w „Headshot” jest relacja pomiędzy winą a karą?
Z pewnością tak właśnie jest. Na co dzień czuję się winny wielu rzeczy. Ta świadomość nie przeszkadza mi jednak w popełnianiu kolejnych zbrodni.

Zbrodni?

Rodzajem zbrodni jest choćby kręcenie filmu. W końcu kiedy to robisz, myślisz tylko o sobie, przestajesz troszczyć się o rodzinę, a nade wszystko poddajesz torturom aktorów i członków ekipy. Czuję się z tym wszystkim dość niekomfortowo. Dlatego właśnie, gdy dzieje mi się coś złego odczuwam pewnego rodzaju ulgę. Może właśnie wtedy płacę przecież za wszystkie te grzechy, które popełniam?

Na dodatek twierdzisz, że twoje zbrodnie nie przynoszą ci spełnienia. W jednym z wywiadów przyznałeś, że nie jesteś zadowolony z większości swoich filmów. Czy to samo mógłbyś powiedzieć o „Headshot”?

Sprawa z „Headshot” wygląda trochę inaczej. Na ten film patrzy mi się znacznie łatwiej, bo nie dostrzegam w nim nic osobistego. Oczywiście odzwierciedla on mój gust i pewne tematyczne fascynacje, ale nie traktuję go emocjonalnie. W przypadku „Ploy” czy „Nimfy” nie było to możliwe, bo włożyłem w tamte historie ogromną cząstkę siebie. Gdy kończę kręcić tego typu film, prawie zawsze odnoszę wrażenie, że pierwotny zamysł w mojej głowie był znacznie ciekawszy od końcowego efektu. Nie mówię tego z fałszywej skromności. Te filmy wciąż są przecież dobre na tyle, by zakwalifikować się do Cannes czy Wenecji i walczyć tam o nagrody. Po prostu mam w ich kontekście poczucie niedosytu. Przy „Headshot” mogłem wreszcie się od niego uwolnić. Śmiało mogę powiedzieć, że to mój pierwszy film od dawna, przy którym byłem bardzo blisko realizacji moich pierwotnych zamierzeń.


Więcej w listopadowym numerze KINA



piątek, 2 listopada 2012

TYLKO KRÓTKO, PROSZĘ: "Shadow Dancer" Jamesa Marsha



Film Jamesa Marsha prowokuje nietypowe spojrzenie na konflikt irlandzko- brytyjski. W codziennym życiu bohaterów reżyser znajduje miejsce na dylematy rodem z klasycznej greckiej tragedii. „Shadow Dancer” nieustannie balansuje na granicy pragmatyzmu i idealizmu, troski o najbliższą rodzinę i wierności patriotycznym ideałom. Podjęcie podobnej problematyki pozwala usytuować film Marsha w pobliżu Loachowskiego „Wiatru buszującego w jęczmieniu”. „Shadow Dancer” nie jest jednak w stanie wygenerować równie intensywnych emocji. Fabuła Marsha z pewnością zaskoczy zresztą fanów atrakcyjnie opowiedzianych i dynamicznie zmontowanych dokumentów w rodzaju „Człowieka na linie” czy „Projektu NIM”. Niejako z szacunku wobec trudnych wyborów głównej bohaterki, brytyjski reżyser rezygnuje z formalnego efekciarstwa. „Shadow Dancer” pozostaje filmem znaczących szczegółów, minimalistycznych dialogów i długich ujęć, które chwilami pomagają w wygenerowaniu hitchcocowskiego z ducha suspensu. Mimo wpisanej w siebie hermetyczności, fabuła Marsha bez wątpienia pozostaje przykładem konsekwentnej wizji dojrzałego artysty.

Shadow Dancer
Reżyseria: James Marsh
Ocena: 7/10 


Okrucieństwo miłosierdzia - recenzja "Miłości" Michaela Hanekego





Jakkolwiek przewrotnie by to nie zabrzmiało, „Miłość” stanowi zdecydowanie najsubtelniejszy film w dorobku Michaela Hanekego.

(...) 

Powolna agonia bohaterki ma w sobie wstrząsający autentyzm, który po raz ostatni można było zaobserwować bodaj w bergmanowskich „Szeptach i krzykach”. „Miłość” to kino z równie wysokiej półki, po dawnemu wizjonerskie i przemyślane w najdrobniejszych szczegółach. W szlachetnie prowokacyjnym filmie Hanekego pozorne okrucieństwo z rąk ukochanego stanowi przecież najczystszy akt miłosierdzia.

Więcej w listopadowym numerze miesięcznika HIRO

czwartek, 1 listopada 2012

Czechow na jasełkach- recenzja "Trzech sióstr T"











„Trzy siostry T” to Czechow w manierze szkolnych jasełek. Niczym u rosyjskiego dramaturga, w filmie Macieja Kowalewskiego obserwujemy bohaterów, którzy przegrywają swoje życie i pogrążają się w coraz wyraźniejszym marazmie. Na tym jednak podobieństwa się kończą. Tytułowe bohaterki Kowalewskiego to podstarzałe harpie, które zamieniają w piekło życie wrażliwego 35- latka.

(...) 
Tam gdzie intrygujący film Pawła Sali stawiał na upiorny realizm, Kowalewski salwuje się ucieczką w niewprawną groteskę. Oparte na tym samym kontraście między literacką polszczyzną a rynsztokowym slangiem dowcipy bardzo szybko przestają jednak bawić. Czający się w fabule „Trzech sióstr T” potencjalny dramat wybrzmiewa natomiast zdecydowanie zanadto fałszywie. 

(...) Więcej w październikowym numerze miesięcznika FILM