sobota, 12 kwietnia 2014

Klaustrofobiczna filozofia - recenzja "Locke'a" Stevena Knighta




Ivan Locke świetnie sprawdziłby się jako dubler Larry’ego Gopnika z „Poważnego człowieka”. Obaj mężczyźni zostają skonfrontowani z nadludzką dawką pecha. O ile jednak żydowski profesor z filmu braci Coen był zabawką w ręku złośliwego demiurga, o tyle bohater „Locke’a” stanowi konstrukt myślowy domorosłego filozofa. Steven Knight zdaje egzamin tylko jako twórca klaustrofobicznego thrillera rozpisanego na Toma Hardy’ego i kilka głosów, które natarczywie rozbrzmiewają w słuchawce jego telefonu. Kłopoty zaczynają się, gdy „Locke” nieoczekiwanie skręca w rejony intelektualnej prowizorki. Niepewny sukcesu reżyser niepotrzebnie podkreśla doniosłość poruszanych tematów w niemal każdej scenie filmu. Wskutek tego prosty budowlaniec wygłasza monologi o boskości ukrytej w betonie oraz dokonuje na sobie trywialnej psychoanalizy. Znajoma bohatera – między kolejnymi atakami histerii – odwołuje się natomiast do „Czekając na Godota”. Zabłąkane duchy Freuda i Becketta zostają przyzwane nadaremno i wprowadzają do fabuły tylko niepotrzebny zamęt. Gdyby Knight wykazał większą pewność siebie, z tak obiecującą  historią poradziłby sobie bez niczyjej pomocy.