wtorek, 26 maja 2015

Jestem wdzięczny Woody'emu Allenowi - rozmowa z Marcelem Ophülsem






Jako młody filmowiec miał pan szczęście do współpracy z najważniejszymi reżyserami swoich czasów. Był pan asystentem takich twórców jak Anatol Litvak, Julien Duvivier czy John Huston. Czego właściwie można było się od nich nauczyć?

Wiem, że świetnie wygląda to w życiorysie, ale rzeczywistość nie była już tak kolorowa. Wbrew swym idealistycznym wyobrażeniom, nie mogłem stać za kamerą ani nie miałem wpływu na scenariusze ich filmów. Czułem się raczej kimś w rodzaju gońca. Zamiast istotnych wskazówek praktycznych, zapamiętałem więc z kolejnych planów głównie błahe anegdoty. Być może w Polsce wyglądało to trochę inaczej ze względu na współpracę uznanych reżyserów z młodymi twórcami w strukturach szkoły filmowej. Wiem, że z wyśmienitego traktowania asystentów słynął choćby Andrzej Wajda. Moje osobiste doświadczenia były jednak inne i płynąca z nich nauka dla przyszłego reżysera brzmi: nawet jeśli pracujesz z najlepszymi, nie przeceniaj wynikających z tego korzyści. W tej branży do wszystkiego musisz dotrzeć sam.

W żaden sposób nie pomógł również fakt, że był pan synem znanego reżysera – Maxa Ophlusa?

To wyjątek potwierdzający regułę. Miałem szczęście, bo mój ojciec okazał się bardzo odpowiedzialnym rodzicem, miał ze mną bardzo dobry, przyjacielski kontakt. Nie próbował na siłę wpychać mnie w tryby szołbiznesu, a wręcz przeciwnie wolał żebym trzymał się z daleka od tego środowiska. Gdy jednak dostrzegł, że jego przestrogi nie poskutkowały, a ja naprawdę marzę o karierze filmowca, zapomniał o swoich uprzedzeniach i okazał mi potrzebne wsparcie.

(…)
Jedną pierwszych prób reżyserskich stanowiła dla pana nowela wchodząca w skład filmu „Miłość dwudziestolatków”. Wśród innych filmowców zaangażowanych w ten projekt znajdował się słynny Francois Truffaut. Jaki jest pański stosunek do niego i innych twórców francuskiej nowej fali?

Teraz to już raczej „stara fala”, a większość dawnych buntowników skończyła na cmentarzach. Na placu boju pozostali właściwie tylko Godard, Varda i Rivette. Dziś można mówić o ich wysiłkach z dystansem, ale kiedyś nowofalowcy okazali się właściwymi ludźmi na właściwym miejscu. Kino potrzebowało rewolucji, a oni pojawili się z gotowymi postulatami, które mówiły jak jej dokonać.

Niedługo później potrzeba zmian ogarnęła całą Francję, a w konsekwencji doszło do protestów Maja 68’. W jakim stopniu wydarzenia te zostały zainspirowane przez kino?

Filmowcom i ulicznym demonstrantom chodziło z grubsza o to samo: młodzi chcieli skompromitować starych i zająć ich uprzywilejowaną pozycję. Urodzeni już po 1945 roku buntownicy występowali przeciw elitom, których przedstawiciele nierzadko zachowywali się  w czasie wojny w sposób daleki od ideału. Nowofalowi reżyserzy nie zgadzali się natomiast na to, że o obliczu francuskiego kina decydują twórcy realizujący filmy archaiczne, konwencjonalne i oderwane od ówczesnej rzeczywistości.

Ataki nowofalowców nie zawsze były jednak sprawiedliwe i czasem dotyczyły także całkiem zdolnych reżyserów.

Pamiętam, że pewnego dnia jadłem obiad z Rene Clairem, który był przyjacielem mojego ojca, a także jedną z ulubionych ofiar Truffauta i spółki. W pewnym momencie nie wytrzymałem i spytałem: „Rene, jak właściwie znosisz takie traktowanie?”. Clair tylko się uśmiechnął i odparł: „Powiedz swoim kumplom z Cahiers du cinema, że nie mam żadnych pretensji. W ich wieku zachowywałem się przecież zupełnie tak samo!”.
(…)

Na zakończenie chciałbym raz jeszcze wspomnieć o „The Sorrow and the Pity”. To przecież właśnie na ten film Woody Allen zabiera do kina Diane Keaton w jednej z najsłynniejszych scen kultowego „Annie Hall”. Jak zareagował pan na ten nietypowy hołd ze strony amerykańskiego komika?

Byłem bardzo rozbawiony, a w pewnym sensie nawet dumny. Podczas realizacji filmu Allen skontaktował się ze mną przez prawnika i poprosił o autoryzację swojego pomysłu. Zgodziłem się pod warunkiem, że przedmiotem dowcipu nie będzie sama tematyka filmu i reżyser oczywiście zastosował się do mojej prośby. Pamięta pan scenę, w której bohaterowie mówią: „Te chłopaki we francuskim ruchu oporu musiały być bardzo dzielne, żeby przez tyle czasu słuchać śpiewu Maurice'a Chevaliera?”. Mogę się tylko cieszyć, że dostarczyłem Allenowi pretekstu dla tak zabawnych bon motów.

(...) Więcej w majowym numerze KINA




sobota, 2 maja 2015

Jestem dumny, że mój film spodobał się Goslingowi - wywiad z Noazem Deshem, reżyserem "Białego cienia"





Piotr Czerkawski: Wielu mieszkańców Tanzanii i innych krajów Afryki Wschodniej twierdzi, że osoby dotknięte bielactwem posiadają magiczną moc, a ich części ciała mogą stanowić składnik amuletów oraz eliksirów. Dlatego właśnie w tych rejonach dochodzi do częstych mordów na albinosach, które stanowią wiodący temat „Białego cienia”. Domyślam się, że pański film może pełnić istotną rolę edukacyjną. Czy udało się już zademonstrować go afrykańskiej publiczności?

Noaz Deshe: Pokazaliśmy „Biały cień” w Tanzanii wcześniej niż gdziekolwiek indziej na świecie. Chcieliśmy, aby mieszkańcy tego kraju ocenili nie w pełni zmontowany jeszcze materiał pod kątem wiarygodności realiów, czy brzmienia języka. Pozytywna reakcja dodała nam pewności siebie. Gotowy film miał swoją premierę na Zanzibar Film Festival, a więc największej tego typu imprezie w kraju. Kilka miesięcy temu spotkaliśmy się natomiast z premierem Tanzanii i uzgodniliśmy, że niedługo „Biały cień” trafi w tym kraju do regularnej dystrybucji.

Raptem kilka dni przed naszą rozmową w Tanzanii doszło do kolejnego morderstwa albinosa. Czy myśli pan, że rozgłos wokół „Białego cienia” zmusi władze do aktywniejszej walki z tym procederem?

Sam fakt, że rządzący oficjalnie przyznają się do istnienia problemu i dyskutują o nim między sobą jest już sporym osiągnięciem. To zresztą nie tylko zasługa filmu. Trzeba wspomnieć tu choćby o wieloletniej, sumiennej pracy organizacji pozarządowych. Istnieje więc szansa na poprawę sytuacji albinosów, ale trzeba być realistą. Zamiast liczyć na dobre serce polityków, należy raczej zaufać ich instynktowi samozachowawczemu. Tanzania to piękny kraj, który mógłby czerpać spore dochody z turystyki. Prześladowania albinosów szkodzą jednak jego wizerunkowi i władze powinny być zainteresowani ukróceniem tych praktyk choćby dlatego.

Można odnieść wrażenie, że przesiąknięta magią rzeczywistość „Białego cienia” wzbudza jednocześnie fascynację i grozę.

Ten mechanizm sprawdza się nie tylko w Afryce. Proszę popatrzeć na fundamentalistów religijnych żyjących w zachodnioeuropejskich metropoliach. Reprezentowana przez nich duchowość, wierność rytuałom i oddanie wierze mają w sobie coś egzotycznego, właściwie mogłyby stać się przedmiotem podziwu.  A jednak prowokują przede wszystkim paraliżujący strach.

Bywał pan w Afryce jeszcze na długo przed realizacją „Białego cienia”. Dlaczego tak bardzo zafascynował się pan tym kontynentem?

Od razu poczułem się tam jak w domu. Miałem wrażenie, że trafiłem do miejsca pierwotnego i czystego. Podczas gdy w świecie Zachodu jesteśmy w stanie wiele ukryć za sprawą odgrywania społecznych ról i trzymania się konwenansów, afrykańska rzeczywistość pozostaje wciąż jeszcze wyzbyta tego fałszu.

(…)
Promocję „Białego cienia” wspiera hollywoodzki gwiazdor Ryan Gosling. Co tak bardzo ujęło go w pańskim filmie?

Gdy pokazałem film Ryanowi, zobaczyłem na jego twarzy autentyczne poruszenie. Nie pytałem o szczegóły i nie chciałem, żeby na siłę werbalizował swoje emocje, bo nie zależało mi na sloganie, który mógłbym później wykorzystać na plakatach. Wystarczyło, że Ryan spytał po prostu „Jak mogę ci pomóc?” i uznał, że najbardziej efektywny okaże się jako producent wykonawczy filmu. Później odwdzięczyłem mu się tym samym przy jego debiucie reżyserskim – „Lost River”. Starałem się wtedy przekazać Ryanowi całą dostępną mi wiedzę w zakresie użycia dźwięku i pracy kamery.

W jednym z wywiadów Gosling przyznał, że to właśnie pański pomysł zainspirował kształt słynnej maski, którą nosi w filmie „Drive”. Czy to prawda?

Ryan naprawdę tak powiedział? To bardzo miłe, ale jak zwykle mnie przecenia. Pewnie kiedyś podesłałem mu link do jakiegoś modelu maski, ale wszystkie detale roli w „Drive” są pochodną kreatywności samego Goslinga. Ryan na każdym kroku zadziwia mnie zresztą swoją wyobraźnią i jestem pewien, że będzie w przyszłości wielkim reżyserem.


(...) Więcej w kwietniowym numerze miesięcznika Kino