wtorek, 17 lutego 2015

Upragniona zmiana warty - relacja z Berlinale 2015




Berlinale 2015 zapowiadało się na festiwal podwyższonego ryzyka. Na czele tegorocznego jury stanął w końcu jeden z najbardziej ekscentrycznych twórców współczesnego kina – Darren Aronofsky.  Reżyser „Pi” i „Requiem dla snu” zaczynał jako nadzieja kina niezależnego, ale swój dotychczasowy dorobek zamknął katastrofalnie nieudaną superprodukcją „Noe: wybrany przez Boga”. Aronofsky dał dowód swej nieobliczalności także, gdy kilka lat temu szefował jurorom festiwalu w Wenecji. Chociaż w konkursie startowali wtedy tacy twórcy jak Roman Polański, Todd Solondz i Giorgios Lanthimos, główną nagrodę przyznano manierycznemu „Faustowi” Aleksandra Sokurowa. Wbrew obawom, w Berlinie Aronofsky i spółka stanęli jednak na wysokości zadania. Nawet jeśli niektóre elementy werdyktu – łącznie z motywowanym względami ideologicznymi Złotym Niedźwiedziem dla irańskiego „Taxi” -  mogą wydawać się dyskusyjne, trudno mówić o ewidentnych wpadkach. Wśród różnorodnych filmów konkursowych znalazły się historie reżysera toczącego walkę z reżimem, księży próbujących uniknąć odpowiedzialności prawnej za niegodziwe czyny, czy brytyjskiego małżeństwa z długim stażem, które przechodzi próbę swego uczucia. Jeśli najważniejsze tytuły festiwalu miały jakiś wspólny mianownik tematyczny, był nim rozdźwięk pomiędzy wyznawanymi przez bohaterów ideami, a przeszkodami stającymi na drodze ich realizacji.

(...)

Karnawał seksu i śmierci

Honor uznanych twórców światowego kina obronił właściwie tylko artysta, po którym najtrudniej było się tego spodziewać – Peter Greenaway. W ostatnich latach brytyjski mistrz dryfował w stronę nieudanych eksperymentów z pogranicza filmu i sztuk wizualnych. Pretensjonalność tamtych projektów niespodziewanie zamieniła się jednak w radosną dezynwolturę, która stanęła u podstaw „Eisensteina w Guanajuato”. Nowy film Brytyjczyka to wesołe miasteczko dla fanów art house’u i dwie godziny wypełnionego atrakcjami karnawału. Reżyser zdejmuje swojego bohatera – genialnego twórcę „Października” i „Pancernika Potiomkina” – z piedestału, lecz bynajmniej nie traci do niego szacunku. Wręcz przeciwnie, Eisenstein kapryśny, wulgarny, skoncentrowany na sobie i wreszcie odkrywający przyjemność płynącą z seksu, dopiero teraz zasługuje na szczerą sympatię. W ujęciu Greenawaya staje się figurą artysty, który osiąga spełnienie dopiero, gdy stawia życie ponad sztukę. Podczas krótkiego pobytu w Meksyku – z dala od wścibskich spojrzeń radzieckich władz – może zrzucić z siebie kostium rewolucyjnego ideologa i poważnego intelektualisty. W jednej z najzabawniejszych scen filmu meksykański kochanek bawi się stereotypowym wizerunkiem Eisensteina i tuż po stosunku wkłada mu w odbyt komunistyczną flagę. Przykładów równie ekscentrycznego humoru jest u Greenawaya znacznie więcej. Podczas wizyty na cmentarzu radziecki reżyser i jego kochanek przez kilka minut prześcigają się w wymienianiu nazwisk nieżyjących bohaterów narodowych i ikon meksykańskiej kultury. Beztroska, pozornie absurdalna gra kryje w sobie wyraźny sens: nie ma czasu do stracenia, cieszmy się sobą, dopóki tylko możemy! Wizyta Eisensteina w Meksyku od początku odbywa się w atmosferze tymczasowości, krótkotrwałego ekscesu. Dlatego właśnie szalona zgrywa Greenawaya w końcowych fragmentach nabiera nieoczekiwanej melancholii. Radziecki reżyser zdaje sobie sprawę, że okres beztroski dobiega końca, a już za chwilę jego miejsce zajmie smętna codzienność w pruderyjnej ojczyźnie.

Widzowie Berlinale mogli doskonale wczuć się w sytuację Eisensteina, bo festiwal filmowy także rządzi się przecież swoimi prawami i na kilka dni wprowadza swoich uczestników w porządek daleki od codziennej rutyny. Z tego wszystkiego zdaje sobie sprawę sam Greenaway, który pieczołowicie buduje markę mistrza autopromocji. Brytyjski mistrz zrobił furorę w trakcie berlińskiej konferencji prasowej i dał się zapamiętać za sprawą bon motów w rodzaju: Nie ma ważniejszych tematów niż seks i śmierć. Nie wiem o żadnym z was zbyt wiele, ale jedno jest pewne: dwie osoby musiały się pieprzyć, żebyście mogli się urodzić i bardzo mi przykro, ale pewnego dnia będziecie musieli umrzeć. Inteligentne błazeństwa Greenawaya na krótką chwilę ożywiły pompatyczną atmosferę Berlinale, ale w ostatecznym rozrachunku nie pasowały do śmiertelnie poważnego festiwalu. 

(...)

Triumf polityki

Główna nagroda ostatecznie trafiła do „Taxi” Jafara Panahiego. Nie do końca sprawiedliwą decyzję przyjęto bez głośniejszych sprzeciwów. Irańczyk jest ostatecznie świetnym reżyserem, a jego „Lustro” z 1997 roku należy do arcydzieł współczesnego kina. Dodatkowo, Panahi należy do gorliwych przeciwników irańskiego reżimu i od kilku lat musi obchodzić obostrzenia cenzury, która nałożyła na niego zakaz tworzenia filmów. Nie zmienia to jednak faktu, że „Taxi” okazuje się dziełem niespełnionym, niekonsekwentnie wyreżyserowanym i odstającym od najlepszych tytułów z berlińskiej stawki.

Pierwsza połowa filmu Panahiego przypomina jeszcze jego największe dokonania. Do prowadzonej przez samego reżysera taksówki wsiadają kolejni mieszkańcy Teheranu, a rozmowy z nimi służą do nakreślenia dowcipnej i przenikliwej panoramy społeczeństwa. Kłopoty zaczynają się jednak w momencie, gdy Panahi przestaje interesować się Irańczykami i kieruje kamerę na siebie. „Taxi” zaczyna uginać się pod ciężarem autocytatów z dawnych filmów i świadectw obecnego cierpienia zakneblowanego przez władze artysty. Przy całej sympatii do dotychczasowej twórczości reżysera, trudno oprzeć się wrażeniu, że walka z reżimem staje się dla Panahiego źródłem cokolwiek narcystycznej satysfakcji.


Być może przyznanie nagrody irańskiemu reżyserowi należy odebrać jako gest obrony rozpolitykowanego image’u festiwalu. W dobie rosnącej konkurencji między imprezami należy w końcu pielęgnować własną wyrazistość. W przeciwnym razie z Berlinem może stać się to samo, co z Wenecją, która systematycznie traci swój prestiż na rzecz odbywającego się w tym samym czasie festiwalu w Toronto. Szkoda tylko, że na tego rodzaju spekulacjach traci samo kino, bo nie do końca sprawiedliwy werdykt kładzie się cieniem na jednym z najlepszych berlińskich konkursów od lat. Niezależnie od wszystkiego, cały filmowy świat liczy, że Panahi już wkrótce zostanie wypuszczony z więzienia. Choćby po to, by móc startować na Berlinale na równych prawach, bez taryfy ulgowej przeznaczonej dla prześladowanego dysydenta.

Więcej na łamach miesięcznika Odra