poniedziałek, 28 maja 2012

TYLKO KRÓTKO, PROSZĘ: "Dyktator" Larry'ego Charlesa







„Dyktator” to „Kacza zupa” ery CNN, której sukces opiera się na błyskotliwym podstępie. Reżyser Larry Charles wespół z Sachą Baronem Cohenem urządzają na ekranie orgię trywialności, a jej główną atrakcją czynią najbardziej banalne stereotypy na temat bliskowschodnich satrapów. Przyjęta przez twórców strategia bardzo szybko obnaża jednak własną absurdalność. Charles i Cohen okpiwają protekcjonalizm Zachodu, który interesuje się dyktatorami o tyle, o ile dadzą się oni zaliczyć do grona współczesnych celebrytów. Pod względem tendencji do łączenia popkultury i polityki „Dyktator” idzie w ślady brytyjskiego „Four Lions”, który mistrzowsko oddał na ekranie zjawisko makdonaldyzacji terroryzmu. Jednocześnie jednak komedii twórców "Borata" udaje się dotrzeć w rejony niedostępne dla tamtego filmu. „Dyktator” okazuje się zdolny do wzniecenia obyczajowej rewolucji. Aby to osiągnąć, demonstruje emancypacyjną siłę humoru i dokonuje zamachu na polityczną poprawność. Twórcy filmu nakłaniają widzów, by na czas seansu udzielili sobie dyspensy od wyznawanego światopoglądu i etycznych przekonań. Następnie przez półtorej godziny beztrosko bombardują wszystkich dowcipami z pogranicza rasizmu, mizoginii i skatologii. Zamiast reagować na to oburzeniem, warto doceniać „Dyktatora” na tej samej zasadzie na jakiej wciąż można cieszyć się „Trylogią życia” Pasoliniego. I tam, i tu chodzi przecież o odę na cześć śmiechu, który zachowuje czystość, nawet gdy zostaje wywołany najbardziej plugawymi środkami.

The Dictator
Reżyseria: Larry Charles
Ocena : 8/10

niedziela, 27 maja 2012

Bergman dla pryszczatych- recenzja "Trzech" Toma Tykwera


Recenzja "Trzech", która ze względu na treść nie spodoba się Tomowi Tykwerowi, a ze względu na plakat zirytuje przedstawicieli Zarządu Transportu Miejskiego w Warszawie
 
Nowy film Toma Tykwera to Bergman dla pryszczatych, „Sceny z życia małżeńskiego” przefiltrowane przez wrażliwość rozentuzjazmowanego gimnazjalisty. Kłopot w tym, że ten młokos ma już ponad 40 lat a jakiś czas temu został okrzyknięty nadzieją europejskiego kina. Za sprawą „Trzech” Tykwer roztrwonił kredyt zaufania przyznany mu po dwóch ostatnich filmach. Zrealizowane zagranicą „Pachnidło” i „The International” pozwalały sądzić, że reżyser pozbył się wreszcie dawnych manieryzmów i zasłużył na reputację błyskotliwego stylisty. W pierwszym z tych filmów Tykwer był w stanie pokonać ograniczenia tkwiące w pierwowzorze Patricka Suskinda i uczynić z grafomańskiego czytadła ociekające zmysłowością widowisko. W drugim, nakręconym w Hollywood thrillerze, potrafił połączyć atrakcyjną fabułę z filozoficzną medytacją o współczesnym kinie akcji. Niestety, w przypadku „Trzech” powrót do ojczystych Niemiec oznacza jednocześnie regresję do wcześniejszego etapu twórczego rozwoju. Za sprawą nowego filmu, świat Tykwera znowu stał się przystanią dla zwichrowanych emocjonalnie księżniczek i wojowników. Zapowiadane jako komediodramat o życiu współczesnych Berlińczyków „Trzy” wpada przy okazji we własne sidła. Film Tykwera ma w sobie za mało ironii, by śmieszyć i zbyt dużo dystansu, by okazać się autentycznie przejmującym.

(...) dalszy ciąg tekstu ukazał się w majowym numerze miesięcznika FILM


sobota, 26 maja 2012

TYLKO KRÓTKO, PROSZĘ: "Łowcy głów" Mortena Tylduma






 „Łowcy głów” sprawiają wrażenie jakby powstali w alternatywnym świecie, w którym nikt nigdy nie słyszał o Stiegu Larssonie. Ignorujący schematy wypracowane przez trylogię „Millennium” film Mortena Tylduma nie przypomina posępnej baśni, lecz rozkochaną w sobie błazenadę. Bijąca od reżysera nonszalancja pozwala mu wykrzyczeć na głos to, co w podobnych filmach pozostaje niedbale zakamuflowane. Tyldum nie ukrywa, że „Łowcy” stanowią kipiącą od testosteronu fantazję, a swojemu bohaterowi każe wprost przyznać, że wszystkie jego motywacje wynikają z chęci zwalczenia samczych kompleksów. Po błyskawicznym wyjaśnieniu swych podstawowych intencji norweski reżyser przechodzi do kunsztownej żonglerki gatunkami. „Łowcy”, którzy zaczynają się jak zaginiony film braci Marx, z biegiem czasu dryfują w stronę bardziej klasycznego kryminału, by ostatecznie musnąć terytorium zarezerwowane dla melodramatu. Stylistycznym przebierankom nieprzerwanie towarzyszy sprinterskie tempo intrygi i ekscentryczny dowcip. Zaserwowana w ten sposób mieszanka niespodziewanie rozbudza poczucie nostalgii. Tyldum z „Łowców głów” to przecież nikt inny jak Guy Ritchie na kilka lat przed erą Madonny.


Hodejegerne
Reżyseria: Morten Tyldum
Ocena: 7/10 

piątek, 25 maja 2012

TYLKO KRÓTKO, PROSZĘ: "Najsamotniejsza z Planet"



„Najsamotniejsza z Planet” wrzuca nas w sam środek gęstej sieci skojarzeń. Film Julii Loktev  to art house'owa medytacja szybko osiągająca intensywność egzystencjalnego horroru. Opowieść o  amerykańskich turystach, którzy lekkomyślnie zapuszczają się w niedostępne rejony Kaukazu znakomicie akcentuje grozę tkwiącą we własnej nieprzewidywalności. Nie ona jest tu jednak najważniejsza. Loktev wysuwa na pierwszy plan skomplikowaną psychologicznie relację między parą bohaterów a  ich tajemniczym  przewodnikiem. Cała trójka rozpoczyna między sobą przedziwną grę, w której nieufność łączy się z fascynacją i podszytym samczą rywalizacją pożądaniem. Umieszczony w jednej z pierwszych scen filmu wizualny cytat z „Powiększenia” wskazuje, że tym emocjonalnym zapasom patronować będzie Michelangelo Antonioni. Ze względu na mistrzowskie połączenie strachu i erotyzmu Loktev jeszcze więcej zawdzięcza chyba jednak Bruno Dumontowi. „Najpiękniejsza...” to właściwie  „Twentynine Palms” wykastrowane z szokującej pointy. Urwana w pół słowa opowieść Loktev pozostaje jednak równie złowieszcza.

The Loneliest Planet
Reżyseria: Julia Loktev
Ocena: 9/10

Jesteśmy bardzo ponurą nacją- rozmowa ze Stefanem Friedmannem




W rozmowie ze mną słynny humorysta krytykuje poziom polskich kabaretów, zdradza fascynacje Tyrmandem i Dobrowolskim, a także - a może i przede wszystkim - tłumaczy okoliczności, w których kilka lat temu wystąpił na wiecu Prawa i Sprawiedliwości. Zapraszam do przeczytania fragmentów wywiadu, który w całości ukazał się na łamach Portalufilmowego.pl.


Piotr Czerkawski: Pański dowcip bawi widzów i czytelników już od kilkudziesięciu lat. Ciekaw jestem, czy uważa pan, że charakter poczucia humoru jest kwestią zmienną i ściśle przynależną do konkretnej generacji?

Stefan Friedmann: Z poczuciem humoru jest tak, że albo się je ma albo nie. Wszystko zależy od poziomu dowcipów i preferencji widza. Na pewno z biegiem lat zmieniają się tematy i sposób ich poruszania. Współczesność posługuje się językiem szybkim i dosłownym. Dzisiejsze kabarety, które liczbą dorównują klubom piłkarskim ligi okręgowej licytują się w odwadze sformułowań i żargonie uznanym kiedyś za nieelegancki. Co drugi kabaret powinien nazywać się Gruba Rura.

Te przemiany wzbudzają w panu rozgoryczenie?

To że obecne żarty nie bawią mnie do rozpuku wcale nie znaczy, że zjechałem na bocznicę. Jako przedstawiciel starej gwardii, współpracownik Młynarskiego czy Kofty,  po prostu nie umiem  zachwycać się takim rodzajem sztuki. Nie mam jednak  za złe młodym ludziom, że robią to, co umieją i zarabiają na tym pieniądze, bo to jest tak jakbym się dziwił, że jest internet i intercity.

Ewidentna degradacja kabaretu może zaskakiwać. W początkach swojego istnienia był on przecież uznawany za szczyt wyrafinowania.

Nie bójmy się użyć tego słowa: był elitarny. Przedstawiciele pewnych, wielce szanowanych, środowisk przychodzili na występ, żeby posłuchać jak ktoś dowcipnie komentuje sprawy, którymi żyją na co dzień i od święta. Ten czas już przeminął i nie ma sensu go żałować. Dobrze, że w ogóle miał kiedyś miejsce. Dziś kabaret jest przecież masowy, przypomina świątynię rechotu skrzyżowaną z emocjonalnym McDonaldsem. Ma być prosto, tanio i szybko. Dobrze, że  nie jest trująco. Przynajmniej na razie.

A co z rolą polityczną, którą kabaret odgrywał w naszym kraju w okresie PRL-u?

Kiedy sam wtedy występowałem na scenie, rzeczywiście wiedziałem, że ludzie przychodzą na nasze spektakle, i bawić się odczytując ukryte znaczenia czy aluzje .To była taka gra inteligencka. Dziś nie ma już takich problemów, można powiedzieć wszystko, byleby zrobić to jak najbardziej efekciarsko i jak najlepiej sprzedać swój show.

Poczucie humoru stałoby się więc  kolejną ofiarą transformacji ustrojowej?

Można tak powiedzieć, choć nie chciałbym wyjść tutaj na nieprzejednanego krytyka wolnego rynku. Dzięki kapitalizmowi w ogromnym stopniu zwiększył się przecież nasz dostęp do kultury. Dawniej musieliśmy czekać 10 lat od światowej premiery, żeby obejrzeć na przykład „Ojca chrzestnego”. Dziś wiele filmów pojawia się w Polsce niemal tego samego dnia, co w USA. Oczywiście, za tym wszystkim stoją wyłącznie pobudki finansowe, bo producent chce, po prostu, zarobić jak najszybciej i jak najwięcej. O czymkolwiek zresztą nie zaczniemy mówić, i tak dojdziemy do wniosku, że świat kręci się wokół pieniędzy. Wszystko jest na sprzedaż, zupełnie jak u Wajdy. 

(...)

Gdy tak słucham uprawianej przez pana krytyki naszej mentalności, myślę, że nieprzypadkowo jako jednego z artystycznych mistrzów wymienia pan akurat Leopolda Tyrmanda. Nawet tak przygnębiający czas jak okres lata 50., potrafił on w „Złym” opisać w sposób kolorowy i pełen pasji. Taka zresztą była jego strategia sprzeciwu wobec systemu.

Choć nigdy nie poznałem Tyrmanda osobiście, w młodości miałem poczucie, że podążam jego szlakiem. Tak jak autor „Złego”, byłem bywalcem SPATiF-u, Kameralnej, Hybryd  przesiadywałem w Związku Literatów. Oczywiście to wszystko działo się kilka lat później, a wiedzę o artystycznym światku Warszawy czerpałem z  lektury jego „Życia towarzyskiego i uczuciowego”.

Można powiedzieć, że to właśnie Tyrmand ukształtował pański styl życia?

 O, znalazło by się więcej takich Tyrmandów. Ten właściwy  imponował mi na przykład sposobem w jaki patrzył na modę. W swoich książkach przez kilka stron, z wielką pasją i spostrzegawczością, potrafił przecież rozpisywać się o tym jak ktoś był ubrany. Rozumienie mody nie ograniczało się zresztą u Tyrmanda wyłącznie do ubioru. Ważny element stanowiła choćby popularyzacja jazzu . To właśnie Tyrmand zapewnił mi muzyczną edukację.

Oprócz Tyrmanda ważną rolę w pańskim życiu artystycznym odegrał także Jerzy Dobrowolski. Dla mnie  na zawsze pozostanie on przede wszystkim znakomitym detektywem Marlowem z „Kłopotów to moja specjalność”,  adaptacji opowiadania Chandlera dokonanej dla Teatru Telewizji.

Dobrowolskiego podziwiałem przede wszystkim za nonszalancję i towarzyszącą jej niezwykłą naturalność. Jurek był doskonały w opowiadaniu bzdur z iście kamienną twarzą. Potrafił przez pół godziny mówić coś strasznie głupiego, po czym rozmówca nie wytrzymywał i krzyczał: „Pan się ze mnie nabija!”. „A co, nie wiedział pan?”, odpowiadał wtedy ze spokojem Dobrowolski .

Typowy sarkazm a la Marlowe!

Otóż to! A wie pan, że ja również zagrałem w adaptacji Chandlera? To było „Długie pożegnanie”, w którym Marlowe'a grał Witold Pyrkosz, a ja wcieliłem się w barwną postać szefa meksykańskiej mafii, Mandy'ego Menendeza. Miałem biały garnitur i czarny wąsik. Strasznie byłem groźny.

(...)

Często podkreśla pan, że uważa się za wielkiego indywidualistę...

Odkąd pamiętam miałem wielką potrzebę, żeby wyróżniać się z tłumu! Zawsze kiedy synowie oglądali moje grupowe zdjęcia z dzieciństwa czy młodości, mówili, że rozpoznają mnie bez trudu ze względu na jakieś szczegóły w ubiorze czy w zachowaniu... Na zdjęciu pierwszej komunii jako jedyny mam słoneczne okulary w białych oprawkach. A dzisiaj to przecież krzyk mody...

Zmierzam do tego, że mimo deklarowanej nieustannie niezależności w 2006 roku wystąpił pan na wiecu jednoznacznie kojarzonym z konkretną partią polityczną.

Ech, mówi pan o mojej niechlubnej karcie... Przez pewien czas zatrudniałem agentkę, która bardzo potrzebowała pieniędzy i załatwiła mi serię występów. Dopiero po fakcie zorientowałem się, że odbędą się one przy okazji wieców Prawa i Sprawiedliwości, a więc partii, która zawsze znajdowała się dla mnie na światopoglądowych antypodach. Chcąc nie chcąc, musiałem jednak wypełnić kontrakt. Pojechałem  na pierwszy mityng do Olsztyna, nie krygowałem się i opowiadałem dowcipy w swoim stylu, także te ostrzejsze. Po spotkaniu podszedł do  jeden z prominentnych działaczy partii i próbował wymóc na mnie, żebym przestał żartować z Kościoła. Odpowiedziałem mu, że jestem zawodowym humorystą i będę śmiał się z tego, co chcę. Skończyło się banalnie. Agentka uciekła z pieniędzmi. Mówi się trudno. Ta historia tylko potwierdza, że artysta powinien być niezależny i nie opowiadać się za żadną opcją polityczną.

Przyznam, że mnie pan uspokoił. Swoją drogą, ta historia przypomniała mi popularną opinię, że humor najmocniej spełnia swoją rolę, jeśli jest wymierzony przeciwko czemuś konkretnemu. Przeciw czemu występuje więc dowcip Stefana Friedmanna?

Jako indywidualista zawsze byłem nieufny wobec stagnacji, oficjalności i skostniałych zasad postępowania. Mamy w naszym społeczeństwie pewne kanony zachowań religijnych czy patriotycznych, którym hołdujemy i nie próbujemy nawet się zastanowić, czy faktycznie są nam potrzebne. Zachowujemy się jakbyśmy jechali w zamkniętym przedziale pociągu. Tymczasem ja, za sprawą swojego humoru, chciałbym nakłaniać ludzi, żeby z tego pociągu wyskoczyli. Albo chociaż pociągnęli za hamulec bezpieczeństwa.


Powyżej umieszczono tylko fragmenty rozmowy. Całość można przeczytać pod adresem: http://www.portalfilmowy.pl/wydarzenia,207,7812,1,1,Stefan-Friedmann-Niegrzeczny-chloptas.html

czwartek, 24 maja 2012

TYLKO KRÓTKO, PROSZĘ: "Mroczne cienie" Tima Burtona



Od dziś ruszam na blogu z nowym, nieregularnym cyklem, w którym będę zajmował się filmami z bieżącego repertuaru kinowego. Wszystkie chwyty dozwolone, warunek tylko jeden: długość wpisu nie będzie przekraczała 2000 znaków. Na pierwszy ogień idą rozczarowujące "Mroczne cienie" Tima Burtona. Zapraszam do (krótkiej) lektury!

Świadomy podupadającej renomy Tim Burton uprawia przed kamerą płaczliwą autoanalizę. Główny bohater, niedostosowany do nowej rzeczywistości wrażliwiec, bez trudu daje się rozpoznać jako reżyserskie alter ego. W „Mrocznych cieniach” Burton próbuje wrócić do łask widowni za sprawą bajki o wampirach, której czerstwy humor odsyła raczej do „Kołysanki” Juliusza Machulskiego niż na przykład „Nieustraszonych pogromców wampirów” Romana Polańskiego. Maksymalnie przesłodzony finał czyni natomiast z filmu Burtona coś w rodzaju „Zmierzchu” dla oldtimerów. Na szczęście „Mrocznym cieniom” zdarzają się jednak również jaśniejsze momenty. Chwilami film Burtona pozytywnie zaskakuje umiejętnym budowaniem erotycznego napięcia i sprawnością w łączeniu wizualnej maestrii z campową przesadą. Wszystkich tych składników ekranowej rzeczywistości starcza akurat na tyle, by uznać „Mroczne cienie” za rodzaj rehabilitacji po doskonale nijakiej „Alicji w Krainie Czarów”. To jednak wciąż  zbyt mało, by zaprzeczyć stwierdzeniu, że współczesny Burton pozostaje tylko cieniem samego siebie sprzed lat.

Mroczne cienie
Reż. Tim Burton
Ocena: 6/10 





środa, 9 maja 2012

Prowincja jest nieśmiertelna- rozmowa z Andrzejem Barańskim


W oczekiwaniu na jutrzejszą, wrocławską premierę "Księstwa" z udziałem Andrzeja Barańskiego, przedstawiam obiecany wywiad z reżyserem. Twórca "Nad rzeką, której nie ma" opowiada mi o swojej fascynacji książkami, Zbigniewa Masternaka, różnicach między miastem a wsią i krzywdzących stereotypach na temat polskiej prowincji. Zapraszam do przeczytania fragmentów wywiadu, który w całości ukazał się w majowym wydaniu miesięcznika "Kino".

Piotr Czerkawski: Choć przez ponad 40 lat kręcenia filmów wypracował pan rozpoznawalny styl, wciąż jeszcze potrafi pan zaskakiwać odbiorców. „Księstwo” wydaje mi się w pańskim dorobku pozycją szczególną, pod wieloma względami różniącą się od poprzednich dokonań.

Andrzej Barański: Zazwyczaj nie lubiłem opowiadać różnych rzeczy wprost, wolałem posługiwać się symbolami i alegoriami. Natomiast od jakiegoś czasu dużo myślałem o tym, by nakręcić film na wskroś realistyczny. W końcu wpadły mi w ręce książki Zbigniewa Masternaka, które od pierwszych stron zachwyciły mnie właśnie autentyzmem i wiarygodnością. W miarę jak zacząłem coraz bardziej interesować się Masternakiem i jego twórczą metodą, to poczucie jeszcze się pogłębiało. Zorientowałem się na przykład, że autor nie stosuje żadnych uników i kamuflaży, nie boi się towarzyskiego ostracyzmu, nazywa swojego bohatera Zbyszkiem i wprost przyznaje, że pisze o sobie i o ludziach z rodzinnej wsi. Masternak powiedział mi, że kiedy pisał „Księstwo”, zamierzył je wręcz jako próbę rozprawy z nielubianym sołtysem. Co więcej, myślę, że ta walka wciąż jeszcze się nie zakończyła. Nawet kiedy czytam książkę, w której bohater Masternaka snuje się po Paryżu, wciąż czuję, że ma w pamięci tego świętokrzyskiego sołtysa.

Niestroniący od autobiografizmu Masternak  wydaje się dziś jednym z najważniejszych polskich pisarzy młodego pokolenia.

Choć Masternak napisał pierwszą książkę właściwie przez przypadek, odniósł sukces i potrafił go wykorzystać. Skutek jest taki, że mimo dopiero 33 lat na karku, ma na koncie już całkiem pokaźny dorobek literacki. Tajemnica powodzenia Masternaka leży również w jego charakterze. W przeciwieństwie na przykład do Hłaski czy Wojaczka, którzy w swojej twórczości także obficie czerpali z własnej biografii, autor „Księstwa” nie ma w sobie nic ze straceńca. Masternak to człowiek uporządkowany, a przy tym nieprawdopodobnie wręcz zaradny. Wiem, że wzbudza zazdrość wielu bardziej doświadczonych literatów, bo dzięki swojej przedsiębiorczości pozostaje jedną z niewielu osób w Polsce, które potrafią bez trudu utrzymać się z samego tylko pisania.

Określa pan „Księstwo” jako kino realistyczne. Jednocześnie jednak zarówno literacki pierwowzór, jak i pański film w wielu momentach ukazują opisywaną rzeczywistość w krzywym, ironicznym zwierciadle.

Poczucie humoru  było jedną z tych zalet książki, którą koniecznie chciałem zawrzeć również w filmie. W recenzjach powieści Masternaka ten element wydaje mi się trochę niedoceniany a przecież opisywanie  bolesnych zdarzeń z własnego życia w tonie komicznym wymaga zarówno psychicznej siły, jak i literackiego kunsztu. Dowcip jest zresztą kolejną sferą, w której literatura Masternaka objawia swoją autentyczność. Te książki operują humorem typowo wiejskim, są bardzo mocno zanurzone w nurcie literatury plebejskiej, a nawet sowizdrzalskiej.


Jeden z najważniejszych wątków „Księstwa” stanowi rozdarcie między przywiązaniem wsi a chęcią ucieczki do miasta.

Widać to choćby na podstawie stosunku bohaterów do używania gwary. Choć ojciec głównego bohatera jest prostakiem i pijaczyną, to ze względu na rzekome książęce pochodzenie stara się unikać jej używania. Natomiast wujek, który przeniósł się do miasta i z definicji używa zwykłej polszczyzny, po paru kieliszkach z utęsknieniem do gwary powraca. Gdzieś pośrodku tego wszystkiego znajduje się Zbyszek, któremu nie zależy szczególnie na podtrzymywaniu tradycji, ale jednak ma ją we krwi. Widać to w scenie z przybyłym z miasta psychoterapeutą, wzorowanym zresztą na Marku Kotańskim, który chce wkupić się w łaski bohatera i traktuje go jak inteligenta. Zbyszek jednak wyczuwa fałsz jego postawy i w pewnym momencie specjalnie rzuca po wiejsku: „Tylko mi stodoły nie spalta!”.

(...)

To ciekawe, że choć akcja większości pańskich filmów zostaje umiejscowiona w małych miasteczkach, bardzo rzadko portretował pan na ekranie wieś.
Tak naprawdę jedynym moim filmem o tematyce stuprocentowo wiejskiej było do tej pory „Niech gra muzyka” z 2000 roku. Zrealizowałem go po to, żeby dać wyraz swojej fascynacji działalnością ludowych muzyków. Nie chodziło mi nawet o jakość ich twórczości, bo ta bywała zupełnie różna. Bardziej inspirowała mi widoczna u nich na każdym kroku pasja. Ciekawie było również zastanowić się nad ich stosunkiem do własnej twórczości. Jeden z bohaterów uznał się za muzyka, bo po prostu kupił sobie instrument. Nieważne, że w ogóle nie miał słuchu, umiejętności i nikt nie chciał z nim grać. Liczył się fakt, że on sam czuje się artystą. Takich barwnych anegdot udało mi się umieścić w filmie więcej. Swoją drogą, zabawne było, że część spośród nielicznych krytyków, którzy napisali cokolwiek o „Niech gra...” potraktowała go jako film dokumentalny. Tymczasem, choć skorzystałem z naturszczyków, zrobiłem z niego ewidentną fabułę!

Wiejską scenerię wykorzystuje pan również w filmie „Tabu”.

W tym filmie wieś posłużyła mi wyłącznie za pewnego rodzaju sztafaż. Opowiedziałem historię pełną metafizyki, więc potrzebowałem do niej bardzo wielu surowych pejzaży i otwartych przestrzeni, które mogłem znaleźć tylko w scenerii wiejskiej. Tego typu wizja wzbudziła zresztą pewną konsternację. Pamiętam, że po seansie kolaudacyjnym zdziwiona komisja niemal uniemożliwiła mi rozpowszechnianie filmu. Jeden z członków zapytał mnie wprost: „Zrobił pan film o wsi, ale gdzie w takim razie są tam kury”?

Trudno o lepszą ilustrację ignorancji z jaką w Polsce często wciąż myśli się o wsi.

Tymczasem mnie zawsze obce było myślenie spod znaku „Nakręćmy scenę młócki, bo ruszanie cepami wyjdzie widowiskowo na ekranie”. Gdy kręciłem film o wsi taki jak „Księstwo”, wyszedłem z założenia, że będę miał do czynienia z przygotowanym widzem i mogę pominąć pewne oczywistości. Inna strategia często  bierze się z braku szacunku dla odmienności i myślenia stereotypami. Tymczasem ja miałem zawsze dużo sympatii dla mieszkańców wsi. Uporządkowanie, nieśpieszność trybu życia nadaje im pewną godność. Ich życie wydaje się bardziej bezpośrednie. Weźmy na przykład stosunek do przyrody. W mieście  omijamy kałużę i idziemy do naszego – jak to nazwał Gałczyński - „biura papieru, żelaza i kłamstwa”. Na wsi człowiek zwyczajnie się w takim deszczu czy błocie. Niezależnie od tego czy za oknem ma, deszcz, śnieg czy mróz, musi iść na pole. Ta zależność ma decydujące znaczenie dla wiejskiej religijności, w której chłopi zawsze szukali oparcia przed nieprzewidywalnością natury. Tymczasem oni walczyli na śmierć i życie o miedzę, dbali bardzo o sprawy materialne a potem szli do kościoła. Specyfika wiejskiej religijności również jest bardzo inspirująca. Wielkie wrażenie robiła na mnie zawsze również  życiowa mądrość mieszkańców wsi.


Na czym, według pana, polega jej charakter?

 Gdy kręciłem „Niech gra muzyka”, rozmawiałem z ludźmi, którzy skończyli ledwie kilka klas szkoły podstawowej a często wydawali się znacznie bardziej przenikliwi ode mnie. Bardzo podobne odczucia miałem zresztą przy filmie „Braciszek”, gdy interesowałem się świadectwami świętości ojca Alojzego Kosiby zebranymi wśród ludzi bardzo prostych i ledwo piśmiennych. Ich szalenie proste, ale pełne emocji zdania bardzo mnie zachwyciły. Hierarchowie kościoła mieli na ten temat inne zdanie, bo bardzo długo wstrzymywali proces beatyfikacyjny Kosiby. Przestraszyli się tego, że świętym zostanie ogłoszony „prostaczek”.

Uprzedzenia uprzedzeniami, ale wstyd dotyczący własnego pochodzenia ogarnia czasem samych mieszkańców wsi.

Wydaje mi się, że w Polsce mają oni bardzo niewielką samoświadomość. Interesujące wydaje mi się na przykład bardzo niskie poparcie dla partii chłopskich, które reprezentują przecież niemal połowę ludności kraju. Kiedyś przygotowywałem się do nakręcenia filmu dokumentalnego o ruchu ludowym w Polsce i uzmysłowiłem sobie, że zarówno przed wojną, jak i w PRL-u chłopskie pochodzenie deklarowało bardzo wielu uniwersyteckich profesorów. Część z nich w tygodniu wykładało na uczelni a w weekendy wracało do domów i próbowało prowadzić normalne wiejskie życie. Czasem te starania, by nie odcinać się od swoich korzeni wypadały nawet groteskowo. Trafiłem na przykład na anegdotę zgodnie, z którą pewien profesor przyjechał w odwiedziny na wieś i zażyczył sobie, żeby na noc przygotowano mu posłanie na sianie w oborze. Zapomniał jednak jak potrafią w nocy zachowywać się zwierzęta i szczerze się zdziwił, gdy co chwilę budziły go na przykład mysie piski.

Czy myśli pan, że istnieje szansa, żeby polska prowincja wzbudzała większe zainteresowanie?

Ona zawsze będzie nieśmiertelna! Tym razem nie za Wałęsą a za Mickiewiczem powtórzę, że „prowincja jest ojczyzną poetów”. Nie mieliśmy swojego Flauberta czy Balzaka, więc w Polsce wciąż pozostaje nieopisana, gotowa do odkrycia. Prowincja łączy w sobie sprzeczności: może dawać wolność i zniewalać, przyciągać i odpychać. Jest osobnym, fascynującym wszechświatem.


wtorek, 8 maja 2012

Porozmawiajmy o "Księstwie"


10 maja (czwartek) o 19:45 zapraszam do Dolnośląskiego Centrum Filmowego na wrocławską premierę "Księstwa" Andrzeja Barańskiego. Niedoceniona w Gdyni, chwalona w Karlovych Varach ekranizacja poczytnej literatury Zbigniewa Masternaka należy do najlepszych polskich filmów sezonu. Miło mi poinformować, że po seansie wezmę udział w dyskusji z Andrzejem Barańskim. Spotkanie poprowadzi, oczywiście, Jan Pelczar. Zapraszam do kina a przy okazji polecam mój wywiad z reżyserem, który ukazał się w majowym numerze miesięcznika "Kino" a jutro - w obszernych fragmentach - będzie do przeczytania na blogu.

czwartek, 3 maja 2012

Dziś ludzie znienawidziliby "Guzikowców"- rozmowa z Petrem Zelenką


Żarty się skończyły. Petr Zelenka nie przypomina już inteligentnego błazna, który kokietuje dziennikarzy absurdalnymi dowcipami. W poważnej, obszernej rozmowie odbytej w trakcie tegorocznego "Kina na Granicy" opowiada mi o przyczynach swojego artystycznego milczenia, szacunku do Vaclava Havla i sympatii dla Ruchu Oburzonych.

(...)
Piotr Czerkawski: Pańska fascynacja muzykami wynika pewnie również z tego, że ma pan doświadczenie gry w zespołach punkrockowych. Czy wciąż ma pan w sobie charakterystyczną dla punku buntowniczą energię?

Petr Zelenka:
W przypadku punku jeszcze ważniejsza niż  bunt wydaje mi się desperacja. Za młodu myślałem, że system, w którym funkcjonuję działa źle a ludziom, którzy go współtworzą miałem do przekazania tylko coś w rodzaju „pieprzcie się, i tak nie mam nic do stracenia!”. Potem jednak zacząłem odnosić pierwsze sukcesy, siłą rzeczy złagodniałem i sam stałem się właściwie częścią krytykowanego systemu. Teraz jednak sytuacja  znowu trochę się zmieniła. Okres pomiędzy „Guzikowcami” a „Opowieściami o zwyczajnym szaleństwie”, który był dla mnie pasmem samych sukcesów, dawno już dobiegł końca. Zacząłem czuć na sobie coraz większą presję a moje kolejne projekty spotykały się z coraz mniejszym entuzjazmem branży. Znowu  oddalałem się od systemu i dziś czuję się właściwie takim samym outsiderem jak kiedyś.

Potwierdzenie tych słów przynosi pańska filmografia. Inaczej niż chociażby Jan Hrebejk, który realizuje po kilka filmów rocznie, pan zamknął swój dotychczasowy dorobek na „Braciach Karamazow”, którzy powstali aż cztery lata temu!

Podstawowa różnica między nami polega na tym, że – w przeciwieństwie do Hrebejka – nie umiem iść na kompromisy. Nie mówię tego, żeby krytykować Jana, bo w pewnym sensie podziwiam sposób w jaki dostosowuje się do wymagań producentów i jednocześnie nie traci  własnego stylu. Tymczasem ja zawsze mam z tym problemy, spieram się z ludźmi, którzy chcą wpływać na kształt moich filmów a nawet jeśli znajdę kogoś, kto tego nie robi, najczęściej może mi on zaoferować tylko niewielką ilość pieniędzy. Poszukiwanie człowieka, który byłby na tyle profesjonalny i wiarygodny,  że chciałbym współpracować z nim przy kolejnym projekcie trwało aż trzy lata. Dopiero po takim czasie porozumiałem się z młodym producentem Pavelem Cechakiem, który zainteresował się moim pomysłem i opowiedział o nim  Davidowi Ondrickovi. Wskutek tego obaj wyprodukują mój kolejny film, który będzie dziwaczną opowieścią  o długowiecznej papudze należającej do francuskiego premiera Edouarda Daladiera. Na razie mamy już 40% budżetu i myślę, że przez następny rok uda nam się skompletować całość i nakręcić ten film a za dwa lata będę mógł zaprosić państwa na premierę.

W pańskiej twórczości można dostrzec ewolucję. „Bracia Karamazow” wydają się znacznie dojrzalsi  niż na przykład przepełnieni błazeńskim humorem „Guzikowcy”. Czy czuje pan, że pańskie filmy mają ze sobą cokolwiek wspólnego?

Kiedy kręcę film nigdy niczego z góry nie zakładam i pewne refleksje przychodzą mi do głowy dopiero po wielu latach. Jakiś czas temu zdałem sobie na przykład sprawę, że właściwie każdy mój film, choćby nie wiadomo jak od siebie różny, opowiada w pewien sposób o nostalgii za przyjaźnią. Dla mnie to uczucie jest ważniejsze nawet  od miłości.

Czy z perspektywy czasu wciąż jest pan zadowolony z filmów zrealizowanych na początku kariery?

Myślę, że miałem dużo szczęścia, bo moje filmy z lat 90. idealnie trafiły w swój czas. Gdybym dziś nakręcił „Guzikowców”, ludzie by ich znienawidzili. Tak stało się przecież z „Czterema słońcami”, najnowszym filmem Bohdana Slamy. Ja wyszedłem z kina bardzo zadowolony, a czescy krytycy i widzowie kręcili nosem. Kilka lat temu byliby zachwyceni sposobem, w jaki Slama łączy komizm i dramat, magię i codzienność. Dziś mówili raczej coś w stylu: „Po co reżyserowi ta cała poezja? Film jest nierealistyczny, nie rozumiemy go i wcale nie chcemy zrozumieć!”.

Z czego bierze się dziś niechęć do tego  typu kina?

Pewnie wydaje się ono ludziom zbyt skomplikowane, bo miesza ze sobą różne gatunki i nastroje. To zmusza do myślenia, a współczesny widz, przynajmniej ten czeski, robi się coraz bardziej prostacki i przestaje lubić podobne wyzwania. Poza tym  filmy moje czy Slamy opowiadają głównie o nieudacznikach a w naszych pragmatycznych czasach mało kto chce się identyfikować z tego typu bohaterami.

Jednym z najciekawszych bohaterów filmu Slamy, który miał polską premierę na tegorocznym Kinie na Granicy, był Karel, samozwańczy mistyk, który w groteskowy sposób próbuje wpłynąć na życie głównych bohaterów. Obecność takiej postaci jest symptomatyczna dla czasów, w których dostrzegamy słabości instytucjonalnej religii, ale jednocześnie łakniemy w naszym życiu przejawów duchowości. Podobna diagnoza współczesności wydaje się obecna również w kilku pańskich filmach.

Zwłaszcza po 11 września stało się jasne, że religia w naszych czasach znów odgrywa ogromną rolę. Zarówno w   codzienności, jak i w  przełomowych momentach naszego życia okazuje się ona znacznie ważniejsza niż na przykład ekonomia. Wszyscy potrafią to zrozumieć, tylko nie Czesi. W krajowych recenzjach moich „Braci Karamazow” dominowały opinie w stylu: „Och, to bardzo mocny film. Tylko dlaczego oni ciągle gadają o tej religii?”.

(...)

Polska sympatia do Czechów objawia się także w fascynacji postacią Vaclava Havla. Czy pańscy rodacy  podzielali te pozytywne odczucia?

Dla wielu Czechów Havel był postacią tego samego formatu, co dla Polaków Wałęsa albo Michnik. Mam wrażenie, że gdy nie wiedzieliśmy jak postąpić w danej sytuacji, zastanawialiśmy się, co zrobiłby na naszym miejscu Vaclav Havel.  Z drugiej jednak strony, mnóstwo ludzi o wąskich horyzontach odrzucało go, bo był dla nich zbyt intelektualny. Sytuacja zmieniła się trochę po śmierci Havla, bo jego przeciwnicy uznali wtedy, że nawet jeśli ich irytował, to jego polityczna odwaga zasługiwała na szacunek. Pamiętam, że poszedłem na pogrzeb Havla, który odbywał się na Hradczanach i byłem zaskoczony, że wśród ludzi chcących złożyć mu hołd nie przeważali intelektualiści, lecz zwykli, prości Prażanie, którzy docenili rolę, jaką Havel odegrał w obaleniu komunizmu i budowie czeskiej demokracji. Przez jakiś tydzień po jego śmierci Czesi poczuli się zjednoczeni w smutku, ale potem o tym zapomnieli i wszystko wróciło do normy. Mimo wszystko jestem jednak zdania, że jeszcze za nim zatęsknimy.

Podkreśla pan jednak, że Czesi nie potrzebują już podobnych autorytetów, są nastawieni konformistycznie i oddani bezrefleksyjnej konsumpcji. Taka charakterystyka pasuje zresztą do większości społeczeństw we współczesnej Europie. Czy myśli pan, że zmieni to Ruch Oburzonych?

 Intensywnie śledziłem wydarzenia w nowojorskim parku Zucotti, bo od początku wiedziałem, że mamy do czynienia z pewnym przełomem. Po raz pierwszy ludzie zbuntowali się przecież nie przeciwko konkretnym politykom, ale całemu systemowi. Zrozumieli, że partie polityczne mają znacznie mniejszy wpływ na rzeczywistość niż na przykład banki. Ta zmiana w masowym myśleniu mnie zafascynowała i jestem naprawdę ciekaw do czego doprowadzi w przyszłości. Pewne echa  politycznych przemian można przecież dostrzec nawet w Rosji. Wystarczy podać przykład dziewczyn z punkowego zespołu Pussy Riot, które nagrały piosenkę krytykującą Putina i zostały przez niego wtrącone do więzienia. Jeśli dyktator reaguje z wściekłością na zwykłą piosenkę, to znaczy, że jego pozycja jest coraz bardziej zagrożona.

W bardzo poważny sposób mówi pan o swoich ideałach i autorytetach. Tymczasem w wielu wywiadach lubi pan określać siebie jako cynika.

 Część mnie ma w sobie chęć, żeby mówić ludziom, co jest dobre a co złe, podczas gdy druga skłania się raczej ku opcji: „dajcie spokój z zasadami i róbcie to, na co macie ochotę”. Po „Braciach Karamazow” jestem jednak już trochę zmęczony moralizowaniem.  Teraz chciałbym raczej wrócić do dostarczania widzom dobrej rozrywki. Wcale nie jestem jednak pewien, czy to się uda. Weźmy na przykład mój nowy projekt o papudze Daladiera. Planuję, aby ten film w sobie fikcję i dokument, a także dotknął traumatycznego wydarzenia, jakim była dla moich rodaków konferencja monachijska z 1938 roku. Spróbuję udowodnić, że to właśnie przez nią Czesi nienawidzą dziś wszystkich wokół. Chciałbym opowiedzieć o tym w sposób zabawny, ale nie mam pojęcia, czy się uda. Wychodzi na to, że znowu czeka mnie wielki eksperyment. Mogę jednak obiecać, że następnym razem nakręcę już coś lżejszego.

Powyższy tekst stanowi tylko fragment wywiadu. Całość można przeczytać na łamach Portalufilmowego