Recenzja "Trzech", która ze względu na treść nie spodoba się Tomowi Tykwerowi, a ze względu na plakat zirytuje przedstawicieli Zarządu Transportu Miejskiego w Warszawie
Nowy film Toma Tykwera to Bergman dla
pryszczatych, „Sceny z życia małżeńskiego” przefiltrowane
przez wrażliwość rozentuzjazmowanego gimnazjalisty. Kłopot w tym,
że ten młokos ma już ponad 40 lat a jakiś czas temu został
okrzyknięty nadzieją europejskiego kina. Za sprawą „Trzech”
Tykwer roztrwonił kredyt zaufania przyznany mu po dwóch ostatnich
filmach. Zrealizowane zagranicą „Pachnidło” i „The
International” pozwalały sądzić, że reżyser pozbył się
wreszcie dawnych manieryzmów i zasłużył na reputację
błyskotliwego stylisty. W pierwszym z tych filmów Tykwer
był w stanie pokonać ograniczenia tkwiące w pierwowzorze Patricka
Suskinda i uczynić z grafomańskiego czytadła ociekające
zmysłowością widowisko. W drugim, nakręconym w Hollywood
thrillerze, potrafił połączyć atrakcyjną fabułę z filozoficzną
medytacją o współczesnym kinie akcji. Niestety, w przypadku
„Trzech” powrót do ojczystych Niemiec oznacza jednocześnie
regresję do wcześniejszego etapu twórczego rozwoju. Za sprawą
nowego filmu, świat Tykwera znowu stał się przystanią dla
zwichrowanych emocjonalnie księżniczek i wojowników. Zapowiadane
jako komediodramat o życiu współczesnych Berlińczyków „Trzy”
wpada przy okazji we własne sidła. Film Tykwera ma w sobie za mało
ironii, by śmieszyć i zbyt dużo dystansu, by okazać się
autentycznie przejmującym.
(...) dalszy ciąg tekstu ukazał się w majowym numerze miesięcznika FILM
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz