czwartek, 3 maja 2012

Dziś ludzie znienawidziliby "Guzikowców"- rozmowa z Petrem Zelenką


Żarty się skończyły. Petr Zelenka nie przypomina już inteligentnego błazna, który kokietuje dziennikarzy absurdalnymi dowcipami. W poważnej, obszernej rozmowie odbytej w trakcie tegorocznego "Kina na Granicy" opowiada mi o przyczynach swojego artystycznego milczenia, szacunku do Vaclava Havla i sympatii dla Ruchu Oburzonych.

(...)
Piotr Czerkawski: Pańska fascynacja muzykami wynika pewnie również z tego, że ma pan doświadczenie gry w zespołach punkrockowych. Czy wciąż ma pan w sobie charakterystyczną dla punku buntowniczą energię?

Petr Zelenka:
W przypadku punku jeszcze ważniejsza niż  bunt wydaje mi się desperacja. Za młodu myślałem, że system, w którym funkcjonuję działa źle a ludziom, którzy go współtworzą miałem do przekazania tylko coś w rodzaju „pieprzcie się, i tak nie mam nic do stracenia!”. Potem jednak zacząłem odnosić pierwsze sukcesy, siłą rzeczy złagodniałem i sam stałem się właściwie częścią krytykowanego systemu. Teraz jednak sytuacja  znowu trochę się zmieniła. Okres pomiędzy „Guzikowcami” a „Opowieściami o zwyczajnym szaleństwie”, który był dla mnie pasmem samych sukcesów, dawno już dobiegł końca. Zacząłem czuć na sobie coraz większą presję a moje kolejne projekty spotykały się z coraz mniejszym entuzjazmem branży. Znowu  oddalałem się od systemu i dziś czuję się właściwie takim samym outsiderem jak kiedyś.

Potwierdzenie tych słów przynosi pańska filmografia. Inaczej niż chociażby Jan Hrebejk, który realizuje po kilka filmów rocznie, pan zamknął swój dotychczasowy dorobek na „Braciach Karamazow”, którzy powstali aż cztery lata temu!

Podstawowa różnica między nami polega na tym, że – w przeciwieństwie do Hrebejka – nie umiem iść na kompromisy. Nie mówię tego, żeby krytykować Jana, bo w pewnym sensie podziwiam sposób w jaki dostosowuje się do wymagań producentów i jednocześnie nie traci  własnego stylu. Tymczasem ja zawsze mam z tym problemy, spieram się z ludźmi, którzy chcą wpływać na kształt moich filmów a nawet jeśli znajdę kogoś, kto tego nie robi, najczęściej może mi on zaoferować tylko niewielką ilość pieniędzy. Poszukiwanie człowieka, który byłby na tyle profesjonalny i wiarygodny,  że chciałbym współpracować z nim przy kolejnym projekcie trwało aż trzy lata. Dopiero po takim czasie porozumiałem się z młodym producentem Pavelem Cechakiem, który zainteresował się moim pomysłem i opowiedział o nim  Davidowi Ondrickovi. Wskutek tego obaj wyprodukują mój kolejny film, który będzie dziwaczną opowieścią  o długowiecznej papudze należającej do francuskiego premiera Edouarda Daladiera. Na razie mamy już 40% budżetu i myślę, że przez następny rok uda nam się skompletować całość i nakręcić ten film a za dwa lata będę mógł zaprosić państwa na premierę.

W pańskiej twórczości można dostrzec ewolucję. „Bracia Karamazow” wydają się znacznie dojrzalsi  niż na przykład przepełnieni błazeńskim humorem „Guzikowcy”. Czy czuje pan, że pańskie filmy mają ze sobą cokolwiek wspólnego?

Kiedy kręcę film nigdy niczego z góry nie zakładam i pewne refleksje przychodzą mi do głowy dopiero po wielu latach. Jakiś czas temu zdałem sobie na przykład sprawę, że właściwie każdy mój film, choćby nie wiadomo jak od siebie różny, opowiada w pewien sposób o nostalgii za przyjaźnią. Dla mnie to uczucie jest ważniejsze nawet  od miłości.

Czy z perspektywy czasu wciąż jest pan zadowolony z filmów zrealizowanych na początku kariery?

Myślę, że miałem dużo szczęścia, bo moje filmy z lat 90. idealnie trafiły w swój czas. Gdybym dziś nakręcił „Guzikowców”, ludzie by ich znienawidzili. Tak stało się przecież z „Czterema słońcami”, najnowszym filmem Bohdana Slamy. Ja wyszedłem z kina bardzo zadowolony, a czescy krytycy i widzowie kręcili nosem. Kilka lat temu byliby zachwyceni sposobem, w jaki Slama łączy komizm i dramat, magię i codzienność. Dziś mówili raczej coś w stylu: „Po co reżyserowi ta cała poezja? Film jest nierealistyczny, nie rozumiemy go i wcale nie chcemy zrozumieć!”.

Z czego bierze się dziś niechęć do tego  typu kina?

Pewnie wydaje się ono ludziom zbyt skomplikowane, bo miesza ze sobą różne gatunki i nastroje. To zmusza do myślenia, a współczesny widz, przynajmniej ten czeski, robi się coraz bardziej prostacki i przestaje lubić podobne wyzwania. Poza tym  filmy moje czy Slamy opowiadają głównie o nieudacznikach a w naszych pragmatycznych czasach mało kto chce się identyfikować z tego typu bohaterami.

Jednym z najciekawszych bohaterów filmu Slamy, który miał polską premierę na tegorocznym Kinie na Granicy, był Karel, samozwańczy mistyk, który w groteskowy sposób próbuje wpłynąć na życie głównych bohaterów. Obecność takiej postaci jest symptomatyczna dla czasów, w których dostrzegamy słabości instytucjonalnej religii, ale jednocześnie łakniemy w naszym życiu przejawów duchowości. Podobna diagnoza współczesności wydaje się obecna również w kilku pańskich filmach.

Zwłaszcza po 11 września stało się jasne, że religia w naszych czasach znów odgrywa ogromną rolę. Zarówno w   codzienności, jak i w  przełomowych momentach naszego życia okazuje się ona znacznie ważniejsza niż na przykład ekonomia. Wszyscy potrafią to zrozumieć, tylko nie Czesi. W krajowych recenzjach moich „Braci Karamazow” dominowały opinie w stylu: „Och, to bardzo mocny film. Tylko dlaczego oni ciągle gadają o tej religii?”.

(...)

Polska sympatia do Czechów objawia się także w fascynacji postacią Vaclava Havla. Czy pańscy rodacy  podzielali te pozytywne odczucia?

Dla wielu Czechów Havel był postacią tego samego formatu, co dla Polaków Wałęsa albo Michnik. Mam wrażenie, że gdy nie wiedzieliśmy jak postąpić w danej sytuacji, zastanawialiśmy się, co zrobiłby na naszym miejscu Vaclav Havel.  Z drugiej jednak strony, mnóstwo ludzi o wąskich horyzontach odrzucało go, bo był dla nich zbyt intelektualny. Sytuacja zmieniła się trochę po śmierci Havla, bo jego przeciwnicy uznali wtedy, że nawet jeśli ich irytował, to jego polityczna odwaga zasługiwała na szacunek. Pamiętam, że poszedłem na pogrzeb Havla, który odbywał się na Hradczanach i byłem zaskoczony, że wśród ludzi chcących złożyć mu hołd nie przeważali intelektualiści, lecz zwykli, prości Prażanie, którzy docenili rolę, jaką Havel odegrał w obaleniu komunizmu i budowie czeskiej demokracji. Przez jakiś tydzień po jego śmierci Czesi poczuli się zjednoczeni w smutku, ale potem o tym zapomnieli i wszystko wróciło do normy. Mimo wszystko jestem jednak zdania, że jeszcze za nim zatęsknimy.

Podkreśla pan jednak, że Czesi nie potrzebują już podobnych autorytetów, są nastawieni konformistycznie i oddani bezrefleksyjnej konsumpcji. Taka charakterystyka pasuje zresztą do większości społeczeństw we współczesnej Europie. Czy myśli pan, że zmieni to Ruch Oburzonych?

 Intensywnie śledziłem wydarzenia w nowojorskim parku Zucotti, bo od początku wiedziałem, że mamy do czynienia z pewnym przełomem. Po raz pierwszy ludzie zbuntowali się przecież nie przeciwko konkretnym politykom, ale całemu systemowi. Zrozumieli, że partie polityczne mają znacznie mniejszy wpływ na rzeczywistość niż na przykład banki. Ta zmiana w masowym myśleniu mnie zafascynowała i jestem naprawdę ciekaw do czego doprowadzi w przyszłości. Pewne echa  politycznych przemian można przecież dostrzec nawet w Rosji. Wystarczy podać przykład dziewczyn z punkowego zespołu Pussy Riot, które nagrały piosenkę krytykującą Putina i zostały przez niego wtrącone do więzienia. Jeśli dyktator reaguje z wściekłością na zwykłą piosenkę, to znaczy, że jego pozycja jest coraz bardziej zagrożona.

W bardzo poważny sposób mówi pan o swoich ideałach i autorytetach. Tymczasem w wielu wywiadach lubi pan określać siebie jako cynika.

 Część mnie ma w sobie chęć, żeby mówić ludziom, co jest dobre a co złe, podczas gdy druga skłania się raczej ku opcji: „dajcie spokój z zasadami i róbcie to, na co macie ochotę”. Po „Braciach Karamazow” jestem jednak już trochę zmęczony moralizowaniem.  Teraz chciałbym raczej wrócić do dostarczania widzom dobrej rozrywki. Wcale nie jestem jednak pewien, czy to się uda. Weźmy na przykład mój nowy projekt o papudze Daladiera. Planuję, aby ten film w sobie fikcję i dokument, a także dotknął traumatycznego wydarzenia, jakim była dla moich rodaków konferencja monachijska z 1938 roku. Spróbuję udowodnić, że to właśnie przez nią Czesi nienawidzą dziś wszystkich wokół. Chciałbym opowiedzieć o tym w sposób zabawny, ale nie mam pojęcia, czy się uda. Wychodzi na to, że znowu czeka mnie wielki eksperyment. Mogę jednak obiecać, że następnym razem nakręcę już coś lżejszego.

Powyższy tekst stanowi tylko fragment wywiadu. Całość można przeczytać na łamach Portalufilmowego


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz