W rozmowie ze mną słynny humorysta krytykuje poziom polskich kabaretów, zdradza fascynacje Tyrmandem i Dobrowolskim, a także - a może i przede wszystkim - tłumaczy okoliczności, w których kilka lat temu wystąpił na wiecu Prawa i Sprawiedliwości. Zapraszam do przeczytania fragmentów wywiadu, który w całości ukazał się na łamach Portalufilmowego.pl.
Piotr Czerkawski: Pański dowcip bawi widzów i czytelników już od kilkudziesięciu lat. Ciekaw jestem, czy uważa pan, że charakter poczucia humoru jest kwestią zmienną i ściśle przynależną do konkretnej generacji?
Stefan Friedmann: Z poczuciem humoru jest tak, że albo się je ma albo nie. Wszystko zależy od poziomu dowcipów i preferencji widza. Na pewno z biegiem lat zmieniają się tematy i sposób ich poruszania. Współczesność posługuje się językiem szybkim i dosłownym. Dzisiejsze kabarety, które liczbą dorównują klubom piłkarskim ligi okręgowej licytują się w odwadze sformułowań i żargonie uznanym kiedyś za nieelegancki. Co drugi kabaret powinien nazywać się Gruba Rura.
Te przemiany wzbudzają w panu rozgoryczenie?
To że obecne żarty nie bawią mnie do rozpuku wcale nie znaczy, że zjechałem na bocznicę. Jako przedstawiciel starej gwardii, współpracownik Młynarskiego czy Kofty, po prostu nie umiem zachwycać się takim rodzajem sztuki. Nie mam jednak za złe młodym ludziom, że robią to, co umieją i zarabiają na tym pieniądze, bo to jest tak jakbym się dziwił, że jest internet i intercity.
Ewidentna degradacja kabaretu może zaskakiwać. W początkach swojego istnienia był on przecież uznawany za szczyt wyrafinowania.
Nie bójmy się użyć tego słowa: był elitarny. Przedstawiciele pewnych, wielce szanowanych, środowisk przychodzili na występ, żeby posłuchać jak ktoś dowcipnie komentuje sprawy, którymi żyją na co dzień i od święta. Ten czas już przeminął i nie ma sensu go żałować. Dobrze, że w ogóle miał kiedyś miejsce. Dziś kabaret jest przecież masowy, przypomina świątynię rechotu skrzyżowaną z emocjonalnym McDonaldsem. Ma być prosto, tanio i szybko. Dobrze, że nie jest trująco. Przynajmniej na razie.
A co z rolą polityczną, którą kabaret odgrywał w naszym kraju w okresie PRL-u?
Kiedy sam wtedy występowałem na scenie, rzeczywiście wiedziałem, że ludzie przychodzą na nasze spektakle, i bawić się odczytując ukryte znaczenia czy aluzje .To była taka gra inteligencka. Dziś nie ma już takich problemów, można powiedzieć wszystko, byleby zrobić to jak najbardziej efekciarsko i jak najlepiej sprzedać swój show.
Poczucie humoru stałoby się więc kolejną ofiarą transformacji ustrojowej?
Można tak powiedzieć, choć nie chciałbym wyjść tutaj na nieprzejednanego krytyka wolnego rynku. Dzięki kapitalizmowi w ogromnym stopniu zwiększył się przecież nasz dostęp do kultury. Dawniej musieliśmy czekać 10 lat od światowej premiery, żeby obejrzeć na przykład „Ojca chrzestnego”. Dziś wiele filmów pojawia się w Polsce niemal tego samego dnia, co w USA. Oczywiście, za tym wszystkim stoją wyłącznie pobudki finansowe, bo producent chce, po prostu, zarobić jak najszybciej i jak najwięcej. O czymkolwiek zresztą nie zaczniemy mówić, i tak dojdziemy do wniosku, że świat kręci się wokół pieniędzy. Wszystko jest na sprzedaż, zupełnie jak u Wajdy.
(...)
Gdy tak słucham uprawianej przez pana krytyki naszej mentalności, myślę, że nieprzypadkowo jako jednego z artystycznych mistrzów wymienia pan akurat Leopolda Tyrmanda. Nawet tak przygnębiający czas jak okres lata 50., potrafił on w „Złym” opisać w sposób kolorowy i pełen pasji. Taka zresztą była jego strategia sprzeciwu wobec systemu.
Choć nigdy nie poznałem Tyrmanda osobiście, w młodości miałem poczucie, że podążam jego szlakiem. Tak jak autor „Złego”, byłem bywalcem SPATiF-u, Kameralnej, Hybryd przesiadywałem w Związku Literatów. Oczywiście to wszystko działo się kilka lat później, a wiedzę o artystycznym światku Warszawy czerpałem z lektury jego „Życia towarzyskiego i uczuciowego”.
Można powiedzieć, że to właśnie Tyrmand ukształtował pański styl życia?
O, znalazło by się więcej takich Tyrmandów. Ten właściwy imponował mi na przykład sposobem w jaki patrzył na modę. W swoich książkach przez kilka stron, z wielką pasją i spostrzegawczością, potrafił przecież rozpisywać się o tym jak ktoś był ubrany. Rozumienie mody nie ograniczało się zresztą u Tyrmanda wyłącznie do ubioru. Ważny element stanowiła choćby popularyzacja jazzu . To właśnie Tyrmand zapewnił mi muzyczną edukację.
Oprócz Tyrmanda ważną rolę w pańskim życiu artystycznym odegrał także Jerzy Dobrowolski. Dla mnie na zawsze pozostanie on przede wszystkim znakomitym detektywem Marlowem z „Kłopotów to moja specjalność”, adaptacji opowiadania Chandlera dokonanej dla Teatru Telewizji.
Dobrowolskiego podziwiałem przede wszystkim za nonszalancję i towarzyszącą jej niezwykłą naturalność. Jurek był doskonały w opowiadaniu bzdur z iście kamienną twarzą. Potrafił przez pół godziny mówić coś strasznie głupiego, po czym rozmówca nie wytrzymywał i krzyczał: „Pan się ze mnie nabija!”. „A co, nie wiedział pan?”, odpowiadał wtedy ze spokojem Dobrowolski .
Typowy sarkazm a la Marlowe!
Otóż to! A wie pan, że ja również zagrałem w adaptacji Chandlera? To było „Długie pożegnanie”, w którym Marlowe'a grał Witold Pyrkosz, a ja wcieliłem się w barwną postać szefa meksykańskiej mafii, Mandy'ego Menendeza. Miałem biały garnitur i czarny wąsik. Strasznie byłem groźny.
(...)
Często podkreśla pan, że uważa się za wielkiego indywidualistę...
Odkąd pamiętam miałem wielką potrzebę, żeby wyróżniać się z tłumu! Zawsze kiedy synowie oglądali moje grupowe zdjęcia z dzieciństwa czy młodości, mówili, że rozpoznają mnie bez trudu ze względu na jakieś szczegóły w ubiorze czy w zachowaniu... Na zdjęciu pierwszej komunii jako jedyny mam słoneczne okulary w białych oprawkach. A dzisiaj to przecież krzyk mody...
Zmierzam do tego, że mimo deklarowanej nieustannie niezależności w 2006 roku wystąpił pan na wiecu jednoznacznie kojarzonym z konkretną partią polityczną.
Ech, mówi pan o mojej niechlubnej karcie... Przez pewien czas zatrudniałem agentkę, która bardzo potrzebowała pieniędzy i załatwiła mi serię występów. Dopiero po fakcie zorientowałem się, że odbędą się one przy okazji wieców Prawa i Sprawiedliwości, a więc partii, która zawsze znajdowała się dla mnie na światopoglądowych antypodach. Chcąc nie chcąc, musiałem jednak wypełnić kontrakt. Pojechałem na pierwszy mityng do Olsztyna, nie krygowałem się i opowiadałem dowcipy w swoim stylu, także te ostrzejsze. Po spotkaniu podszedł do jeden z prominentnych działaczy partii i próbował wymóc na mnie, żebym przestał żartować z Kościoła. Odpowiedziałem mu, że jestem zawodowym humorystą i będę śmiał się z tego, co chcę. Skończyło się banalnie. Agentka uciekła z pieniędzmi. Mówi się trudno. Ta historia tylko potwierdza, że artysta powinien być niezależny i nie opowiadać się za żadną opcją polityczną.
Przyznam, że mnie pan uspokoił. Swoją drogą, ta historia przypomniała mi popularną opinię, że humor najmocniej spełnia swoją rolę, jeśli jest wymierzony przeciwko czemuś konkretnemu. Przeciw czemu występuje więc dowcip Stefana Friedmanna?
Jako indywidualista zawsze byłem nieufny wobec stagnacji, oficjalności i skostniałych zasad postępowania. Mamy w naszym społeczeństwie pewne kanony zachowań religijnych czy patriotycznych, którym hołdujemy i nie próbujemy nawet się zastanowić, czy faktycznie są nam potrzebne. Zachowujemy się jakbyśmy jechali w zamkniętym przedziale pociągu. Tymczasem ja, za sprawą swojego humoru, chciałbym nakłaniać ludzi, żeby z tego pociągu wyskoczyli. Albo chociaż pociągnęli za hamulec bezpieczeństwa.
Powyżej umieszczono tylko fragmenty rozmowy. Całość można przeczytać pod adresem: http://www.portalfilmowy.pl/wydarzenia,207,7812,1,1,Stefan-Friedmann-Niegrzeczny-chloptas.html
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz